niedziela, 24 grudnia 2017

24 grudnia



Przygotowania w toku, muzyka świąteczna rozchodzi się po całym domu, pachnie makiem, serem i wanilią... jest magicznie, już!
Czekamy. Na tę Noc, na Narodzenie Jezusa.
I choć mamy za sobą w tym tygodniu i pogrzeb, mamy też nasze rodzinne narodziny - zostałam ciocią, a mój braciszek nareszcie tatą - radujmy się! :)

Życzenia - z poprzedniego roku. Nadal aktualne. Jak najbardziej.

Życzę i Wam i sobie...

...czas na życie znaleźć
na budowanie, na siebie, na śniadanie na siedząco
na długość spojrzenia świadomego
na ukochanych
patrzeć i widzieć
i patrzeniem tym się delektować
cieszyć najzwyczajniej

z tego, że są
jacy są
jacy by nie byli
żeby potem nie żałować
że się nie powiedziało lub zrobiło
że życia zabrakło 
i czasu 

tak bardzo chcę w te Święta - tak wyczekane i upragnione
czule patrzeć na siebie nawzajem
i te spojrzenia przeciągać, wydłużać, zatrzymywać
nacieszyć się Obecnością
i obecnościami oddychać
świadomie
zupełnie
i Wam tego życzę
- czasu
na kochanie



piątek, 15 grudnia 2017

speak softly love



PONIEDZIAŁEK 20 listopada
Myślałam, że napiszę książkę. Wierzyłam w to, miałam nadzieję, czułam wręcz.



Bzdury jakieś.
Ani czasu ani czytelników. Nawet na blogowe posty nie mam czasu. Nawet ich nikt nie komentuje. Niemal. Więc skąd ta myśl, że ktoś chciałby mnie czytać i w ogóle dałoby się to czytać???
Zazdroszczę. Podziwiam. I w tych chwilach nadzieją się we mnie pojawia. Gdy widzę ludzi, którzy marzeniom nie odpuścili. Którzy zaryzykowali niepewnością ostateczną własnego sukcesu i ujawnili się z tym, co w nich najlepsze. A ja błąkam się, błąkam się nadal i pochwały szukam dla tego, czego jeszcze nie zrobiłam. Zapewnienia szukam... i właśnie pochwały. I potwierdzenia. Kopniaka przy okazji a może i kubła zimnej wody.
Tak, kubeł zimnej wody przydałby się bardzo.
Na zmianę z piękną filiżanką pełną kawy z cynamonem.
Nie ma mnie, bo nie piszę.
Nie piszę, bo mnie nie ma.
Za dużo wrażeń. A przy nich jakaś pustka.
Męczy mnie niedziela. I poniedziałek.
Trudne są poranki i wieczory.
Nie mam ochoty na nie. Na nic nie mam ochoty.

WTOREK 21 listopada
Czasem chciałabym być już starszą panią. Taką mocno starszą. Pełną łagodnej mądrości, której tak mi teraz brak. Z dobrotliwym, lekkim uśmiechem, za którym kryłyby się.... nie... nie krył, ale właśnie zdradzałby całe życie przeróżnych doświadczeń i spotkań. Z oczami, w których niemal można by dostrzec wspomnienie spełnionych i niespełnionych miłości. Z westchnieniem za ludźmi, którym nie dało się szansy i milczeniem o tych, którym tych szans dało się zbyt wiele. Chodzącą powolnym krokiem, bo dokąd miałabym się spieszyć?
Tak. Czasem chciałaby być już starszą panią. Przysiąść gdzieś z boku, na ławce na ganku, i delektować się tym, że nigdzie nie muszę się już spieszyć.

ŚRODA 22 listopada
Deszcz pada. Ale nie tak zwyczajnie. Niebo nagle spochmurniało, zalało mój widok całą masą odcieni granatu, średniej szarości i gniewu. Deszcz srebrzy się teraz na tle tej złości i pada wyraźnie, jakby mówił nie chciałem... Wydaje się lekki i drobny, choć słyszę, że jest całkiem inaczej.
Taką samą pochmurność mam dziś w sobie. I taki sam, niezwyczajny deszcz. Drobinki świecące w moich oczach, w myślach, ale nie, nie, nie mokre. To moje dobre strony błyszczą, na przekór. Nie dają za wygraną. Nawet, gdy zniecierpliwiona jestem i z pozoru nieustępliwa, to przecież nie cała ja taka. Drobinki dobrej mnie nie dają za wygraną. Zaraz wyjdę na ten deszcz zmoknąć, przesiąknę optymizmem i zawiozę go do domu.


CZWARTEK 23 listopada
Jadę i wzruszam się. Chwilą, muzyką. Kolejny raz mijam te same pola, pokonuję te same zakręty. Ale dziś poranek jest magiczny. Oglądałam wczoraj "Wiek Adeline" z cudowną  ścieżką dźwiękową. Znam ten film od dawna, ale dopiero teraz muzyka tak mocno do mnie dotarła... Słucham i... czuję magię... Dzwoneczki, cymbałki, rozmarzenie... Znajduję się nagle w innym czasie, w świeżej przestrzeni... to będzie dobry dzień... To nic, że pracy dużo, poradzę sobie, zacisnę zęby i odhaczę z listy zadań po kolei punkt za punktem. Nie dam się wyprowadzić z równowagi, nie warto... Szkoda emocji i nerwów... Nie mam wpływu na wiele spraw, więc nie mogę dopuszczać ich zbyt blisko do siebie. A dramaty i burze zamknę w biurowej szufladzie. Co dzień powtarzam sobie, że to jeszcze nie koniec świata, i że w sumie niejeden potencjalny mam za sobą.
Więc wpadam w nieczas i świeżą przestrzeń. Z uśmiechem lekkim, rozmarzeniem ulotnym mijam znajome pola i zakręty, jakie piękne dziś... jakby specjalnie dla mnie świtem zaróżowione...


Tylko to gardło boli. Wszystko mnie boli. I zimno mi okrutnie...



PIĄTEK 24 listopada
Z ośmiu godzin w pracy pamiętam niewiele. Powinnam była zostać w domu. Ale kto zrobiłby za mnie to wszystko...??? MUSIAŁAM iść do pracy.
A stamtąd prosto do przychodni.
Długo wpatrywałam się w zielony druczek. Cienki papier, blade literki, dziwne uczucie.
Co ja teraz zrobię? Jak to jest?
To chyba pierwszy prawdziwy raz. Nie licząc tych, kiedy byłam ciąży.
A teraz przecież nie jestem.
Moje nazwisko na zwolnieniu lekarskim.
Najpierw poczułam ogromną ulgę, bo prawdę mówiąc miałam wrażenie, że usiądę i zabraknie mi sił, żeby wstać... chciało mi się płakać, paść w czyjeś ramiona i zasnąć na całą dobę...
Bolało mnie wszystko. Bolały mnie powieki, gdy je otwierałam. Bolały, gdy zamykałam. Czułam całe ciało, mięśnie, skórę. Zbyt dotkliwie...
.. mała panika... przecież ja MUSZĘ być w pracy, nie ma opcji...
A potem zasnęłam na dwa dni.


SOBOTA 25 listopada
Jestem chora... ból ustępuje, gdy wezmę antybiotyk i wtedy w mojej głowie pojawia się mnóstwo pomysłów i planów, co ja mogę przez te parę dni zrobić! Ale potem wraca a ja wpatruję się w zegar, czekając na kolejną dawkę i zasypiam. Leżę, snuję się po domu i zasypiam znowu.
Wieczorem dostaję od Bartka piosenkę w prezencie. Speak softly love. Sadza mnie na sofie, wyłącza większość świateł, robi się przytulnie i nastrojowo. Ja płaczę, bo muzyka dociera zwyczajnie do mojego serca. Widzę ją i mogę niemal dotknąć. I to od niego. Dla mnie. Dźwięk fortepianu, oddech wokalu, smyczki i nostalgia.
Miłość...


Puszcza we mnie wszystko. Już nic nie muszę...


NIEDZIELA 26 listopada
Jak to słońce dzisiaj jasno świeci! Pogodnie i radośnie. Przecież na Święta czekamy!
Na Jezusa - jak nam ksiądz co tydzień łagodnie przypomina. Na Niego czekamy i dla Niego miejsce mamy zrobić. Za Jego miłością gonić i tę miłość w innych widzieć. A my a tym wszystkim innym pędzimy... Sama robię listę pod tytułem kupić, zrobić, załatwić... A o najważniejszym tak szybko się zapomina, gubi się właściwy i prawdziwy sens Adwentu i oczekiwania. Lubię tego naszego księdza, niewidzialną ręką poklepuje nas po ramieniu i tłumaczy, że nasze troski, kłopoty, zagubienia, nasze całe życie - jeśli brane po ludzku - jest trudne do udźwignięcia, że samotnie to my nie damy rady. Z Nim patrzy się na to wszystko inaczej, lżej się robi i sił jakby więcej.
Wiara, Nadzieja i Miłość.
A przede mną cały tydzień bycia mamą w domu. Lżej się robi i sił jakby więcej.
I widzi się więcej... że katalpa tak urosła w tym roku, że sikorki w końcu się pojawiły na naszym ganku! I tą książkę Toma Hanksa przeczytam, a potem Piekarczyka.
Pokiwam dzieciom i Bartkowi z okna rano. Otworzę drzwi, gdy wrócą ze szkoły i przedszkola. A oni mi się w ramiona rzucą zdziwieni, ale radośni.
Może coś napiszę? Wypiję kawę z cynamonem. I posiedzę ze spokojem, bo nigdzie nie będę musiała się spieszyć. Uśmiechać się będę więcej, a maile i z domu mogę pisać. Tylko te konieczne. Reszta MUSI zaczekać.
A wieczorami posłuchamy razem muzyki. Z moją Miłością na każdy czas...


Będziemy czekać na każde Boże Narodzenie. Ważne, że razem. Po ludzku. Ale nie sami.

niedziela, 10 grudnia 2017

ON / OFF

ON

Obudziłam się dziś o szóstej. Dokładnie.
Budzik łagodnie wyciągnął mnie z głębokiego snu, rekompensując moje własne zaskoczenie melodią z piosenki Jessie Ware "Say you love me...". Z dodatkowych drzemek w telefonie zrezygnowałam już jakiś czas temu, pokornie i za radą mądrych blogerek i wielu przeczytanych wcześniej artykułów z kolorowych magazynów dla kobiet. Od razu poczułam się lepiej, po prostu przestawiłam się na tryb on dzwoni - ja wstaję. Działa!
Telefon zaniosłam do pokoju Marysi i położyłam przy jej łóżku, nastawiony na 6:40, z tą samą pobudką, bo to ostatnio jej ulubiona piosenka, wstała więc potem pogodna i spokojna.
Jakiś jasny mi się ten dzisiejszy poranek wydał. Za oknem nadal było przecież ciemno, ale udało mi się uchwycić pierwsze odcienie świtu tuż nad horyzontem, głęboko różowe, ale przypudrowane mgłą...

Lubię tak rano wstać pierwsza, podnieść rolety, zaprosić dzień, włączyć ekspres do kawy, poczuć aromat mielonych ziaren i... wolno oddychać. Co prawda nie piję kawy na czczo, parzy się dla Bartka, do śniadania, ale mi wystarczy już sam jej aromat, kąciki ust podnoszą się do góry odruchowo z zadowolenia.

Odgarnęłam dzieciom kosmyki z czoła, przykryłam wystające nóżki i szepnęłam do uszek najcieplejsze matczyne wyznania. Może mnie słyszały, może nie... ale wierzę, że moje ciepło i miłość ogromna została z nimi przez cały dzień.
Bartek stał już, jak co rano, przy kuchennym oknie, zaspany, wypatrując plusów dodatnich tak wczesnej pory. Codziennie ich w tym oknie wypatruje i mam wrażenie, że jak dotąd żaden widok ich do nich nie przekonał.
Zalałam mlekiem cztery miseczki domowej granoli z orzechami, Jankowi dosypałam jeszcze garść suszonej żurawiny i rodzynek. Marysi płatki migdałów. Do tego zroszone mrozem borówki i maliny, kawałki gorzkiej czekolady i plasterki banana. Pycha. Samo zdrowie i energia. A ja jaka szczęśliwa!
Od niedawna zjadam śniadanie w domu, na własnym - czwartym - drewnianym zydlu. Czwartym, bo przez parę lat przy naszym kuchennym śniadaniowym stole stały tylko trzy krzesła. Nie udawało mi się na moim przysiąść. Więc je odstawiłam. Ciągle w biegu, na stojąco, bo jeszcze śniadaniówki, bo dokończyć makijaż, podać witaminy. Oni siedzieli, ja nie.
Ale i te nawyki udało się pokonać, wprowadzając nowe, lepsze, zdrowsze. Ja sama z rodzinnego domu wyniosłam to, że dzień najlepiej rozpocząć śniadaniem, zjedzonym na siedząco, na ciepło, na spokojnie.
Dzieci jak zwykle poprosiły o dokładkę, ale zapewniłam je, że w swoich śniadaniówkach znajdą same skarby, równie pyszne i zdrowe, więc muszą wytrzymać do pierwszej przerwy i śniadanka w przedszkolu.
Ze stołu szybko zniknęły miseczki i łyżeczki, jak ja lubię zostawiać dom w ładzie!:) Janko zdążył nastawić pralkę na południe, uwielbia to robić i ma to na stałe wpisane w swoje domowe obowiązki.
Uplotłam Marysi piękny francuski warkocz, a Ona nie przerywała swojej opowieści o Wojtku:) Błyszczą się jej oczka, gdy tak zwierza się nieśmiało z klasowych sympatii, jest już taka duża!
Zza okna słyszymy ukochane amerykańskie świąteczne hity, uwielbiam je, pozwalam sobie na tą słabość już od 6 grudnia, czyli od Mikołajek. To Bartek wystawia auta z garażu i włącza głośno muzykę, zachęcając dzieci do szybszego ubrania kurtek i wsiadania do samochodu. Żaluję, że nie ma śniegu, ale wypatruję go co rano z tą samą nadzieją... może to już dziś...?
Macham im na pożegnanie z kuchennego okna. Wybieram biżuterię i wcieram w ręce pachnący wanilią krem. Mam do niego słabość od kilku ładnych lat. Ale dzięki temu wyrobiłam sobie nawyk dbania o dłonie. Jeszcze torebka i - tym razem moja - ukochana muzyka w odtwarzaczu. Idealnie trafiam na otwarte przejazdy kolejowe, jeden, drugi i trzeci. Uśmiecham się do siebie na myśl o tym, jak do niedawna wybiegałam z domu spóźniona, a rzęsy malowałam w drodze do pracy, podczas jazdy, nie patrząc w lusterko. Ach, i zawsze trafiałam na dyrektora, gdy parkowałam pod biurem o 8:02.
Jakie to wszystko inne teraz... jak z filmu...
Wystarczy plan, wystarczy wyprzedzić samego siebie, żeby potem nie musieć samego siebie gonić...



OFF
Obudziłam się dziś o szóstej. Dokładnie. A potem jeszcze o szóstej pięć, dziesięć i piętnaście. Przy każdej kolejnej drzemce czułam, że popełniam ten sam, co zwykle błąd. Kiedyś zastanawiałam się, czy ja wtedy jeszcze śpię, czy już czuwam, czy po prostu walczę z wyrzutami sumienia i niedosytem snu?
Ostatecznie wstałam dwadzieścia pięć po...
Niedobrze...niedobrze!
Podniosłam szybko roletę i zawołałam do Bartka pobudka!!! Nie zdążyłam nawet spojrzeć przez okno, nadal było przecież ciemno, szkoda... wiem, że świt potrafi przybrać czasem zaskakujące odcienie...
Włosy! Miałam umyć wczoraj, ale zrobiło się jakoś tak późno... Wskoczyłam pod prysznic, krzycząc raz po raz i coraz głośniej pobudka!!! wstawać!!! wszyscy!!!
Niedobrze... Znowu się spóźnię... Wstałam pierwsza, ale z domu wyjdę oczywiście ostatnia...
Jedną ręką wklepałam krem i rozświetlacz pod oczy, drugą wymachiwałam suszarką do włosów. W głowie zrobiłam szybki przegląd zawartości lodówki i planowałam, co włożę dzieciom do śniadaniówek. Jabłka były, biały serek też, ale w domu zdążą tylko zjeść płatki czekoladowe... Cierpię, gdy jedzą te płatki, choć wiem, że czasem muszę odpuścić, nie ma szans na przygotowanie w zbyt krótkim czasie czegolowiek innego, co spotkałoby się w tym samym miejscu i o tym samym czasie z przypuszczalnym apetytem Jana i Marysi.
pobudka!!! wstaliście???
Ach, Marysia ciągle w łóżku! Bartek ubrał Janka, choć ten oczywiście buntował się i ciągnął z powrotem w stronę łóżka. Pogoniłam więc Małą powtarzając, jak dejavu, co rano, że ma już osiem lat, że mogła przygotować sobie ciuszki wczoraj wieczorem i kiedy w końcu nauczy się robić wszystko szybciej?
Zadyszka. W ciągu godziny przebiegłam chyba z pięć kilometrów. Błogosławię dzień, w którym zdecydowaliśmy się na dom parterowy. Chciałam dokończyć makijaż, ale w międzyczasie wróciłam do kuchni wyjąć Jankowi miseczkę z mlekiem z mikrofali. I znowu do łazienki, bo brwi wyszły nierówno. Marysia dopytywała, czy mamy TYLKO płatki czekoladowe i ile kwadransów mija od ósmej do trzynastej...
Janek bawił się autkiem, zamiast jeść. Bartek pakował śniadaniówki, a ja powstrzymałam go, bo nie dołożyłam jeszcze wszystkiego, co planowałam... Nie wyobrażam sobie dać dzieciom samej kanapki z serem, kroję więc jabłka, wsypuję orzechy lub suszone banany. Uff...
zęby!!! szybciej....
Bartek wystawił auta, a dzieci zzaczęły zadawać kolejne pytania, te same codziennie: kto nas dzisiaj zawozi? podpisałaś mi mamuś zgodę na wycieczkę? co to znaczy UHT? a KFC? mama... czemu chodzisz w jednym papciu?
Błagam, nie pytajcie mnie o nic rano, wiecie, jak jest rano, prawda? Później porozmawiamy...

