niedziela, 24 grudnia 2017

24 grudnia



Przygotowania w toku, muzyka świąteczna rozchodzi się po całym domu, pachnie makiem, serem i wanilią... jest magicznie, już!
Czekamy. Na tę Noc, na Narodzenie Jezusa.
I choć mamy za sobą w tym tygodniu i pogrzeb, mamy też nasze rodzinne narodziny - zostałam ciocią, a mój braciszek nareszcie tatą - radujmy się! :)

Życzenia - z poprzedniego roku. Nadal aktualne. Jak najbardziej.

Życzę i Wam i sobie...

...czas na życie znaleźć
na budowanie, na siebie, na śniadanie na siedząco
na długość spojrzenia świadomego
na ukochanych
patrzeć i widzieć
i patrzeniem tym się delektować
cieszyć najzwyczajniej

z tego, że są
jacy są
jacy by nie byli
żeby potem nie żałować
że się nie powiedziało lub zrobiło
że życia zabrakło 
i czasu 

tak bardzo chcę w te Święta - tak wyczekane i upragnione
czule patrzeć na siebie nawzajem
i te spojrzenia przeciągać, wydłużać, zatrzymywać
nacieszyć się Obecnością
i obecnościami oddychać
świadomie
zupełnie
i Wam tego życzę
- czasu
na kochanie



piątek, 15 grudnia 2017

speak softly love



PONIEDZIAŁEK 20 listopada
Myślałam, że napiszę książkę. Wierzyłam w to, miałam nadzieję, czułam wręcz.



Bzdury jakieś.
Ani czasu ani czytelników. Nawet na blogowe posty nie mam czasu. Nawet ich nikt nie komentuje. Niemal. Więc skąd ta myśl, że ktoś chciałby mnie czytać i w ogóle dałoby się to czytać???
Zazdroszczę. Podziwiam. I w tych chwilach nadzieją się we mnie pojawia. Gdy widzę ludzi, którzy marzeniom nie odpuścili. Którzy zaryzykowali niepewnością ostateczną własnego sukcesu i ujawnili się z tym, co w nich najlepsze. A ja błąkam się, błąkam się nadal i pochwały szukam dla tego, czego jeszcze nie zrobiłam. Zapewnienia szukam... i właśnie pochwały. I potwierdzenia. Kopniaka przy okazji a może i kubła zimnej wody.
Tak, kubeł zimnej wody przydałby się bardzo.
Na zmianę z piękną filiżanką pełną kawy z cynamonem.
Nie ma mnie, bo nie piszę.
Nie piszę, bo mnie nie ma.
Za dużo wrażeń. A przy nich jakaś pustka.
Męczy mnie niedziela. I poniedziałek.
Trudne są poranki i wieczory.
Nie mam ochoty na nie. Na nic nie mam ochoty.

WTOREK 21 listopada
Czasem chciałabym być już starszą panią. Taką mocno starszą. Pełną łagodnej mądrości, której tak mi teraz brak. Z dobrotliwym, lekkim uśmiechem, za którym kryłyby się.... nie... nie krył, ale właśnie zdradzałby całe życie przeróżnych doświadczeń i spotkań. Z oczami, w których niemal można by dostrzec wspomnienie spełnionych i niespełnionych miłości. Z westchnieniem za ludźmi, którym nie dało się szansy i milczeniem o tych, którym tych szans dało się zbyt wiele. Chodzącą powolnym krokiem, bo dokąd miałabym się spieszyć?
Tak. Czasem chciałaby być już starszą panią. Przysiąść gdzieś z boku, na ławce na ganku, i delektować się tym, że nigdzie nie muszę się już spieszyć.

