poniedziałek, 27 sierpnia 2018

linia życia

 

kocham to nasze życie
w domu zwyczajnym
z szufladami w kuchni, w których znowu pełno okruszków
z łóżkami porzuconymi dla nowego dnia, pełnego radosnego śmiechu, beztroski
doceniam każdą z ostatnich chwil
widzę je niemal, rejestruję uważnie na swojej linii życia
zaciągam się tymi chwilami, nie myśląc już za dużo o tym, co było
przygarniam je do siebie, tu i teraz
niezbyt natarczywie planuję to, co przede mną
a co będzie?
będzie, co ma być

moja linia życia wije się już dłuższy czas
nieprzerwanie
zakręca czasem, zatacza kręgi
krzyżuje z innymi
wznosi się i upada
jak kreska na niebie po lecącym samolocie
ślad za mną niewiele czasu trwa, a potem zaciera się zupełnie
widać, dokąd lecę, choć to kontroler lotu wie lepiej
Bóg ma mnie na radarze, nie spuszcza z oka
a ja jestem tylko i aż pilotem

uczę się pilnie żyć nie szybciej, niż własny oddech
nadążać za nim i do niego zwalniać
umiem już rozglądać się po prostu
i widzieć
jakie to życie jest dobre, jak ja pięknie mogę je brać
dopóki moja linia życia nie zatrzyma się, nie stanie

bo dzisiaj umarł mój Dziadek
Dziadek Leon
Jego linia tak właśnie zatrzymała się dzisiaj
i mimo, że żył dziewięćdziesiąt lat
to nie wiem, czy to dość długo
bo zawsze znajdą się słowa, których nie zdążyło się powiedzieć
zawsze zapragnie się jeszcze raz uściskać, zobaczyć uśmiech i ten żarcik usłyszeć
chrząknięcie, głos
mój Dziadek
moje dzieciństwo, dom i podwórko
Boże Narodzenia
i kiełbasa z bułką, bo na tym znał się najlepiej
część mnie, ja sama stałam się dziś znów bardziej dorosła, starsza jakaś
bo z Nim zamknęły się drzwi całego jednego pokolenia w naszej rodzinie
ostatni Dziadek

smutno mi, smutno mi bardzo dziś...


tym bardziej
kocham to nasze życie
w domu zwyczajnym
przygarniam je do siebie, tu i teraz

a co będzie?
będzie, co ma być
Bóg ma mnie przecież na radarze, nie spuszcza z oka

czwartek, 23 sierpnia 2018

Hwy 191




Post z dedykacją dla Apaczowej.
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie - gdzie jest Apaczowa i czy u Niej wszystko dobrze?
Nękam Ją od lutego zeszłego roku. Czekam na odzew na Jej blogu Dom Na Przedmiesciach.
Ale cisza...
Może ktoś widział, może ktoś wie...?

Po namyśle dedykuję również Magdzie - so we're even:)



cichy blask, powiew trwający sekundę...
a może to tylko wspomnienie po nim
albo chęć zobaczenia
ślad minionego życia, szczęścia też, spełnienia części tych największych kiedyś marzeń
wracają
jak spadające gwiazdy... myślisz, że je widzisz, właściwie jesteś pewien, ale jak to udowodnić?

u mnie, jak zwykle, wystarczą któreś dwa dźwięki, film z Nowym Jorkiem w tle, góry, śnieg
już coraz rzadziej, dużo rzadziej, ale nadal tlą się blaskiem zgaszonym, jakby z oddali mrugały
znajomo, choć odlegle bardzo, jak ze snu, z ulubionego filmu
jak z ukochanej książki, która zgubiła się dawno i dawno już przestałam jej szukać...