Po serii ponagleń, po uczesaniu Marysi zwykłej kitki, zamiast pięknego warkocza, po gorączkowym poszukiwaniu całej pary rękawiczek dla Jasia, po nie znalezieniu całej pary rękawiczek dla Jasia, po tym, jak Bartek musiał wrócić po telefon i zaraz po tym, jak zaczął padać... deszcz... pojechali.
Spojrzałam na kuchnię...
Pranie!
Znowu nie zdążę przed zamknięciem torów.. i przed dyrektorem...
Jeszcze tylko to pranie nastawię i zgarnę okruszki z blatu. Nie zdążyłam zrobić sobie sałatki do pracy, więc znowu biały chleb... Miałam się odchudzać... Zamykam dom...
Przejazd zamknięty. Czyli na piątce będzie mega korek, muszę jechać inną drogą, przez trzy wsie, czyli pięćdziesiąt na godzinę...
Naciskam OFF i radio cichnie. Spokój... tylko spokój i namiastka ciszy może mnie uratować.
A dziś taki trudny dzień w pracy...
Kiedy to się skończy...? Czemu my nie możemy inaczej...




Matko... gdzie jest tusz do rzęs...???




niedziela, 3 grudnia 2017

nowe

To mój ostatni wieczór, jako trzydziestoparolatka...
Mimowolnie poddaję się magii tych urodzin. Jakbym jutro miała obudzić się inna.
Jakbym dzisiaj kończyła czytać ostatni rozdział książki, a jutro miała sięgnąć po nową.
Zabawne... i znajome mi...
Wyglądam z ekscytacją za okno, wypatrując płatków śniegu i bieli dachów, ale nie zrażam się ich brakiem. Przy kolejnym odruchu sprawdzę jeszcze raz, i jeszcze... bo wiem, że w końcu się pojawią...
Tak samo, jak niespodzianki w moim życiu. Jak to wszystko, co przede mną. Z nadzieją i ciekawością tego wypatruję. Życia. Jakiekolwiek by nie było.
Spotkałam Miłość i spokój, o której marzyłam jako dwudziestolatka. Taką moją Wszystkość. Bo na niej oprzeć mogę całą resztę codzienności. Na niej budować, marzyć, martwić się i rozwiązywać. Najważniejsze, że o nią nie muszę się martwić, analizować, domyślać...
Ciągle za mało ciepła jestem dla Dzieci, ale każdego ranka, od każdego południa, jeszcze raz próbuję. I będę nadal.
Przyjaciół mam blisko. Takich, przy których nie boję się ani milczeć, ani za dużo palnąć.
I jedną całkiem daleko. Jakby to wczoraj było, a nie po drugiej stronie świata.
Czasem za mało ufam, i pokory za mało mam w sobie. Dlatego wzruszam się, gdy słyszę słowa proste, jakby do mnie były skierowane, o łagodności, o Miłości i o tym, że nigdy nie jestem sama.
Czego chcieć więcej? Po prostu jutra. Nowego dnia. Czasu...
Czego chcieć więcej...:)






Jeszcze nie sypie... więc czekam. Czekam, ale i tak dam się zaskoczyć, jak dziecko.
Jutro sięgnę po nową opowieść, z wypiekami przeczytam po kolei wszystkie rozdziały, a kiedyś dopiszę zakończenie...


