środa, 25 kwietnia 2018

biała kartka





W życiu to jest tak, że przychodzi czas lepszy, a potem gorszy. I znowu lepszy. I tak w koło się to zmienia, jedno za drugim, nie pozwalając nam przyzwyczaić się do któregoś z etapów za bardzo i na dłużej.
Ale to chyba dobrze, że tak jest. Każdy czas coś nam daje. Wyciąga z nas różne emocje, raz euforię i czyste poczucie szczęścia, świadomość tego szczęścia, z każdego powodu i bez powodu.
A raz... przychodzi inne... kolejna pora roku, pora życia, czasem istotna zmiana, wydarzenie, stres, długo trwający stan zawieszenia, zmęczenia, niepewności... i już. Kulimy się w sobie, zamykając drzwi i okna. A najbardziej, to oczy zamykając na wszystko. Na siebie, na to, co dobre lub bezpiecznie zwyczajne. Nic nas nie cieszy. Nikt nie jest w stanie skutecznie nas pocieszyć. A na wszelki kolor zerkamy podejrzliwie.
Jeszcze niedawno tak właśnie miałam, parę miesięcy temu byłam jak szara kartka. Trochę pognieciona, ale pusta. Bo planów nie udało się realizować, bo myślałam, że wiem, czego chcę, a tak naprawdę byłam po prostu za bardzo zmęczona pracą, domem, pracą, domem, żeby móc wykrzesać z siebie coś więcej. Poza codziennymi niezbędnościami.
Z perspektywy czasu - właśnie, czasu! - stwierdzam jedno: tak właśnie miało być. Ten czas był mi potrzebny. Dobrze, że pozwoliłam sobie na niemoc, na marudzenie, ponarzekanie. To był czas na przemyślenie wzdłuż i wszerz wielu spraw.
Nie będę się wymądrzać, na przekór wszechobecnej do tego skłonności... Mam wrażenie, że złote środki i przepisy na właściwe życie, często wzajemnie się wykluczają, a z pewnością przytłaczają. Bo są wszędzie! Wszędzie można znaleźć specjalistów, znawców... nie słucham, nie czytam, nie sugeruję się. Wyłączam. I doszłam do wniosku, zresztą nie pierwszy raz, że czasem wystarczy pobyć ze samym sobą, tylko, stanąć obok, sobie się przyjrzeć, samemu sobie pożalić. I wyciągać wnioski. Po swojemu przetrawić własne emocje, wszystkie po kolei. Nie zmuszać się do bycia super przez całą dobę. Bo te wnioski w końcu się pojawią. U mnie tak było. Tym razem. Choć nadal szukam, nadal się potykam, ale pozwalam sobie na bycie sobą, coraz częściej udaje mi się znaleźć na siebie sposób...
Na jak długo? Nie wiem. Może do kolejnej jesieni. Dobrze, że choć czterdziestki po raz drugi nie będę obchodzić:)








Najważniejsze, że to za mną, bo dzisiaj usiedzieć nie mogę na krześle, dzisiaj cieszy mnie każda mała sprawa, każdy drobny puzzel, który - nawet, jeśli nie mogę go jeszcze dopasować, to wiem, że znajdzie swoje miejsce w mojej życiowej układance, trzymam go więc mocno w dłoni - każdy uśmiech, dobrą wiadomość, mały krok do przodu, drobne sukcesy, szóstki Córci i gole Synka.


Dzisiaj chce mi się żyć pełnią życia.
Ostatnio częściej, niż zwykle, wpada mi w ręce czysta biała kartka. W pracy, przy okazji drukowania. To z pewnością przypadek, błąd ustawień drukowania. Ale mi za każdym przechodzi przez myśl... może to znak? Zachęta? Kuszenie:) Ta pusta kartka mówi: pisz, planuj, zacznij! Idź naprzód. Mogę zapisać na niej wszystko. Rozrysować, naszkicować.
Albo poczekać. Aż samo mnie popchnie. Coś. Impuls, wydarzenie, pora roku, dobra wiadomość.
Mój lepszy czas. Gotowy, żeby z niego korzystać. Może pozwoli  mi przyzwyczaić się do niego na dłużej:)