ŚRODA 22 listopada
Deszcz pada. Ale nie tak zwyczajnie. Niebo nagle spochmurniało, zalało mój widok całą masą odcieni granatu, średniej szarości i gniewu. Deszcz srebrzy się teraz na tle tej złości i pada wyraźnie, jakby mówił nie chciałem... Wydaje się lekki i drobny, choć słyszę, że jest całkiem inaczej.
Taką samą pochmurność mam dziś w sobie. I taki sam, niezwyczajny deszcz. Drobinki świecące w moich oczach, w myślach, ale nie, nie, nie mokre. To moje dobre strony błyszczą, na przekór. Nie dają za wygraną. Nawet, gdy zniecierpliwiona jestem i z pozoru nieustępliwa, to przecież nie cała ja taka. Drobinki dobrej mnie nie dają za wygraną. Zaraz wyjdę na ten deszcz zmoknąć, przesiąknę optymizmem i zawiozę go do domu.


CZWARTEK 23 listopada
Jadę i wzruszam się. Chwilą, muzyką. Kolejny raz mijam te same pola, pokonuję te same zakręty. Ale dziś poranek jest magiczny. Oglądałam wczoraj "Wiek Adeline" z cudowną  ścieżką dźwiękową. Znam ten film od dawna, ale dopiero teraz muzyka tak mocno do mnie dotarła... Słucham i... czuję magię... Dzwoneczki, cymbałki, rozmarzenie... Znajduję się nagle w innym czasie, w świeżej przestrzeni... to będzie dobry dzień... To nic, że pracy dużo, poradzę sobie, zacisnę zęby i odhaczę z listy zadań po kolei punkt za punktem. Nie dam się wyprowadzić z równowagi, nie warto... Szkoda emocji i nerwów... Nie mam wpływu na wiele spraw, więc nie mogę dopuszczać ich zbyt blisko do siebie. A dramaty i burze zamknę w biurowej szufladzie. Co dzień powtarzam sobie, że to jeszcze nie koniec świata, i że w sumie niejeden potencjalny mam za sobą.
Więc wpadam w nieczas i świeżą przestrzeń. Z uśmiechem lekkim, rozmarzeniem ulotnym mijam znajome pola i zakręty, jakie piękne dziś... jakby specjalnie dla mnie świtem zaróżowione...


Tylko to gardło boli. Wszystko mnie boli. I zimno mi okrutnie...



PIĄTEK 24 listopada
Z ośmiu godzin w pracy pamiętam niewiele. Powinnam była zostać w domu. Ale kto zrobiłby za mnie to wszystko...??? MUSIAŁAM iść do pracy.
A stamtąd prosto do przychodni.
Długo wpatrywałam się w zielony druczek. Cienki papier, blade literki, dziwne uczucie.
Co ja teraz zrobię? Jak to jest?
To chyba pierwszy prawdziwy raz. Nie licząc tych, kiedy byłam ciąży.
A teraz przecież nie jestem.
Moje nazwisko na zwolnieniu lekarskim.
Najpierw poczułam ogromną ulgę, bo prawdę mówiąc miałam wrażenie, że usiądę i zabraknie mi sił, żeby wstać... chciało mi się płakać, paść w czyjeś ramiona i zasnąć na całą dobę...
Bolało mnie wszystko. Bolały mnie powieki, gdy je otwierałam. Bolały, gdy zamykałam. Czułam całe ciało, mięśnie, skórę. Zbyt dotkliwie...
.. mała panika... przecież ja MUSZĘ być w pracy, nie ma opcji...
A potem zasnęłam na dwa dni.


SOBOTA 25 listopada
Jestem chora... ból ustępuje, gdy wezmę antybiotyk i wtedy w mojej głowie pojawia się mnóstwo pomysłów i planów, co ja mogę przez te parę dni zrobić! Ale potem wraca a ja wpatruję się w zegar, czekając na kolejną dawkę i zasypiam. Leżę, snuję się po domu i zasypiam znowu.
Wieczorem dostaję od Bartka piosenkę w prezencie. Speak softly love. Sadza mnie na sofie, wyłącza większość świateł, robi się przytulnie i nastrojowo. Ja płaczę, bo muzyka dociera zwyczajnie do mojego serca. Widzę ją i mogę niemal dotknąć. I to od niego. Dla mnie. Dźwięk fortepianu, oddech wokalu, smyczki i nostalgia.
Miłość...