wspomnienia
moje życie przy US Highway 191


Highway 191.
Droga stanowa, rozciągnięta z południa na północ Stanów Zjednoczonych Ameryki, przez Arizonę, Utah Wyoming i Montanę, od Meksyku do Kanady.
A na niej i mój osobisty fragment, kilkadziesiąt kilometrów biegnących przez Montanę. Przez pewien krótki czas była moją drogą do całej reszty świata. Wijąca się zgrabnie między wzgórzami Kanionu rzeki Gallatin, w parze z samą rzeką. Znałam każdy z jej zakrętów, każdy z mostów, z trudem skupiałam wzrok na drodze, kusiła głęboka zieleń miliona drzew, wartki nurt rzeki i... prawdziwie amerykańskie terenówki. Wcale nie nowsze od mojego, wysłużonego Forda Explorera z automatyczną skrzynią i napędem na 4 koła. Zwyczajnie większe, cięższe i... brudniejsze... Bo dla mnie prawdziwy truck musiał być porządnie obłocony.

 





Mieszkałam w miejscu, które nie było miastem, nie było wsią, było położoną na wysokości 2200 m.n.p.m. jednostką osadniczą - jak to po swojemu określa wikipedia.
I ta pięknie brzmiąca nazwa - Big Sky.
Godzinę drogi na południe od Bozeman, czyli najbliższego miasta.
Do Bozeman jeździłam co dwa, trzy tygodnie. Zakupy, księgarnia, kawa, kino, naprawa samochodu, zdanie egzaminu na prawo jazdy :) Na zakupy zabierałam zawsze po kilka list zakupów, osobne do każdego z marketów (Wallmart - the best one!, Town & Country Store, Target, Costco). A każda z list ułożona była według regałów - od wejścia do kasy. Tak. Robienie zakupów spożywczych na co najmniej dwa tygodnie na początku było wyzwaniem, w samym Big Sky były jeszcze dwa mniejsze sklepy, tych jednak unikałam ze względu na dużo wyższe ceny. Mi sprawiało ogromną frajdę, wszystko było duże, w wielopakach, w galonach, na własnej skórze, a czasem błędach, uczyłam się języka i smaków.
Prawo jazdy? A must!
Posiadanie amerykańskiego prawa jazdy pozwalało uzyskać zniżkę na OC i otwierało wiele drzwi. Było moim ID, poważanym dowodem tożsamości. Kursu nie musiałam przechodzić, wystarczyło podjechać własnym, sprawnym autem, przejechać parę kilometrów po mieście, zachowując przepisy drogowe, zaparkować tyłem i zaliczyć test pisemny. Zdałam na 100%. Oczywiście.

  
Godzina drogi... dla mnie nigdy nie był to czas zwykłej jazdy, dojazdu, połknięty i niezauważony.
Dla mnie zawsze była o prawdziwa podróż, odkrywanie ponownie znajomych miejsc, doskonały relaks, czasem i ucieczka.
Pamiętam ten pierwszy raz, gdy nie mogłam uwierzyć we własne szczęście, i że może być tak pięknie, majestatycznie, zachwycająco. Miałam nadzieję musieć jeździć drogą do Bozeman jak często się da. I udało się. Był to najbliższy i właściwie jedyny dojazd do Big Sky. Połowa odcinka biegła wśród gór, chwiała się ustępując im miejsca, dając wrażenie wspomnianego tańca. Zimą - jak na lodzie, płynnie, z lewa na prawo. Kolejne wzgórza wyłaniały się znajomo, a ja czułam się taka mała, drobna wśród nich wszystkich. Nikt nie wyprzedzał, nikt nie pędził. Degustacja, magia, serce rosło.
Aż do tego ostatniego mostu, na dwudziestej piątej mili, za którym otwierała się przestrzeń, po raz kolejny zapierająca dech w piersiach...  i tak za każdym razem. Góry zostawały w bocznych lusterkach, a przede mną rozpościerała się płaska panorama, preria, niskość, z rzuconymi gdzieniegdzie domami, maleńkimi, jak punkciki.