Życie - zapraszam:)







piątek, 1 grudnia 2017

perspektywa


Odważyłam się. Podjęłam ten jeden mały krok. Ku nowemu? A może właśnie ku samej sobie?
Miałam niedawno dni, tygodnie! kompletnej załamki, zwanej przez niektórych depresją.
Nie dziwię się, że ludzie boją się tego słowa. Mam wrażenie, że kryje ono za sobą ogromną słabość, bezsilność, porażkę, do której większość nie jest w stanie przyznać się przed samym sobą.
Ale czuję też w sobie, na razie drobny, ale jasny i ciepły, promyczek. Mam przeczucie, że sporo jednak jeszcze przede mną, że przecież jestem tą Anią, osobą, w której drzemie tak wiele, wszystko! I że mogę z tych moich słabości podnieść się, otrzepać resztki wahań, zniechęceń, strzepnąć je z siebie, jak kurz z ramion płaszcza...
Promyczki... jasne i ciepłe zdarzają mi się niemal każdego dnia. Tylko brodę muszę podnieść nieco wyżej... i tylko chcieć zobaczyć muszę...
A od dziś... grudzień mój ukochany... jaki to będzie dobry czas! Dla nas dobry:)


Stoję na końcu pomostu, na samym, otulona kocem ciepłym, miękkim, a widok przede mną zachwycający, wymarzony, wyobrażalnie nieosiągalny... wzdycham niby to lekko, ale całą sobą...
A gdy odwracam głowę... nasz brzeg, nasza przystań, parę kroków zaledwie... piękny dziś, jak nigdy wcześniej, z tego końca pomostu się wydaje... wracam z uśmiechem pod nosem...
jak to wszystko w życiu zależy
również od nas



środa, 8 listopada 2017

"wyjdź ze mną na deszcz"



"wyjdź ze mną na deszcz"
z płyty "Mój dom", Kortez


Od kilku dni chodzę, jak zaczarowana. Zresztą, nie tylko ja...
I to jest naprawdę cudowne uczucie! Słucham muzyki, słucham słów, które w nieprawdopodobnie oszczędny sposób wydobywają ze mnie... wszystko. Wydobywają ze mnie luz! Pozwalam sobie na wszelkie emocje. Przy tej samej piosence potrafię podskakiwać i tańczyć, a gdy słucham jej kolejny raz, zwyczajnie, ale porządnie się wzruszam... Chłopak i cała ekipa, która stworzyła te kilka kawałków, po prostu kocham ich w tym tygodniu.


Nie pamiętam, kiedy i w jaki sposób trafiłam na pierwszą z piosenek Korteza. Nie wiem nawet, która to była ta pierwsza. Zdecydowanie uwielbiam "Z imbirem" z pierwszej płyty "Bumerang". Jest doskonała, porywa mnie za każdym razem, nie potrafię przy niej ustać, ja po prostu dygam w rytm gitary i słów, a właściwie można nazwać to tańcem. Tańczę w samochodzie, na siedząco, na stojąco, jakbym w krwiobiegu ją miała. Jak nastolatka. Choć - właśnie od kilku dni - pozwalam sobie nie zgodzić z przypisywaniem niektórych emocji i zachowań, i myśli, tylko nastolatkom. Za miesiąc kończę lat okrągłych czterdzieści (ciągle liczę od nowa i wychodzi im ta sama liczba... tez tak mieliście??) i cieszę się, że nadal umiem w sobie odkryć tak wiele prawdziwych kolorów. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że jeden koncert, dwie godziny i tak przepadnę. A co najlepsze, co takie moje... co takie dorosłe :) podmiotem całej tej fascynacji nie jest On, ale właśnie Ja! Nie wzdycham bezpośrednio do samego Korteza, ale dzięki jego piosenkom i tekstom zmieniam się na... pogodniejsze:) Nie wyprzedzam, jadąc autem, bo żal mi za szybko dojechać do pracy i nie dosłuchać "We dwoje" do końca. A potem czekam na 16:00, żeby móc znowu oderwać się od spraw koniecznych i wyprostować skrzydła. Staram się odsuwać od siebie to, co ostatnio mnie osłabiało, co napełniało dziwnym żalem, obawami, co pogłębiało zmęczenie. Świat jest trudny i jeśli człowiek nie umie nabrać dystansu do tego, co widzi i słyszy, to nie da rady... Dlatego próbuję zmienić moje nastawienie do tych spraw, na które w tej chwili nie mam wpływu, a które potencjalnie mogą zaboleć. I przez ostatnie tygodnie faktycznie bolały. Owijam się więc przyjemnościami, pewnością siebie, uśmiechem, żeby nie dopuścić zbyt blisko przykrości i rozczarowań, a tych wkoło jest przecież całkiem sporo...
To dzięki Niemu właśnie. Dzięki tym dziewięciu...




PS. Kochanie, ja tak o innym facecie na głos tu to wszystko, ale Ty rozumiesz... co ja, to i Ty, co Ty, to i ja:*


"nic tu po mnie jeśli nie ma cię też
nic już więcej nie zachwyci mnie"
z "Nic tu po mnie"


Nigdy nie wieszałam plakatów na ścianach, nie wzdychałam i nie marzyłam o aktorach, piosenkarzach, czyli tych, którzy byli poza zasięgiem. Wybierałam chłopaków z mojego miasta:) Nic się nie zmieniło. :) Nieźle to teraz zabrzmiało... Ale od piątku budzę się i zasypiam z Kortezem, trzeba nazwać rzecz po imieniu. Zresztą... jest nas troje:) Po koncercie czekałam cierpliwie na autograf Łukasza. W tłumie fanów i fanek. Byłam i ja. Z każdym zamienił parę słów, żartów, zrobił zdjęcie, bez gwiazdorzenia, z uśmiechem spod czapki z daszkiem i kaptura. Na luzie. Co za gość...
A gdy stał na scenie... ciarki...


