Jak ja w tym grudniu często się wzruszam! Głosu nagle mi braknie i z nosa kapie.
Wzruszam się przy smsie od kochanej Koleżanki, bo to pierwszy od lat grudzień, który spędzamy osobno. Co roku, w pracy, od Mikołajek do Swiąt pozwalałyśmy sobie, we trzy, dzień w dzień, słuchać kanału radiowego z Christmas carols...
Wzruszam się mijając Gronowo, gdzie nie mieszkają już ani Babcia, ani Dziadek.
I dziś smarkałam w pokoju Janka, przy małej lampce, czytając naszym dzieciom opowieść o liściu, Julii Rozumek.
Magia. Dwie pary najkochańszych na świecie oczu, ciekawych spojrzeń i dwie pary stóp małych, wystających spod tej samej kołdry. Spokój w każdym słowie, szept przy końcu akapitu, wnikliwie obejrzane strony z rysunkami, żeby żaden szczegół nie miał szansy umknąć.
I znów głosu mi zabrakło, gdy na kartce zapisanej znalazłam nasz dom, nasze poranki.
A oni, widząc mnie, z tymi łzami i między nimi uśmiechem... nie chcieliśmy, żeby ten wieczór się kończył.
Od dłuższego czasu żal mam w sobie ogromny, że mi samej nie udaje się pisać, że zatrzymałam się z moim marzeniem o własnej książce, jak przed wielkim znakiem stop.
Dziś zrozumiałam, w jednej krótkiej chwili, że nie muszę już. Nie muszę martwić się tym dłużej. Ani zazdrościć innym, że piszą.
Dziś pozwoliłam sobie odpuścić, bo to przyjdzie, w odpowiednim i najlepszym dla nas momencie.
Teraz wystarczy, że będę choćby czytać, że mogę z siebie coś dać na mnóstwo różnych sposobów.
Usiąść przy nich, pozwolić na kubek z kakao i piankami, na kino filmowe w piżamach.
Zapamiętają mnie nie idealną.
Zapamiętają nieidealną.