A potem, wracając z wielkiego jedynego miasta, zostawiałam wszelkość za sobą i z pełnym bagażnikiem zanurzałam się w Gallatin Gateway, często po zmroku. Wracałam do domu.

zdjęcie z Google Maps
 

Z Big Sky droga nr 191 biegła dalej na południe, aż do Parku Narodowego Yellowstone, w tą stronę również wystarczyła tylko godzina... Jak mieć farta, to na całego. Przez 19 miesięcy mieszkałam 54 mile od West Entrance, wjazdu na teren jednego z najcudowniejszych parków na świecie.
Myślę, że dłuższy komentarz jest zbędny. Roczny pass (bilet wstępu) do wszystkich parków narodowych kosztował 50 dolarów, więc każdy szanujący się mieszkaniec tej części Montany i Wyoming po prostu taki miał. Wyobrażacie sobie? Godzinka i jesteś w Yellowstone, jak często masz ochotę. Weekend ze znajomymi? Piknik? Raz pętla północna, raz południowa? Go ahead!



 


Spacerujące po drodze bizony, porzucone na poboczu auta, bo widok, bo bliskość zwierząt kazała wysiąść z aparatem fotograficznym i gapić się po prostu... gejzery, zapach siarki w powietrzu, te kolory, wszystko!

 
 

... i ta świadomość, że jest się tam, dokładnie tam, w tym Yellowstone, w Montanie, Utah, Arizonie, że to już zostanie na zawsze, jak ten kawałek mojego życia przy Highway 191...
... wystarczą czasem któreś dwa dźwięki, piosenka country, spojrzenie na wygięte już blachy z naszego forda, które leżą teraz na tarasie... dużo rzadziej już tam wracam, choć mówi się, że Montany nigdy prawdziwie się nie opuszcza...

pojadę jeszcze tą drogą, taki jest plan i uda się
pojedziemy razem, po wspólne nasze przyszłe wspomnienia



 

poniedziałek, 13 sierpnia 2018

spotkanie





Dawno temu, w mojej ukochanej książce "Zaklinacz koni" przeczytałam cytat Seng Can:
"Nie giń w zewnętrznej matni,
Nie toń w wewnętrznej pustce.
zachowaj spokój w jedności rzeczy,
a dwoistość zniknie sama."
Byłam wtedy... w innym życiu. Od tego dawnego życia minęło sporo lat, ale ten cytat pozostał ze mną do dziś. Wracam do niego, gdy zaczynam wątpić, gdy wokół zbyt dużo się dzieje, a ja mam ochotę przenieść się na bezludną wyspę, wyłączyć telefon i nie być zbyt intensywnie. Ten cytat jest trochę, jak moja bezludna wyspa. Jak reset i powrót do ustawień fabrycznych.
Przypomniał mi się dziś. Bo dziś czuję spokój. Bo dziś jestem w górach, dwoistość znika sama.


