niedziela, 10 grudnia 2017

ON / OFF

ON

Obudziłam się dziś o szóstej. Dokładnie.
Budzik łagodnie wyciągnął mnie z głębokiego snu, rekompensując moje własne zaskoczenie melodią z piosenki Jessie Ware "Say you love me...". Z dodatkowych drzemek w telefonie zrezygnowałam już jakiś czas temu, pokornie i za radą mądrych blogerek i wielu przeczytanych wcześniej artykułów z kolorowych magazynów dla kobiet. Od razu poczułam się lepiej, po prostu przestawiłam się na tryb on dzwoni - ja wstaję. Działa!
Telefon zaniosłam do pokoju Marysi i położyłam przy jej łóżku, nastawiony na 6:40, z tą samą pobudką, bo to ostatnio jej ulubiona piosenka, wstała więc potem pogodna i spokojna.
Jakiś jasny mi się ten dzisiejszy poranek wydał. Za oknem nadal było przecież ciemno, ale udało mi się uchwycić pierwsze odcienie świtu tuż nad horyzontem, głęboko różowe, ale przypudrowane mgłą...

Lubię tak rano wstać pierwsza, podnieść rolety, zaprosić dzień, włączyć ekspres do kawy, poczuć aromat mielonych ziaren i... wolno oddychać. Co prawda nie piję kawy na czczo, parzy się dla Bartka, do śniadania, ale mi wystarczy już sam jej aromat, kąciki ust podnoszą się do góry odruchowo z zadowolenia.

Odgarnęłam dzieciom kosmyki z czoła, przykryłam wystające nóżki i szepnęłam do uszek najcieplejsze matczyne wyznania. Może mnie słyszały, może nie... ale wierzę, że moje ciepło i miłość ogromna została z nimi przez cały dzień.
Bartek stał już, jak co rano, przy kuchennym oknie, zaspany, wypatrując plusów dodatnich tak wczesnej pory. Codziennie ich w tym oknie wypatruje i mam wrażenie, że jak dotąd żaden widok ich do nich nie przekonał.
Zalałam mlekiem cztery miseczki domowej granoli z orzechami, Jankowi dosypałam jeszcze garść suszonej żurawiny i rodzynek. Marysi płatki migdałów. Do tego zroszone mrozem borówki i maliny, kawałki gorzkiej czekolady i plasterki banana. Pycha. Samo zdrowie i energia. A ja jaka szczęśliwa!
Od niedawna zjadam śniadanie w domu, na własnym - czwartym - drewnianym zydlu. Czwartym, bo przez parę lat przy naszym kuchennym śniadaniowym stole stały tylko trzy krzesła. Nie udawało mi się na moim przysiąść. Więc je odstawiłam. Ciągle w biegu, na stojąco, bo jeszcze śniadaniówki, bo dokończyć makijaż, podać witaminy. Oni siedzieli, ja nie.
Ale i te nawyki udało się pokonać, wprowadzając nowe, lepsze, zdrowsze. Ja sama z rodzinnego domu wyniosłam to, że dzień najlepiej rozpocząć śniadaniem, zjedzonym na siedząco, na ciepło, na spokojnie.
Dzieci jak zwykle poprosiły o dokładkę, ale zapewniłam je, że w swoich śniadaniówkach znajdą same skarby, równie pyszne i zdrowe, więc muszą wytrzymać do pierwszej przerwy i śniadanka w przedszkolu.
Ze stołu szybko zniknęły miseczki i łyżeczki, jak ja lubię zostawiać dom w ładzie!:) Janko zdążył nastawić pralkę na południe, uwielbia to robić i ma to na stałe wpisane w swoje domowe obowiązki.
Uplotłam Marysi piękny francuski warkocz, a Ona nie przerywała swojej opowieści o Wojtku:) Błyszczą się jej oczka, gdy tak zwierza się nieśmiało z klasowych sympatii, jest już taka duża!
Zza okna słyszymy ukochane amerykańskie świąteczne hity, uwielbiam je, pozwalam sobie na tą słabość już od 6 grudnia, czyli od Mikołajek. To Bartek wystawia auta z garażu i włącza głośno muzykę, zachęcając dzieci do szybszego ubrania kurtek i wsiadania do samochodu. Żaluję, że nie ma śniegu, ale wypatruję go co rano z tą samą nadzieją... może to już dziś...?
Macham im na pożegnanie z kuchennego okna. Wybieram biżuterię i wcieram w ręce pachnący wanilią krem. Mam do niego słabość od kilku ładnych lat. Ale dzięki temu wyrobiłam sobie nawyk dbania o dłonie. Jeszcze torebka i - tym razem moja - ukochana muzyka w odtwarzaczu. Idealnie trafiam na otwarte przejazdy kolejowe, jeden, drugi i trzeci. Uśmiecham się do siebie na myśl o tym, jak do niedawna wybiegałam z domu spóźniona, a rzęsy malowałam w drodze do pracy, podczas jazdy, nie patrząc w lusterko. Ach, i zawsze trafiałam na dyrektora, gdy parkowałam pod biurem o 8:02.
Jakie to wszystko inne teraz... jak z filmu...
Wystarczy plan, wystarczy wyprzedzić samego siebie, żeby potem nie musieć samego siebie gonić...