 

niedziela, 15 kwietnia 2018

dziewczęce urodziny





dziewiąte!
dziewięć lat, dziewięć wiosen, zim i wakacji
po Myszce Miki, po urodzinach pastelowych i torcie w panterkę, szukałam odpowiedniego tematu na kolejne urodziny
odpadł róż, postacie z bajek, wszystkie te typowo dziewczyńskie motywy
przez myśl przeszło mi zorganizowanie przyjęcia poza domem, bo ja sama zapracowana, a lista gości wydłużała się z tygodnia na tydzień
urodziny w sali zabaw? bowling?
jak i czym zainteresować osiem dziewięciolatek przez parę godzin?
hmmm....
no, ale nie byłabym sobą, gdyby nie rzuciła sobie wyzwania
iście pirackiego:)
zaczęło się od pirackich zaproszeń, wypalanych, sznurowanych, z mapą skarbów i zapowiedzią ich szukania
inpisracje znalazłam w internecie, dymu było w kuchni sporo, ale frajdy jeszcze więcej:)







wszystkie pomieszczenia w domu otrzymały swoje nazwy
najtrafniejsze były dwie - Wyspa Sennych Marzeń, czyli pokój Marysi
oraz Ognisty Wulkan, jako pokój Janka:)





dziewczynki podzieliłam na dwie grupy, każda miała odnaleźć wskazówki i liściki, które miały je doprowadzić do skarbu, po drodze musiały zbudować most z drewnianych torów kolejowych z jednego końca dywanu na drugi, po czym po kolei po nim przejść, udekorować babeczki, odpowiedzieć na zabawne pytania quizowe










bałam się tylko, że nie docenię zdolności dziewięciolatek i odnalezienie skarbu zajmie im dwadzieścia minut:) ale wystarczyło dodać kilka liścików i zabawa potrwała prawie półtorej godziny!
z przymrużeniem oka potraktowałyśmy też tort - krem i lukier z powodzeniem zastąpiła tarta z truskawkami i galaretką, pychota:) a zamiast obrusu, rozłożyłam na stole wielkie arkusze szarego papieru i pobawiłam się w rysowanie a la mapa skarbów:)







na końcu - czas wolny, czyli tańce i dziewczęce wydanie voice kids:)



z przyjemnością zaangażowałam się w całą organizację i zabawy dla dziewczynek
obserwuję większość z nich już parę lat, rosną i zmieniają się, każda inna, ale wszystkie podobnie szalone i zwariowane:)


moje dziecko ma już dziewięć lat!






***
czas zrobić krok
mały krok, ale do tyłu
czas zrobić miejsce, dać przestrzeń, otworzyć okna
i tym razem Tobie pozwolić za klamkę chwycić
żebyś mogła zdecydować, czy te okna tylko uchylić
czy całkiem szeroko mogą już być otwarte
kocham Cię najbardziej na świecie
nie zapominam, jakim jesteś dla mnie Szczęściem
Promyczkiem i spełnieniem najczulszych marzeń
nie przestaję bezgranicznie Cię kochać i akceptować dokładnie taką, jaka jesteś
wiem, że oczekuję i wymagam
za dużo i za ciągle
ale to z tej miłości, matczynej
moja Ty...







czwartek, 12 kwietnia 2018

najbardziej, to ja jestem jednak dzisiaj










Obiecałam sobie, że podejmę pewne pisarskie wyzwanie, zrobię coś bardzo mojego, opiszę własną historię.
Znajdę czas, kącik w naszym domu i będę pisać. O tym, jak skradało się do mnie to szczęście. Od dawna i z bardzo daleka. O tym, jak różnymi drogami do mnie szło. Czasem zatrzymywało się w bocznych uliczkach, mijało przedziwnych ludzi, miewało niebezpieczne przystanki. Ale wszystko to po coś. Każde z tych miejsc, do których trafiłam, osób, które spotkałam, choćby na dwie chwile rozmowy, ułamek spojrzenia, każda z tych chwil przełomowych i pozornie błahych, miała mnie do niego doprowadzić. Każda była ważna i niezbędna. Miała mnie doprowadzić dokładnie do dzisiaj. A ja to przyszłe szczęście czułam. Naprawdę. Nie przestawałam wierzyć, że w końcu się spotkamy.
Z wypiekami na policzkach układałam mnóstwo zdań, rozwijałam dawno zapisane wspomnienia i dokładałam do nich dzisiejsze emocje. Wspominałam siebie.

Szybko jednak okazało się, że najbardziej, to ja jestem jednak dzisiaj, że tym dzisiaj jestem przesiąknięta bardziej, niż myślałam...

Przez kilka tygodni, każdego wieczoru, po pracy i wstawieniu prania, planowałam wrócić do Montany i moich wielkich spełnionych marzeń, zbyt wielkich wtedy, żeby po nie nie sięgnąć. Bo to od tej mojej Ameryki wszystko się zaczęło. I o niej miałam napisać, w słowa ją ubrać. O rzece w Górach Skalistych i najpiękniejszej krętej drodze na świecie, bo dla mnie one były jak dwie wstążki, które spadły na ziemię, a zsuwając się ze zboczy gór, lekko się tylko poplątały. Byłam wtedy, te piętnaście lat temu, taka zakochana, a w dodatku pewna tego, że odnalazłam moje, nasze - wydawało mi się - miejsce na świecie...
Miałam napisać o tym, jak mi w tej Montanie serce pękło na milion kawałków, gdy okazało się, że zamiast oczekiwanej deklaracji wspólnej przyszłości, on spotkał inną. I koniec. Jak w filmach i książkach. Nigdy wcześniej nie wierzyłam w ten milion, myślałam, że ktoś wymyślił tak absurdalną liczbę dla lepszego efektu, większej dramaturgii. Tak, jak morze łez. Ale mi ten milion się trafił. A łez cały ocean. Tym bardziej, że właśnie ocean dzielił mnie od rodziny i domu. Nie mogłam zatrzymać wskazówek, ani obrazów. Przesuwałam się z dnia na dzień, w tym najpiękniejszym miejscu na świecie. Wydawało mi się, że mnie już nie ma, że nie zdołam pozbierać tych kawałków i ułożyć ich od nowa...
Jakże ja się wtedy myliłam...
A najważniejsze, o czym miałam napisać, to to, że wróciłam. Cała. I że udało się zebrać je wszystkie, cały milion, czasem czuję jeszcze sklejone brzegi. Moje serce jest teraz bardziej kruche i bardziej wrażliwe...
I że to, co mnie później spotkało, przerosło najśmielsze marzenia i pragnienia.
Niemożliwe stało się możliwe. Odnalazłam swoją drogę. A na niej Jego i Ich. I dom, z kominkiem i dziecięcymi krzesełkami w salonie. Z porannym pośpiechem, dziecięcym chichotem, z codziennym wkładaniem i wyjmowaniem naczyń ze zmywarki. I spojrzeniami bez słów. Doczekałam się spokoju i miłości odwzajemnianej każdego dnia, na bazie której można budować wszystko inne... Można cudownie i najzwyczajniej na świecie żyć...
Tak, właśnie o tym tak bardzo chciałam napisać...

nie mogłam zatrzymać wskazówek
ani obrazów
przesuwałam się popchnięta kolejnym dniem
nie mogłam zatrzymać wskazówek
ani obrazów
przesuwałam się popchnięta kolejnym dniem
nie mogłam zatrzymać wskazówek
ani obrazów
przesuwałam się popchnięta kolejnym dniem
to niemożliwe
zebrać ten milion
ułożyć jeszcze raz
i gdzie
bo tego miejsca już nie ma
mnie już nie było
nie mogłam zatrzymać wskazówek
ani obrazów
przesuwałam się popchnięta kolejnym dniem
to niemożliwe
zebrać ten milion
ułożyć jeszcze raz
i gdzie
bo tego miejsca już nie ma
mnie już nie było


...i wtedy podeszła do mnie Marysia z błyszczącymi oczami i opowieścią o koledze, który wybrał do wspólnego walca właśnie ją. Moja córeczka. A ja słuchałam i gdzieś w środku czułam ciepło niezmierne, wzruszenie i czułość tak wielką, że przez moment nie byłam pewna, czy moje serce da radę tyle jej zmieścić...
...a potem Janek wdrapał mi się na kolana i chwalił się pustym miejscem w buzi, bo właśnie wypadł jego kolejny mleczny ząb. Wycałował mnie, jak zwykle, przy okazji takiej bliskości. Mój synek. Pan całuśny, potrafi dać mi sześć buziaków podczas ubierania koszulki, po dwa przy każdym rękawie, plus dwa przy skarpetkach.
...i jeszcze miałam do upieczenia sernik, lampkę wina do wypicia z sąsiadką i obejrzałam z Mężem film, gdy dzieci już zasnęły, miałam do zrobienia całe mnóstwo małych codziennych czynności.
A potem już miałam usiąść i pisać...