Tak pięknie dziś pada. Sierpniowy ranek, z widokiem na góry, właściwie tylko drzewa, bo przez ten deszcz, przez mgłę - lub chmury - nie widzę ani szczytów, ani zboczy, nic. Ale to nie szkodzi. Jesteśmy w górach. W górach czuję, że jestem, wyżej, bliżej, że cały świat mam przed sobą, jak na dłoni. Wystarczy korzystać. Korzystam więc, oderwałam się od grupy, zrezygnowałam z czasu wspólnego na rzecz czasu z samą sobą. Pozwoliłam sobie sięgnąć po własną przyjemność, odrobinę samotności, choć w - przyznam - wyjątkowo nie samotnych okolicznościach:)
Najchętniej wyszłabym teraz na taras, cały w deszczu i pozwoliłabym sobie zmoknąć do suchej nitki, nie zważając na spływający z rzęs tusz, na zimno ani na ludzi. Ale i tak jest mi dobrze. Siedzę pod wielkim telewizorem w kawiarni, na terenie najbardziej zaludnionego dziś miejsca w Bukowinie Tatrzańskiej, wkoło mnie tak wiele się dzieje, ale mi potrzeba było właśnie tego. Czasu na bycie z samą sobą. Nie słyszę więc miliona reklam nad głową, nie widzę ludzi wchodzących z psem, kupujących kawę, strzepujących z ramion krople deszczu. Jestem tylko ja i mój czas, moje chwile, i ten widok na zamglony świat, mokre drzewa, mokre powietrze.
Na te parę dni bez dzieci, wzięłam ze sobą książkę "Bóg nigdy nie mruga" i plany na przyszłość. Niedopracowane jeszcze, takie mgliste właśnie, mgliste, jak ten dzisiejszy widok. Przecież mgła trwa tylko moment, jest zamazaniem, powietrzem, nie musi zasłaniać, a może zachęcać do wyobrażenia sobie, co się za nią kryje, co odsłoni się przede mną za chwilę, bez znaczenia, jak długo będę musiała na ten widok czekać. Wiem, że tam jest, że warto na niego czekać, warto czekać na koniec mgły i koniec deszczu.
Otwieram niebieską książkę Reginy Brett na dowolnych stronach i czytam jej lekcje. Uśmiecham się do samej siebie, bo mam wrażenie, że ona pisze do mnie, że siedzi tu, na przeciwko mnie, przy małym białym stoliku w kawiarni przy basenach, patrzy mi w oczy i dobrze wie, o czym myślę, a o czym myśleć najczęściej się boję.
Może to ona, a może to ja, dzięki jej namowom, przytaszczyłam ze sobą laptopa, duży zeszyt i ołówek, bo chciałam być przygotowana na swą wszelką zachciankę, bo wiedziałam, że będę pisać. I piszę. Bo bez pisania nie napiszę książki. Jak ona trafnie podsuwa mi powody, przez które jeszcze nie napisałam książki! Zgadzają się niemal wszystkie. Jest ich całkiem sporo, i do części z nich już sama dawno przyznałam się przed samą sobą. Bo ja nadal czekam. Na dwie wolne godziny w ciągu dnia, cichy kąt w domu, na biurko, na to, aż dzieci urosną, na weekend, na lato, na zimę, na wieczór i na poranek. Zastanawiam się, czy pisać w sieci, czy w wordzie, ołówkiem? A przed wyjazdem szukałam w sklepie nowego zeszytu do pisania, ale żadna z okładek (!) nie był odpowiednio zachwycająca i pasująca do powierzanego zadania. Aż tak.
Z drugiej strony mam tylko jeden powód, sposób, wyjście, argument: pisać. Po pół strony, po kilka myśli. Nie porównywać się, nie tworzyć stylu, nie kombinować. Pisać. Piszę więc i staram się nie troszczyć o to, co z tego dzisiejszego wyjdzie. Czy znajdzie miejsce w pierwszej książce, czy może dzięki temu pisaniu pojawi się nowa myśl, nie wiem. Ale słowa same wychodzą mi spod palców, spod kącików ust, spod powiek. Pojawiają się, gdy parzę na ten las we mgle a ja cieszę się, że nie będą już dłużej niewypowiedziane. Korzystam.








I tak powstał post o mojej mamie. Słowa po prostu spod rąk mi uciekały, choć mam wrażenie, że żadne z nich nie było nowe. Jakbym zwyczajnie pozwoliła im żyć. Jakby siedziały we mnie od zawsze...


Czasem spotkania po prostu mają się zdarzyć.
Pewne rozmowy spontanicznie odbyć a w ręce wpadają książki, które mamy przeczytać właśnie dziś.
Nastrój, od słowa do słowa, tworzy się magiczny, mimo, że niezapowiedziany.
Na ganku. Na schodach. O zachodzie słońca.
A czasem i przy kawie pachnącej, tej pierwszej od rana, samotnej z pozoru, bo to tak dobrze w końcu ze sobą samym się spotkać. W kawiarni obcej, ale z widokiem na przyszłość...



















