niedziela, 5 listopada 2017

ta sama

Znałam kiedyś dziewczynę, od której wszyscy zarażali się optymizmem. Przychodzili do niej po ten optymizm i niewidzialne poklepanie po ramieniu. To była zupełnie zwyczajna dziewczyna, kasztanowe włosy, niedbale gdzieś z tyłu związane. Dwadzieścia parę lat. Nie rzucała się w oczy. Aż do momentu, gdy się uśmiechnęła. A uśmiechała się bardzo często. Miałam wrażenie, że ten uśmiech był po prostu jej sposobem na wszystko. A przynajmniej na większość... Czasem dziwiłam się, że dość szybko przechodziła od spraw trudnych, nieprzyjemnych, do tego uśmiechu właśnie. Ale wiem, że on nigdy nie był tylko mimiką, nie był sztuczny. Był jej odruchem, całkiem tak, jakby był w niej, gotowy w każdej chwili pojawić się. A może raczej... pojawić się w tej najbardziej potrzebnej chwili. Jakoś tak umiała prostymi słowami, nawet, gdy były nie na temat, sprawić, że głowę do góry chciało się podnieść. Bez obaw. Po to do niej przychodzili.


Pamiętam, że potrafiła... wsiąść do pociągu byle jakiego. Choćby był tylko poznańskim tramwajem. Lubiła siedzieć z  muzyką ulubioną w uszach i przez godzinę być częścią dużego miasta, z jego światłami i neonami, z przystankiem w księgarni. A tam zaglądała do książek obcych. Otwierała je na przypadkowej stronie i czekała na znak. Szukała go w powieściach, tytułach albo i w Nowym Testamencie. Szukała wskazówki i potwierdzenia. Że ta miłość, którą w rękach trzymała, nie wymknie się jednak. I że nie będzie sama. W żadnym momencie. Ani w tej księgarni, ani na końcu świata. Że spokój uda się znaleźć. Taki do znudzenia zwyczajny. I siebie uda się znaleźć. A przynajmniej nie zgubić...
Ale w jej wieku wtedy więcej pytań było, niż znanych odpowiedzi. I nie w obcych książkach miała je znaleźć. Jeszcze nie.


Pamiętam, że marzyła o Nowym Jorku. O niemożliwym. I wiem, że tam była. Nie bała się. Dotknęła i... zapragnęła więcej. I to więcej też udało jej się zdobyć. Zresztą.... o czym ona nie marzyła! Odważnie. Bez większych kompromisów. Z tym uśmiechem, który cały w niej był. Z przychylnością ludzi i losu, nawet, gdy cena niektórych marzeń wydawała się zbyt wysoka...


Pamiętam, jak czekała na spokojną miłość, taką bez niespodzianek, bez stawiania warunków. Wiem, że ta Miłość do niej przyszła, dokładnie taka, jaką sobie wyobrażała, i że nie mogło być inaczej. Znowu się śmiała, jasno i głośno. Zarażała pewnością co do tego, że wszystko jest możliwe. Bardzo w to wtedy wierzyłam.


Długo jej potem nie widziałam. Jakoś tak... naprawdę długo. Niewiele słyszałam. Zdarzyło mi się zatęsknić za tym jej optymizmem. Aż w końcu zapomniałam. Trudno powiedzieć, ile czasu minęło. Życie biegło jak zwykle, pory roku jedna z drugą, kalendarze, rok, czy dwa, dzieci, skrzyżowania. Nieraz wydawało mi się, że ją widzę, że to ona, w samochodzie obok albo po drugiej stronie ulicy. Gdyby się tylko uśmiechnęła, tak jak kiedyś, poznałabym od razu. Gdyby powiedziała te kilka słów, nie na temat choćby, poznałabym. Ale nie... to nie była ona.


Do wczoraj.
Zobaczyłam ją przed południem. Słonecznym. Niespodziewanie, przelotem, ale jestem pewna, że to była ona. Ta sama dziewczyna, która kiedyś zarażała optymizmem. Była w niej ta jej pewność, co kiedyś... pewność co do tego, że będzie dobrze, że to oczywiste. W pierwszej chwili pomyślałam, że jednak się zmieniła, minęło przecież tyle czasu, musiała się zmienić... ale... jak ja się ucieszyłam! Teraz już wiem, gdzie ją znaleźć. Już się nie boję, że znowu minie za długi czas i kontakt z tym jej uśmiechem się urwie. Wiem, jak bez zadawania pytań wydobyć z niej... ulgę. I na nowo, i znowu - ten uśmiech. Bo on przecież cały czas tam w niej jest. Bo ona przecież wciąż tam jest taka sama. Z Miłością bez niepokoju, parzystą w każdym wymiarze. Z odwagą, niezbędną do marzeń o niemożliwym.
Zobaczyłam ją. Tę samą dziewczynę. Nadal ma kasztanowe włosy, niedbale gdzieś z tyłu związane.

2 komentarze: