niedziela, 25 czerwca 2023

Stanley Tucci

 


Podczas ostatniej wizyty w popularnym sklepie z książkami spojrzał na mnie Stanley. Bez wahania, z wewnętrznym uśmiechem, którego i tak nigdy nie udaje mi się ukryć przed światem, wyszliśmy razem, jak trochę starzy, a trochę nowi znajomi.

I tak nadeszła niedziela. A z nią mała sałatka z arbuza, czarnych oliwek, wędzonego twarogu i bazylii. Zupełnie spontanicznie, tuż po obiedzie, chwyciłam nieskazitelnie czystą, co uwielbiam, lampkę do białego wina, wlałam do połowy cudownie schłodzonego rieslinga i próbowałam zrobić kilka zdjęć z tą lampką, książką, z lawendą i słońcem w tle. Zanim w ogóle poczułam tego wina smak. Lubię robić zdjęcia. Czasem nie mogę się wręcz opanować, a w dobie komórek (ktoś proroczo nazwał telefony cell/komórka), będące przedłużeniem dłoni, trzecim okiem i uchem, kolejne kadry strzela się między mrugnięciem a oddechem… ehhh… Próbowałam więc ujęcia w powietrzu, na ziemi, rozmyte bardziej lub mniej. Wina nie zdążyłam jednak zasmakować, lampka miękko opadła na trawę, nieznany mi smak potencjalnego zapomnienia bezpowrotnie zniknął między źdźbłami. 

(tu kolejne westchnienie)

Wróciłam do kuchni, wybrałam większą, brzuchatą lampkę pod tytułem "zmieszczę dużo kostek lodu, plastry pomarańczy i rozmaryn". Całość uzupełniłam prosecco. 

Gdy latem zawczasu zasłonimy rolety w oknach w kuchni i jadalni, nasz salon zalewa wrażenie chłodu. Bose stopy ułożyłam wdzięcznie na sofie, zachwycając się paznokciami pomalowanymi prawdziwym lakierem w kolorze ciemnej czereśni. Plecy oparłam o podłokietnik, lampkę pod tytułem "zmieszczę wszystkie twoje pragnienia", do połowy pełną, postawiłam obok sofy na starym okrągłym drewnianym stołku, służącym do gry na pianinie. Stołek od góry obity jest skórą niewzruszenie przybitą metalowymi ćwiekami. Ma kilkadziesiąt lat, regulowane siedzisko, w którym mój młodszy brat widział kierownicę rajdowego samochodu w czasach, gdy liczba własnych zabawek mieściła się na palcach jednej dłoni. 

Założyłam okulary do czytania, gładząc okładkę niewielkiej książki, z którą miałam spędzić to popołudnie wyczułam pod opuszkami wypukłość liter Stanley Tucci i Smak. Oryginalny tytuł bliższy jest mojemu sercu. W ogóle jest mi bliższy. Taste. My Life Through Food. Prawda?

Po powąchaniu książki, słowie na początek i krótkim wstępie, tuż przed pierwszym rozdziałem pod tytułem "Czego się napijecie?" nie miałam wątpliwości, że idealną towarzyszką w tym momencie będzie soundtrack do filmu Julie i Julia, w którym Stanley gra męża Julie Child, amerykańskiej autorki książek kucharskich. 

Stanleya Tucci uwielbiam od dawna już, uwielbiam barwę jego głosu, sposób, w jaki kontroluje mimikę i ton, i mowę ciała. Uwielbiam to, jak opowiada o winie, włoskimi makaronie, oliwie z oliwek, czosnku i całej gamie kulinarnych smaczków w swoich postach na instagramie. Dlatego nasza przyjaźń ma potencjał. Wszak w poprzednim życiu byłam Włoszką.

Nawet nie wiem kiedy mija nam pierwsze kilkadziesiąt stron, książka pachnie zwykłością drukarskiego papieru i świadomością jej dotykalności. Wzrok niespiesznie spaceruje po zapisanych słowach, wywołując u mnie uśmiech co parę akapitów.  Stanley opowiada o smakach dzieciństwa, przeplatając je przepisami na makaron z czosnkiem, sos pomidorowy i pomidorową sałatkę, które chłonę z ulgą, bo zaskakują prostotą i brakiem potencjalnie oczywistego nawiązania do żelaznych reguł panujących we włoskiej kuchni. Opisuje, jak to było w kuchni jego mamy, co jest mi bardzo bliskie. Nie ze względu na umiejętności kulinarne mojej mamy. Mamą ze Stanlejowej książki jestem ja. Instynkt macierzyński ciasno spleciony z wnikliwym badaniem podniebnych potrzeb własnych dzieci. Podniebnych od podniebienia. Bez nakazów i nieuchronności związanych z nimi wyrzutów sumienia. Raz po raz odrywam się od tekstu, zsuwam z nosa okulary i podnoszę głowę w kierunku nieba za największym w naszym domu oknem. Jest brudne tylko do wysokości tui. Ponad nimi widać tylko błękit i drobne obłoki. Na wysokości nieba wszystko jest łatwiejsze i jakieś jaśniejsze. I lepiej wygląda. Uśmiecham się znowu, na myśl o Stanleyu Tuccim w krótkich portkach, w których biegał po amerykańskich i włoskich uliczkach i podwórkach w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, jak nie smarował ugotowanych kolb słodkiej kukurydzy masłem ("na litość boską, nie"). Zamiast tego masłem smarowano kawałek domowego chleba, a dalej tym chlebem smarowało się posoloną kolbę. Powstawały w ten sposób dwie potrawy, z czego najpyszniejsze w domu Stanleya okazywały się kęsy tego domowego chleba, a z nimi słodycz kukurydzy, sól i aksamitna grzeszność masła.

Odrywam się na chwilę od książki i moich bosych stóp wdzięcznie ułożonych na sofie, żeby zapisać wszystko to, co właśnie pojawiło się w mojej głowie, jak niewidzialny sznur gęsi, o których wiesz, że nad tobą przelatują, mimo, że ich z pomiędzy chmur nie widać, jak ulubioność znajomego zapachu, który może minąć, zanim przypomnisz sobie skąd ta znajomość i od kiedy. Zapisuję. I wtedy. Z lekkością nienachalności, szelestem niewidzialnych gestów i mgnień, staję się najdroższą mi osobą. Dla siebie. Drżę. Otulam się odwagą i gotowa jestem wyciągnąć do siebie dłoń. Przyciągnąć mnie do siebie, nie od nowa, ale ponownie. Przestrzeń wypełniam muzyką, dźwiękami, które kocham. Sowami, przed którymi nie ucieknę. Planuję podróż, nieustanną podróż, czuję smak. To wszystko, co kocham...

Wracam do czytania.

Na dnie brzuchatej lampki pozostał już tylko rozmaryn. Rozcieram go miedzy palcami, zachłannie wciągając aromat przez nozdrza, serdeczny palec muska przy tym delikatnie, bo z natury, wargi moich ust, sadzając moje wszystkie zmysły wygodnie we własnej ukochanej strefie komfortu...

Życie. Smakuję.