Miałam.
Nie zdążyłam.
Nie zdążyłam napisać swojej opowieści tak, jak planowałam.
Ważniejsze okazały się małe rzeczy, moje tu i teraz, niezbędności, uśmiechy, odebrane telefony, ułamki spojrzeń, chwile przełomowe i te pozornie błahe. Rozczarowanie powoli ustępowało miejsca świadomości, że ta moja opowieść nadal trwa. To, co wczoraj - z pewnością miało na mnie swój szczególny wpływ. Ze wszystkich wczoraj jestem złożona. Ale najbardziej, to ja jestem jednak dzisiaj, tym dzisiaj jestem przesiąknięta bardziej, niż myślałam...
Jeszcze napiszę. Przecież niemożliwe stało się możliwe. Myśli i słowa krążą, marzenia szeptają. Nie odpuszczą. Ani ja im. Nadal noszę w sobie jeszcze sporo niemożliwych.












wtorek, 10 kwietnia 2018

mój czas



Idealnie się ostatnio błękit na niebie układa.
Jakby dla mnie specjalnie. Pastelowy. Niezbyt tajemniczy. Pogodzony z subtelną szarością, zanim nabierze rumieńców od zachodzącego słońca. Cichy, rozciąga się przede mną wymownie, przyciągając wzrok. Mnie przyciągając. Na całe siedem chwil... Zdążę uchwycić. I zamknąć w nim całe moje dzisiejsze szczęście. Spokój i oddech... zanim bramę na wieczór zamknę za nami... zanim odwrócę się i ruszę w stronę domu, ciesząc się pod nosem, ciesząc się, po prostu...



Albo obłoczki... też idealnie. Białe na miękkim, równym, błękitnym tle. Najpiękniejsze te przed ostatnim zakrętem przy wjeździe do naszej wsi. Ułożone perfekcyjnie, jasne, lekkie, ciągle w drodze. Niespieszne. Choć trwają tylko moment. Wystarczy mi ten moment. Błysk między wzrokiem a kącikami ust znajomo podniesionymi do góry... Co takiego jest w tym błękicie, w tym spokoju pola i nieba, w pustce, w braku, że przynosi taką błogość? A może to dzięki tej bezpiecznej odległości dwunastu minut od wyjścia z pracy...?
Ta lekkość. Ten błękit. To idealnie.


Przegoniłam już zimę, chroniczne zmęczenie. Zamknęłam. Zapomniałam. Już się nie snuję, nie smęcę. Odpuściłam. Pogodziłam się z kilkoma sprawami, ze sobą przede wszystkim. Może to wiosna, a może w końcu działa zwiększona dawka żelaza i magnezu?:) Nie wnikam. Korzystam. Ważne, że działa! Czas nadal biegnie za szybko, ale już nie przecieka mi przez palce. Pozwalam mu płynąć, ale nie walczę. Udaje mi się rezygnować, z aplikacji, uwiązań, czasochłonnych przyzwyczajeń.
I znowu śpiewam w aucie. Głośno i wyraźnie. :)


...here's to the fools who dream...*


Wolniej, zwyczajnie i po prostu sobie teraz żyjemy. Bez fajerwerków, ale i bez wielkich rozpaczy. Z tyłu głowy nie gasną drobne marzenia o suchym francuskim powietrzu, włoskich wakacjach, Szwajcarii, książce, o podróżach, wielkim świecie. Ale wtedy sięgam po dobry film, muzykę, zapalam świece, nalewam wino. Przyciągam do siebie klimat lata, beztroski, możliwości. Możliwości! A od kilku dni wychodzę - w końcu! -  na taras i... słucham. Gwarno do dwudziestej. I tłoczno, bo zawsze Ktoś mały puka do drzwi. Ciszej wieczorem. I rano. Życie.
I uśmiecham się. Potem wkurzam. Bo różowo przecież cały czas nie jest. Ale ułożyłam sobie, że jest dobrze tak, jak jest. Już nie czekam na niewiadomoco. Jeśli ma przyjść, to przyjdzie. Po kolei.
A ja trochę poczekam, ale nie aż tak za bardzo. Nie niecierpliwie. Żeby to czekanie za dużo energii i myśli mi nie zabierało. Bo czuję, ze teraz mam swój dobry czas. Na wszystko i ten rodzaj nic - o którym mówią i piszą, że taki ważny jest, że trzeba go znaleźć. Coraz lepiej mi się to udaje. Odzyskać czas. Swój i dla siebie. Choćby te siedem chwil w ciągu dnia, żeby na błękit nieba spojrzeć i z uśmiechem pod nosem bramę za nami zasunąć na noc.





*fragment piosenki Audition, z filmu La la land