"oglądasz w wannie stare filmy
i słuchasz w kółko jednej płyty
lubisz to, co znasz i  masz,
zupełnie tak, jak ja"
z "We dwoje"


I jest mi lepiej. Może to zbieg okoliczności. Może wpływ pełni księżyca. Może to ta płyta. Ale jest mi lepiej. Nie boję się już, że te słowa przeczyta ktoś, komu codziennie mówię "dzień dobry", kto mnie kojarzy. Dotąd wstydziłam się własnego bloga, tego pisania, przecież niemal nikt z mojej pracy o nim nie wie... Łatwiej pisze się zza kołnierza, zza okularów. Bardziej się wtedy pisze. Dlaczego? Dlaczego wstydzić się mam czegoś, co sprawia mi radość, co we mnie siedzi? A może blog, to był ten pewien etap i czas na coś nowego?...
Stałam w ciemnej, trochę dusznej sali, pod sceną, słuchałam i podziwiałam. Głos też. Ale przede wszystkim odwagę. Kurczę, zazdrościłam! Odwagi i determinacji w tej drodze do spełnienia marzeń. Do wyciągania ręki. Choć czasem do końca nie wiadomo, kto ją chwyci. Ale przynajmniej nie siedzi ona bezpieczna w kieszeni... Zazdroszczę tym, którzy zaryzykowali, przy całej tej niepewności co do późniejszego sukcesu. W tworzeniu, w pracy, w miłości, życiu. Wyszli na deszcz.


Przepraszam Łukasz, Wam udało się milion słów zamknąć w dźwiękach i paru tekstach, a ja tu gadu, gadu, gadu...
Dziękuję.


"wyjdź ze mną na deszcz
niech nam gęsto spływa z rzęs,
weź głęboki wdech
podnieś głowę
nie bój się..."
z "Wyjdź ze mną na deszcz"


Wychodzę.



P.S. z 25.listopada
Tak trochę, to jednak do Niego wzdycham. Czytam wywiady, oglądalam u Kuby, słucham w domu i samochodzie. Bo najwięcej można wyczytać właśnie z tego Jego śpiewania. Z szeptania i mruczenia do mikrofonu, z tych przymkniętych powiek. To cały On.
I ta Jego dziwność, o której sam czasem mówi, jest dla mnie najbardziej zwyczajna i normalna. Szczera. Dlatego tak lubię....



teksty pochodzą z piosenek z płyty "Mój dom", autor, muzyka Kortez, słowa Agata Trafalska
szacun...



niedziela, 5 listopada 2017

ta sama

Znałam kiedyś dziewczynę, od której wszyscy zarażali się optymizmem. Przychodzili do niej po ten optymizm i niewidzialne poklepanie po ramieniu. To była zupełnie zwyczajna dziewczyna, kasztanowe włosy, niedbale gdzieś z tyłu związane. Dwadzieścia parę lat. Nie rzucała się w oczy. Aż do momentu, gdy się uśmiechnęła. A uśmiechała się bardzo często. Miałam wrażenie, że ten uśmiech był po prostu jej sposobem na wszystko. A przynajmniej na większość... Czasem dziwiłam się, że dość szybko przechodziła od spraw trudnych, nieprzyjemnych, do tego uśmiechu właśnie. Ale wiem, że on nigdy nie był tylko mimiką, nie był sztuczny. Był jej odruchem, całkiem tak, jakby był w niej, gotowy w każdej chwili pojawić się. A może raczej... pojawić się w tej najbardziej potrzebnej chwili. Jakoś tak umiała prostymi słowami, nawet, gdy były nie na temat, sprawić, że głowę do góry chciało się podnieść. Bez obaw. Po to do niej przychodzili.


Pamiętam, że potrafiła... wsiąść do pociągu byle jakiego. Choćby był tylko poznańskim tramwajem. Lubiła siedzieć z  muzyką ulubioną w uszach i przez godzinę być częścią dużego miasta, z jego światłami i neonami, z przystankiem w księgarni. A tam zaglądała do książek obcych. Otwierała je na przypadkowej stronie i czekała na znak. Szukała go w powieściach, tytułach albo i w Nowym Testamencie. Szukała wskazówki i potwierdzenia. Że ta miłość, którą w rękach trzymała, nie wymknie się jednak. I że nie będzie sama. W żadnym momencie. Ani w tej księgarni, ani na końcu świata. Że spokój uda się znaleźć. Taki do znudzenia zwyczajny. I siebie uda się znaleźć. A przynajmniej nie zgubić...
Ale w jej wieku wtedy więcej pytań było, niż znanych odpowiedzi. I nie w obcych książkach miała je znaleźć. Jeszcze nie.


Pamiętam, że marzyła o Nowym Jorku. O niemożliwym. I wiem, że tam była. Nie bała się. Dotknęła i... zapragnęła więcej. I to więcej też udało jej się zdobyć. Zresztą.... o czym ona nie marzyła! Odważnie. Bez większych kompromisów. Z tym uśmiechem, który cały w niej był. Z przychylnością ludzi i losu, nawet, gdy cena niektórych marzeń wydawała się zbyt wysoka...


Pamiętam, jak czekała na spokojną miłość, taką bez niespodzianek, bez stawiania warunków. Wiem, że ta Miłość do niej przyszła, dokładnie taka, jaką sobie wyobrażała, i że nie mogło być inaczej. Znowu się śmiała, jasno i głośno. Zarażała pewnością co do tego, że wszystko jest możliwe. Bardzo w to wtedy wierzyłam.


Długo jej potem nie widziałam. Jakoś tak... naprawdę długo. Niewiele słyszałam. Zdarzyło mi się zatęsknić za tym jej optymizmem. Aż w końcu zapomniałam. Trudno powiedzieć, ile czasu minęło. Życie biegło jak zwykle, pory roku jedna z drugą, kalendarze, rok, czy dwa, dzieci, skrzyżowania. Nieraz wydawało mi się, że ją widzę, że to ona, w samochodzie obok albo po drugiej stronie ulicy. Gdyby się tylko uśmiechnęła, tak jak kiedyś, poznałabym od razu. Gdyby powiedziała te kilka słów, nie na temat choćby, poznałabym. Ale nie... to nie była ona.


Do wczoraj.
Zobaczyłam ją przed południem. Słonecznym. Niespodziewanie, przelotem, ale jestem pewna, że to była ona. Ta sama dziewczyna, która kiedyś zarażała optymizmem. Była w niej ta jej pewność, co kiedyś... pewność co do tego, że będzie dobrze, że to oczywiste. W pierwszej chwili pomyślałam, że jednak się zmieniła, minęło przecież tyle czasu, musiała się zmienić... ale... jak ja się ucieszyłam! Teraz już wiem, gdzie ją znaleźć. Już się nie boję, że znowu minie za długi czas i kontakt z tym jej uśmiechem się urwie. Wiem, jak bez zadawania pytań wydobyć z niej... ulgę. I na nowo, i znowu - ten uśmiech. Bo on przecież cały czas tam w niej jest. Bo ona przecież wciąż tam jest taka sama. Z Miłością bez niepokoju, parzystą w każdym wymiarze. Z odwagą, niezbędną do marzeń o niemożliwym.
Zobaczyłam ją. Tę samą dziewczynę. Nadal ma kasztanowe włosy, niedbale gdzieś z tyłu związane.

wtorek, 31 października 2017

wtorek, trzydziestego pierwszego

w krzyżu mnie łamie, a właściwie w biodrze
boli, gdy się schylam
więc siedzę dużo przy kominku, a dokładniej.... planuję przy nim dużo posiedzieć
w domu cicho się zrobiło, wszyscy gdzieś się rozbiegli
tak to jest, gdy się ostatnim z pracy wraca
ich atrakcje przerywa upominaniem
o papcie nieubrane, tornister w kąt rzucony, o wyłączenie telewizora i umycie buzi
i fochy się zbiera, całkiem sporo fochów, jak na ten ich wiek
więc pobiegły dzieci do koleżanki, mąż do sąsiada
wieczorne zbieranie cukierków odwołałam
głowa pęka od tych przepychanek o haloween
jakby nie można było być po prostu gdzieś pośrodku
dobrze się bawić, dynie ustawić w rzędzie, świece zapalić
policzyć dobrze, czy zniczy na jutro starczy
a tu z jednej skrajności w drugą ludzie skaczą
nawzajem się wyzywają, w czoło pukają, śmieją i zapominają
głowa mi pęka
już prawie mam i jednych i drugich skrytykować, trochę się oburzyć
gdzieś stanąć bardziej


zamykam za sobą drzwi
od bardziej, od w ogóle
w kominku ciemno jeszcze
za oknem ciemno, tylko światełka małe mrugają, kilka świec
magicznie i cicho
taki dobry moment, żeby tego cicho posłuchać
zwyczajnie i po prostu
we wtorek trzydziestego pierwszego





niedziela, 29 października 2017

jak nie zwariować



tańczą te liście pięknie przede mną
gdy jadę aleją lipową i wśród kasztanowców
kolorowe i jakby w tym tańcu zarumienione
jedne odważne, drugie zawstydzone
tańczą
a ja - nawet, gdy wkurzona
nawet, gdy z resztkami napięcia biurkowego
to gapię się na nie i zachwycam
jakie one beztroskie, jakie nieświadome...
i ciągle się ostatnio pytam, ciągle się zastanawiam
jak tu nie zwariować? w tym świecie teraz?
jak nie zwariować rano, w południe, wieczorem i w środku nocy?
coraz częściej się wyłączam i patrzę tylko
i pozwalam
dziać się i upłynąć
jakbym obok była a nie w
a potem na nowo zanurzam się w emocjach
sercem ściśniętym i suchym gardłem
do piątku czekam i do soboty
do szesnastej pięć i do zielonego światła
odliczam, odhaczam, zamykam za sobą
żeby już za mną było

i to nie tylko ja
nie tylko u mnie
na kogo nie spojrzę, to pędzi, zmęczony
tak samo pragnie zmian
to samo pytanie zadaje

jak oddech wyrównać?
odzyskać równowagę i poczuć grunt pod nogami
jak nie zwariować??


na szczęście udaje się, małymi krokami, mimo zmęczenia, od tych pytań oderwać
grunt pod nogami poczuć dotkliwie na górskiej ścieżce
pocieszenie znaleźć w rozmowie, tej niemal bez słów, z Przyjaciółką
"nic się nie zmieniłaś" usłyszeć od drugiej, tej, co mnie zna dwadzieścia lat
na koncert wyskoczyć
u fryzjera zaszaleć
nie dać się
nie zwariować








































poniedziałek, 16 października 2017

szukam



czasem trudno nazwać
gdzie się właściwie jest i w którym momencie
dzień za dniem raz przechadza się z nami leniwie, nogami powłócząc
rozciąga od świtu do późnego wieczora
przysiadając na ławce spraw nieulubionych na zbyt długo


a raz goni bez tchu i opamiętania, oszukując wskazówki zegara i mnie






czasem po ziemi niewiele się chodzi
bez ruchu za mało siedzi
w ogóle się właściwie nie siedzi


i na zamyślenie nie ma czasu ani okoliczności
a tym bardziej na własne przemyślenia go brak
a szkoda
bo co z tego, że się myśli
skoro one żadnego składnego kierunku nie mają ani nie nadają
rozbiegane i na stojąco ciągle
wszystkie, a po co? po co one wszystkie?
wystarczy jedna na raz
taka od początku do uśmiechu, do decyzji lub choć ulgi





a jakby tak w końcu
dla siebie znaleźć ciepłe czułe miejsce
choćby w kącie serca albo w głowie
choćby na ławce w parku, który mijamy codziennie
albo przy ekspresie do kawy w pracy
zawiesić się
odnaleźć


dla siebie miejsce i swój moment


raz
dwa
trzy
cztery
pięć
sześć
siedem
osiem


dziewięć


dziesięć...