sobota, 11 sierpnia 2018

moja mama, nasza mama




Moja mama jest pisarką. Pisze najpiękniejsze scenariusze życia.
Ma plan na każdy dzień. Zwyczajny, nie filmowy.
Po prostu bierze życie w swoje ręce.
Nie czeka na rady, nie szuka rozwiązań u innych, nie oddaje nikomu swoich trosk, a nawet potrafi zmieścić w swoich ramionach i kieszeniach nasze słabości i lęki.
Moja mama z pozoru nie jest ciepłą kobietą, która pogłaszcze, odpuści, leniwie machnie ręką, pozwalając, żeby świat wokół niej rozbiegł się na wszystkie strony.
Nie. Ona układa mu ścieżki, zważając na niektóre z zakrętów, zaznaczając na mapie te, które trzeba ominąć oraz te, które koniecznie trzeba pokonać samemu. Wie, że to my musimy je pokonać, że nikt tego za nas nie zrobi. A będąc jej dziećmi, czujemy gdzieś blisko ten wzrok, matczyny, który - mimo, że z daleka - oddaje ciepło na naszych ramionach, jak dobra ręka. I jest lepiej.
Moja mama z pozoru nie jest ciepłą kobietą. Ale tylko z pozoru, bo ma w sobie ogromną empatię, nie przejdzie obojętnie obok nikogo. Niemal każdemu nie omieszka przekazać, co o nim myśli, jak go widzi, czasem niepotrzebnie, a czasem tylko na początku wydaje się, że mogła sobie darować niektóre z uwag. Bo często te uwagi pojawiają się w najbardziej odpowiedni momencie. Są jak ziarenko, które czeka, aż je zauważymy i zdecydujemy, czy coś z niego dobrego wyrośnie. Zasiewa w nas niepokój, i - jeśli zna się moją mamę, jeśli umiejętnie podejdzie się do jej uwag - można z nich wyciągnąć naprawdę konstruktywne wnioski. Choć innym razem, ten niepokój ma pomóc - mi - upewnić się, co do własnych moich racji, ma zmusić mnie do wypowiedzenia ich na głos i przekonania mamy, że jest coraz więcej spraw, o które nie musi się już martwić. Że jesteśmy dość duzi, żeby móc żyć po swojemu i z całą odpowiedzialnością móc popełniać własne błędy.
Krótko mówiąc (a raczej oszczędniej) - moja mama jest nieobojętna.
Nie wiem i chyba nigdy nie dowiem się, skąd bierze na to wszystko siły, skąd czerpie energię, bo na pewno nie z zajęć jogi, nie z internetu, ani książkowych poradników.
Ona urodziła się taka - bo nie jestem nawet pewna, czy wychowanie miało w jej przypadku bardzo znaczący udział. Jest pewna swoich racji i decyzji. Należy do tych osób, które nie muszą i nie chcą się podpierać. Wolą same. Choćby ostatkiem sił, co mnie zawsze najbardziej martwi w jej przypadku, jest przecież moją mamą. Ale - jak mi to ostatnio często musiała tłumaczyć - niepotrzebnie zakładam, że podnosi więcej, niż jest zdolna unieść, że to również ma wyliczone.
Moja mama nie jest umysłem pedantycznie ścisłym. Matematycznym, analitycznym. Wręcz przeciwnie, patrząc z boku, mogłoby się wręcz wydawać, że jest totalnym chaosem, żywiołem.
A przecież przy tym wszystkim ma swój plan, na każdy dzień scenariusz. Na każdą wizytę spis tematów do omówienia z nami i pytań, których nie może nie zadać. Odhaczone, załatwione. Koziorożec.
Odkąd pamiętam, moja mama była zawsze mamą i tatą. Z perspektywy czasu, mam wrażenie, że potrafiła nawet chmury przegonić wtedy, gdy nie miały nam przynosić deszczu, i przygarniać słońce, gdy potrzeba nam było radości i beztroski. Wychowując nas w pojedynkę, każdego dnia budowała naszą dorosłość. Klocek po klocku, kręg po kręgu w naszych kręgosłupach, jakby najlepiej na świecie wiedziała kiedy i co okaże się dla nas najwłaściwsze. Dla nas przyszłych, późniejszych, dorosłych. Niekoniecznie dla nas, małych dzieci, dlatego nie spełniała naszych wszystkich zachcianek, o nie. Ale instynkt idealnie podpowiedział jej, że miłość matki, to o wiele więcej nie i zastanów się, niż tak. Że łzy i fochy, to nie porażka, tylko kolejny wzmocniony kręg, że zaowocuje za kilka lub kilkanaście lub parędziesiąt lat. Bo zaowocował. Bo jesteśmy silni, potrafimy upadać, ale i wstać. I czujemy jej ciepły wzrok, niewidzialną dłoń nawet gdy wydaje nam się, że wcale tego nie chcemy.
Moja mama jest z pozoru zwyczajną kobietą, ale wiem, że ze skrawków jej życia, z tak wielu lat przeróżnych wydarzeń i splotów chwil, można by spisać grubą fascynującą powieść. Zawrzeć w niej historie i ludzi, którzy stanęli na jej drodze w chwilach beznadziejnych, oraz tych, którzy mieli szczęście spotkać na swojej drodze właśnie ją,
My mamy szczęście być Twoimi dziećmi, Mamuś:)
Dziękuję. Dziękujemy.