OFF
Obudziłam się dziś o szóstej. Dokładnie. A potem jeszcze o szóstej pięć, dziesięć i piętnaście. Przy każdej kolejnej drzemce czułam, że popełniam ten sam, co zwykle błąd. Kiedyś zastanawiałam się, czy ja wtedy jeszcze śpię, czy już czuwam, czy po prostu walczę z wyrzutami sumienia i niedosytem snu?
Ostatecznie wstałam dwadzieścia pięć po...
Niedobrze...niedobrze!
Podniosłam szybko roletę i zawołałam do Bartka pobudka!!! Nie zdążyłam nawet spojrzeć przez okno, nadal było przecież ciemno, szkoda... wiem, że świt potrafi przybrać czasem zaskakujące odcienie...
Włosy! Miałam umyć wczoraj, ale zrobiło się jakoś tak późno... Wskoczyłam pod prysznic, krzycząc raz po raz i coraz głośniej pobudka!!! wstawać!!! wszyscy!!!
Niedobrze... Znowu się spóźnię... Wstałam pierwsza, ale z domu wyjdę oczywiście ostatnia...
Jedną ręką wklepałam krem i rozświetlacz pod oczy, drugą wymachiwałam suszarką do włosów. W głowie zrobiłam szybki przegląd zawartości lodówki i planowałam, co włożę dzieciom do śniadaniówek. Jabłka były, biały serek też, ale w domu zdążą tylko zjeść płatki czekoladowe... Cierpię, gdy jedzą te płatki, choć wiem, że czasem muszę odpuścić, nie ma szans na przygotowanie w zbyt krótkim czasie czegolowiek innego, co spotkałoby się w tym samym miejscu i o tym samym czasie z przypuszczalnym apetytem Jana i Marysi.
pobudka!!! wstaliście???
Ach, Marysia ciągle w łóżku! Bartek ubrał Janka, choć ten oczywiście buntował się i ciągnął z powrotem w stronę łóżka. Pogoniłam więc Małą powtarzając, jak dejavu, co rano, że ma już osiem lat, że mogła przygotować sobie ciuszki wczoraj wieczorem i kiedy w końcu nauczy się robić wszystko szybciej?
Zadyszka. W ciągu godziny przebiegłam chyba z pięć kilometrów. Błogosławię dzień, w którym zdecydowaliśmy się na dom parterowy. Chciałam dokończyć makijaż, ale w międzyczasie wróciłam do kuchni wyjąć Jankowi miseczkę z mlekiem z mikrofali. I znowu do łazienki, bo brwi wyszły nierówno. Marysia dopytywała, czy mamy TYLKO płatki czekoladowe i ile kwadransów mija od ósmej do trzynastej...
Janek bawił się autkiem, zamiast jeść. Bartek pakował śniadaniówki, a ja powstrzymałam go, bo nie dołożyłam jeszcze wszystkiego, co planowałam... Nie wyobrażam sobie dać dzieciom samej kanapki z serem, kroję więc jabłka, wsypuję orzechy lub suszone banany. Uff...
zęby!!! szybciej....
Bartek wystawił auta, a dzieci zzaczęły zadawać kolejne pytania, te same codziennie: kto nas dzisiaj zawozi? podpisałaś mi mamuś zgodę na wycieczkę? co to znaczy UHT? a KFC? mama... czemu chodzisz w jednym papciu?
Błagam, nie pytajcie mnie o nic rano, wiecie, jak jest rano, prawda? Później porozmawiamy...

Po serii ponagleń, po uczesaniu Marysi zwykłej kitki, zamiast pięknego warkocza, po gorączkowym poszukiwaniu całej pary rękawiczek dla Jasia, po nie znalezieniu całej pary rękawiczek dla Jasia, po tym, jak Bartek musiał wrócić po telefon i zaraz po tym, jak zaczął padać... deszcz... pojechali.
Spojrzałam na kuchnię...
Pranie!
Znowu nie zdążę przed zamknięciem torów.. i przed dyrektorem...
Jeszcze tylko to pranie nastawię i zgarnę okruszki z blatu. Nie zdążyłam zrobić sobie sałatki do pracy, więc znowu biały chleb... Miałam się odchudzać... Zamykam dom...
Przejazd zamknięty. Czyli na piątce będzie mega korek, muszę jechać inną drogą, przez trzy wsie, czyli pięćdziesiąt na godzinę...
Naciskam OFF i radio cichnie. Spokój... tylko spokój i namiastka ciszy może mnie uratować.
A dziś taki trudny dzień w pracy...
Kiedy to się skończy...? Czemu my nie możemy inaczej...




Matko... gdzie jest tusz do rzęs...???




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz