środa, 6 lutego 2019

mapa marzeń



Mapa marzeń... Podobno staje się bardziej prawdziwa z każdym kolejnym razem, gdy się na nią spojrzy. Pod warunkiem, że spojrzy się na nią życzliwie. Sporządzana intuicyjnie, koniecznie ze szczyptą niemalże dziecięcej nadziei i naiwności.
Powinna wisieć w widocznym miejscu w domu, żeby móc przystanąć i dać jej szansę stania się bardziej czytelną i oczywistą. Dać szansę sobie...
Mapa marzeń, planów i wyobrażeń. Tych z wielkiego świata i tych dotyczących nowej pary skórzanych kowbojek..
Mapa spraw osiągalnych i osiągalnych nieco później.
Mapa marzeń. Moja, teraz, zawęża się do najbliższych mi Osób. Niekoniecznie miejsc, ale właśnie do ludzi.
Dziś.
Szczerze mówiąc, tę moją wydobyłam spod sterty czekających do posegregowania papierów i książek. Nie leżała na wierzchu, nie patrzyłam na nią często... Była jak... wyklejanka... w chwilach słabości, rezygnacji i gniewu. Zła byłam na nią, a właściwie przecież na siebie, że nie wierzę w to wszystko tego lub tamtego dnia. Bo mapa przypomina o tym, żeby chcieć, nie poddawać się, żeby się starać. Kiedyś tak pięknie sama pisałam, myślałam i tak żyłam: wszystko jest możliwe! A ja wcale nie chcę, ani przypomnieć, ani możliwe!

Tak łatwo jest się poddać.
Na szczęście coś jednak męczy w środku. Nie pozwala do końca być głuchym.
Na szczęście są Ci bliscy, którzy podszepną, spojrzą, pomartwią się. Są.

Pewnego dnia, pewnie tak... znów wyruszę dalej, spojrzę na mapę i na siebie bardziej życzliwie, poprawię o parę szczegółów, coś dołożę, uaktualnię...





Powinnam spędzić ze sobą trochę czasu, pozadawać ważne pytania, żeby nie zapomnieć, dlaczego tak pragnęłam zmiany.
Przyzwyczajenie stoi zaraz obok wygody, a ta już blisko lenistwa...

Ale dam radę.
Dam radę.




Asiu - dziękuję :)


piątek, 1 lutego 2019

drobinki

Bardzo dziękuję za ciepłe podszepty pod poprzednim postem:)

Pisząc go, chciałam coś zaznaczyć. Coś więcej, niż brak weny...
I, jak to u mnie często bywa, zbyt dużo ujęłam między wierszami:) ale może to i dobrze?
Niech tak zostanie.

...

Zdarzają się... niezapowiedziane, zaskakujące momenty, niby drobne, a dające światło jeszcze wiele lat później. Czasem słowa, czasem odkrycia. Spotkania, fragmenty życia, chwile z jednego wieczoru...

...

Siedziałyśmy w restauracji na rogu Gwarnej i Św. Marcin. Jeden z ostatnich jesiennych wieczorów. Rok 2001. Mały kwadratowy stolik na cztery osoby. Przy wielkim oknie. Półmrok rozświetlony złotem i czerwienią nisko zawieszonych lamp. Cudowny aromat curry i młodości. Pełna sala, wymieszane ze sobą rozmowy. Krótkie spojrzenia spod nieśmiałych uśmiechów. Ekscytujące. Tak, gdy miało się dwadzieścia parę lat, ekscytowała potencjalność nowych znajomości i stopniowo odkrywane, kolejne pokłady własnej odwagi. Możliwości. Marzenia. Studia kończone z ulgą, ale i żalem.
Rozstania. Miłości. Przyjaźnie, które miały się sprawdzić po czasie. Pewność siebie, która czekała na nazwanie.
No i najważniejsze - faceci! Ich wzrok utrzymany dłużej, niż przelotnie lub nie-odwzajemniany zaledwie półuśmiechem.
Owszem. Byłam wtedy bardzo zakochana, ale nie do końca szczęśliwie. Poza tym... kto w wieku dwudziestu paru lat może być pewien, czy ta pierwsza, wielka miłość jest już tą ostatnią?
W każdym razie... byłam młoda! Czasem czułam na sobie czyjś wzrok, czasem mylnie, co nie przeszkadzało mi jednak poczuć się lepiej, nawet wtedy... tego wieczoru z dziewczynami.
Siedziałyśmy we cztery, nad wielkimi talerzami potraw, których nie było po nas potem widać.  Rozmawiałyśmy o... już nawet nie pamiętam o czym dokładnie, ale z pewnością śmiałyśmy się szczerze i sporo.
Radość... tak, była w nas radość i nadal ten pewien rodzaj beztroski, mimo wielu, całkiem poważnych już, życiowych doświadczeń. Przekonanie, ze można, ze przed nami próbowanie, cały szereg prób...

I wtedy ktoś zapukał w okno obok naszego stolika. Mężczyzna. Nieco starszy od nas. Stał na zewnątrz, wskazał palcem na mnie, przykładając jednocześnie do szyby dużą białą kartkę z odręcznie napisanym:
uśmiechaj się
robisz to cudownie
I odszedł. Nie zdążyłam... nic.
Znalazłam potem tę kartkę, po wyjściu z restauracji, ale nigdy nie dowiedziałam się kim był autor.
Zresztą... nie oczekiwałam dalszego ciągu. Już sam fakt bycia zauważoną, tak bezinteresownie, tak zaskakująco, był dostatecznie fascynujący. I pomyśleć, że wystarczył uśmiech. Mój. Ze mnie.
...
To byłam ja. Znowu chcę tego uśmiechu. Chcę przypomnieć sobie wszystkie te drobne momenty, które przecież... wydarzyły się. I to w moim życiu. Wyjątkowe. Jasne. Wydobędę je z pamięci i podzielę z Wami. Napiszę:)