niedziela, 5 sierpnia 2018

Włochy - Camping Garden Paradiso




Tegoroczny urlop spędziliśmy u wybrzeży Adriatyku, na jednym z dziesiątek znajdujących się tam campingów.
W sumie ponownie. Przy tej samej linii brzegowej byliśmy również w zeszłym roku. Wtedy sami.
Tym razem chętnych nas było - na samym początku - aż siedem rodzin! Ostatecznie jechaliśmy 17 - osobową grupą:) Cztery rodziny, cztery auta, 3 namioty i mini camper.
Nadzieje na słońce, relaks, Wenecję, Weronę i wymianę w opiece nad dziećmi, haha:)


W ogóle... jakby nie liczyć, dla mnie i Bartka to już dziesiąty camping. Uzbierało się doświadczeń i porównań na całkiem osobny post. Przygotowuję go i chętnie wrócę wspomnieniami do Chamonix, Prowansji i Szwajcarii.
Bez problemu udało nam się zachęcić znajomych do spędzenia wakacji w tej formie, trochę i oni zachęcali nas. Camping Garden Paradiso wybraliśmy głównie ze względu na baseny, wielkość samego campingu, wielkość parceli i możliwość rezerwacji online. Wiedzieliśmy już, na co - mniej więcej - się piszemy, jak żyje się na tej wielkości campingu, znaliśmy plusy i minusy wakacji pod namiotem.
Miło nam było czuć się swego rodzaju przewodnikami, choć taka fucha zawsze obarczona jest jednak ryzykiem rozczarowania tych, którzy jadą z nami. Zanim wpłaciliśmy zaliczki, opisałam wszystkim, ów plusy i minusy. Przyjemnie było przejść ponownie tymi samymi uliczkami w Wenecji, dopasować rytm dnia do popołudniowej obowiązkowej sjesty, suszyć ręczniki po deszczu... (???)
A jak nam było?
No właśnie - deszczowo i słonecznie. Deszcz przywitał nas i padał niemal co noc. Strony internetowe z prognozą pogody były najczęściej odwiedzanymi przez nas miejscami w sieci. Gdy mocniej powiało, wystarczyły porozumiewawcze spojrzenia... Strategię na zbliżającą się ulewę mieliśmy dopracowaną do perfekcji. Po kilku takich wieczorach i nockach zapobiegawczo chowaliśmy krzesełka, ręczniki, kuchenki w obawie przed zmoknięciem. Na bieżąco ustalaliśmy plan B, ale nigdy się nie poddaliśmy. Tak wielką grupą nie było łatwo, a poza tym deszcz nad Adriatykiem ostatecznie był i wybawieniem, po gorączce całego kończącego się dnia. Jednak zanim pogodziłam się z co-porannym wycieraniem do sucha stoliczków, podłogi przed namiotem, wyciąganiem z niego szafki, foteli, życia, byłam najnormalniej rozczarowana... na szczęście teraz wspominamy już te deszcze z uśmiechem:)







Nasza parcela znajdowała się najbliżej morza, wystarczyło kilka kroków i już je widziałam. Mieliśmy równie blisko do basenów, restauracji z pyszną pizzą za 5EUR i mini placu zabaw. Przy zakwaterowywaniu każdy z nas dostał bransoletkę z chipem, który umożliwiał wyjście i wyjście z plaży. Dzięki temu nikt, kto nie mieszkał na campingu potencjalnie nie mógł się dostać na jego teren. Była też opcja bransoletek bez chipa, dla młodszych dzieci, jak nasz synek, dzięki temu nie miał możliwości samodzielnego opuszczenia campingu.









Nie ukrywam, że gdy ma się dzieci w wieku szkolno-przedszkolnym, miejsce wakacji wybiera się głównie z myślą o zapewnieniu im atrakcji. Nie ukrywam, że im więcej atrakcji, tym gorzej, bo dzieciom obecnie zawsze jest mało:) Ale te najbardziej podstawowe są gwarancją relaksu ich rodziców:) Na naszym campingu z pewnością sprawdziło się to, że spędzaliśmy je w tak dużej grupie. Wymienialiśmy się opieką nad dziećmi. Nikt się nie nudził. Dawaliśmy radę nawet podczas deszczu oraz najgorętszych godzin w środku dnia. Jasiu poruszał się na rowerze. Wiedział, że jest to niewskazane między 13:00 a 15:00, bo wtedy na campingu obowiązywała cisza sjestowa:)
Dzieci bawiły się świetnie. Widzieliśmy, jak się dogadywały, czasem dąsały, jak są otwarte i spontaniczne. Baseny, plaża, możliwość odkrywania i poznawania, samodzielność, na którą z ochotą się zgadzaliśmy - to dla nich prawdziwy raj:)





Sjesta. Czyli oglądamy Wakacje Mikołajka.

Tropical Party na dachu restauracji. 20:30. Janek obecny:) Zaparkowany.


Przejażdżka ciuchcią po campingu.


A za ciuchcią dzieci sznurem.

Integracja, karty, gry, śmiech na cały głos. Nie przy mamusi, ale w zasięgu:)



Najtrudniejsze były te codzienne wybory...

Camping oferował naprawdę sporo zajęć dla dzieci, oprócz mini klubu, w którym pracował również Polak (również, bo Pani w recepcji przywitała nas po polsku, a pochodzi z Leszna:) ), organizowano konkursy przy basenach i na plaży, wieczorem przy główny placyku przy scenie. Mi bardzo spodobała się pracownia ceramiczna, w której można było kupić dowolny przedmiot a potem go pomalować i zabrać ze sobą do domu. Nasze dziewczyny spędziły tam pracowite parę godzin, dekorując pojemniki na ołówki lub inne skarby, z wielkim zapałem i błyskiem w oczach. Świetna zabawa:)









Sanitariaty również były przygotowane dla dzieci w różnym wieku. Zawsze bardzo dokładnie sprawdzam ten obszar udogodnień na każdym campingu, zanim zdecydujemy się na przyjazd. Oczywiście dopiero na miejscu okazuje się, jak często sanitariaty są odświeżane i czyszczone oraz na ile osób naraz są przeznaczone. Garden Paradiso zdało na 5, choć zdarzyło mi się raz stać w kolejce do pryszniców (a było ich ze 30), szybko też zorientowałam się, jakie są główne godziny sprzątania, żeby móc korzystać z nich zaraz po. Plus za pralki i sekcję Junior:)
Zdjęcia robiłam o świcie, stąd pustki:)









Pomimo zarzekań i obietnic - samej sobie - że to już nasz ostatni raz pod namiotami, w przyszłym roku znowu wybierzemy camping. Dokupimy większą i lepszą podłogę przed namiot, weźmiemy mniej zabawek a na pewno wszystkie rowery. Jest inaczej. Jest żywioł. Ale nadal nam się chce. Więc dopóki dam radę wstawać rano z dmuchanego materaca, będziemy campingować:)

Dziękuję, Kochani, za ten wspólny czas, było naprawdę fantastycznie:) Brawo MY!!! :)