środa, 4 października 2017

kulinarnie










Każda pora roku niesie ze sobą wyjątkowy dla siebie aromat.
Zima to pomarańcze, goździki i cynamon. Szczęściem pachnie.
Wiosna pachnie świeżością.
Lato wolnością.
A jesień... ma rozgrzać, przyciągnąć do domu ciastem marchewkowym, zupą dyniową i prażonymi orzechami.
Jesienią myślę o jedzeniu. Oj wiem, ja sporo o jedzeniu myślę, ale to przecież nie jest wada:)
Stąd mój dzisiejszy post, kulinarny, aromatyczny, kuszący.
Pisany co prawda od czerwca czy lipca, ale dzięki temu uzbierało mi się tych pysznych doświadczeń naprawdę dużo.






Palce lizać.
Oko nacieszyć.
Delektować się.
Celebrować.


Lubię jeść. Lubię, gdy mój talerz jest piękny, kolorowy, aromatyczny.
Bardzo często udaje mi się, spontanicznie i bez wielkich szykowań, zaserwować smakowite śniadanko, przed wyjściem do szkoły, przedszkola i pracy. Wiosna i lato to doskonały czas na barwne dania, można zaszaleć z dodatkami, przemycać zdrowie obok czekolady i zwyczajnych kanapek.
Przez ostatnie kilka miesięcy miałam też mnóstwo okazji, żeby zjeść poza domem. Jak ja to lubię! Wybieram z namysłem miejsca, by móc zaspokoić nie tylko podniebienie. Dla mnie ważny jest za równo smak, jak i klimat restauracji, knajpki kawiarni, czy bistro. Wystrój, nazwa, sposób podania.
A Towarzystwo? To, z kim siedzę przy tym samym stole?
No ba! W dobrym Towarzystwie wszystko smakuje lepiej.
Na przykład śniadanie z Córeczką w Dniu Matki - bajka:)


Figa z Makiem Coffee & Lunch, Leszno





Potem Poznań i Blog Conference 2017 - mały przegląd kulinarnych możliwości w towarzystwie Doroty. Miasto ledwo podołało naszym podniebieniom! Długo szukałyśmy idealnego miejsca na sobotnie śniadanie RANO. Okazało się, że Poznaniacy, to śpiochy, jedynym otwartym o świcie, czyt. o 8:00, barem śniadaniowym w centrum było Bistro Le Targ w Starym Browarze.
Poranek był wyjątkowo słoneczny, kawa pyszna. A to, że przygotowane do sprzedaży świeże bochenki degustowały śmiało okoliczne gołębie... no... swojsko, swojsko...:)


Na szczęście lunch w Parma & Rukola Caffe and Ristorante okazał się strzałem w dziesiątkę. Jest to miejsce, do którego na pewno powrócę, a może i specjalnie wybiorę się do Poznania, żeby zjeść smacznie i w pięknych okolicznościach. Sama knajpka jest dość mała, ale nic nie jest tam przypadkowe. Polecam..





Wakacje pod namiotem to wręcz kulinarne wyzwanie.
Jednak dzięki przeróżnym udogodnieniom, o które potrafimy już zadbać na czas campingowego relaksu, do przygotowania pełnego pysznego posiłku z winem i świecami niczego nam nie brakuje. Śniadania, obiady i kolacje to połączenie zabawy z gimnastyką, co mamy opanowane niemal do perfekcji. Jakby nie liczyć, wyszło nam, że w tym roku we Włoszech był to nasz dziewiąty i dziesiąty camping.



 

Zdarzyło nam się i owszem zamówić frytki za 5EUR za porcję, o czym pisałam już tutaj, ale były to specyficzne warunki. Tam wszystko było wysokie, góry, nasze tętna, więc ceny nie dziwiły.

Z Marysią moją udaje nam się raz po raz wyskoczyć na babskie małe co nieco. Początek roku szkolnego był doskonałą okazją do spędzenia razem czasu. Zupełnie spontanicznie odkryłyśmy uroczą kafejkę w Lesznie. Serwują tam przepyszny, zaskakujący smakiem i składem koktajl, polecam: banany, kawa, zmielone płatki owsiane i cynamon. Kawę można zastąpić na przykład inką i mamy wtedy wersję dla dzieci. Tak też zaproponowała nam Pani w Caffe Lissa. Podobało nam się:)





A ostatnio okazało się, że mój grzechu warty Szwagier wyczarował - z pomocą naszą, czyli całego zastępu Szwagierek i Mamy - grzechu warty kociołek pyszności. Z należytą starannością i ściśle określonym planem, warstwy warzyw i mięs zostały ułożone w żeliwnym kotle na trzech nóżkach. Posypane ziołami, przykryte i zamknięte na cztery spusty, gotowało się to wszystko nad żarem, pod gołym niebem i przy zdecydowanie nie pustym szkle. Smakowało wytrawnie, z pajdą prawdziwego chleba, wśród najbliższych Łakomczuchów... cud, miód, pycha!





:)
W związku z powyższym moja waga drgnęła, choć nie w oczekiwaną przez mnie stronę.
Ćwiczyłam raz cały jeden z Chodakowską dokładnie 39 minut, z maleńkimi naprawdę przerwami i zamierzam ćwiczyć nadal, czyli znowu. Gotować, piec, jeść i grzeszyć kulinarnie nie przestanę, bo życie za krótkie jest, żeby ciągle wszystkiego sobie odmawiać.
Zgodzicie się ze mną, prawda?:)

Smaczne to życie wolę i już.
I właściwie przyprawione:)