Puszcza we mnie wszystko. Już nic nie muszę...


NIEDZIELA 26 listopada
Jak to słońce dzisiaj jasno świeci! Pogodnie i radośnie. Przecież na Święta czekamy!
Na Jezusa - jak nam ksiądz co tydzień łagodnie przypomina. Na Niego czekamy i dla Niego miejsce mamy zrobić. Za Jego miłością gonić i tę miłość w innych widzieć. A my a tym wszystkim innym pędzimy... Sama robię listę pod tytułem kupić, zrobić, załatwić... A o najważniejszym tak szybko się zapomina, gubi się właściwy i prawdziwy sens Adwentu i oczekiwania. Lubię tego naszego księdza, niewidzialną ręką poklepuje nas po ramieniu i tłumaczy, że nasze troski, kłopoty, zagubienia, nasze całe życie - jeśli brane po ludzku - jest trudne do udźwignięcia, że samotnie to my nie damy rady. Z Nim patrzy się na to wszystko inaczej, lżej się robi i sił jakby więcej.
Wiara, Nadzieja i Miłość.
A przede mną cały tydzień bycia mamą w domu. Lżej się robi i sił jakby więcej.
I widzi się więcej... że katalpa tak urosła w tym roku, że sikorki w końcu się pojawiły na naszym ganku! I tą książkę Toma Hanksa przeczytam, a potem Piekarczyka.
Pokiwam dzieciom i Bartkowi z okna rano. Otworzę drzwi, gdy wrócą ze szkoły i przedszkola. A oni mi się w ramiona rzucą zdziwieni, ale radośni.
Może coś napiszę? Wypiję kawę z cynamonem. I posiedzę ze spokojem, bo nigdzie nie będę musiała się spieszyć. Uśmiechać się będę więcej, a maile i z domu mogę pisać. Tylko te konieczne. Reszta MUSI zaczekać.
A wieczorami posłuchamy razem muzyki. Z moją Miłością na każdy czas...


Będziemy czekać na każde Boże Narodzenie. Ważne, że razem. Po ludzku. Ale nie sami.

niedziela, 10 grudnia 2017

ON / OFF

ON

Obudziłam się dziś o szóstej. Dokładnie.
Budzik łagodnie wyciągnął mnie z głębokiego snu, rekompensując moje własne zaskoczenie melodią z piosenki Jessie Ware "Say you love me...". Z dodatkowych drzemek w telefonie zrezygnowałam już jakiś czas temu, pokornie i za radą mądrych blogerek i wielu przeczytanych wcześniej artykułów z kolorowych magazynów dla kobiet. Od razu poczułam się lepiej, po prostu przestawiłam się na tryb on dzwoni - ja wstaję. Działa!
Telefon zaniosłam do pokoju Marysi i położyłam przy jej łóżku, nastawiony na 6:40, z tą samą pobudką, bo to ostatnio jej ulubiona piosenka, wstała więc potem pogodna i spokojna.
Jakiś jasny mi się ten dzisiejszy poranek wydał. Za oknem nadal było przecież ciemno, ale udało mi się uchwycić pierwsze odcienie świtu tuż nad horyzontem, głęboko różowe, ale przypudrowane mgłą...

Lubię tak rano wstać pierwsza, podnieść rolety, zaprosić dzień, włączyć ekspres do kawy, poczuć aromat mielonych ziaren i... wolno oddychać. Co prawda nie piję kawy na czczo, parzy się dla Bartka, do śniadania, ale mi wystarczy już sam jej aromat, kąciki ust podnoszą się do góry odruchowo z zadowolenia.

Odgarnęłam dzieciom kosmyki z czoła, przykryłam wystające nóżki i szepnęłam do uszek najcieplejsze matczyne wyznania. Może mnie słyszały, może nie... ale wierzę, że moje ciepło i miłość ogromna została z nimi przez cały dzień.
Bartek stał już, jak co rano, przy kuchennym oknie, zaspany, wypatrując plusów dodatnich tak wczesnej pory. Codziennie ich w tym oknie wypatruje i mam wrażenie, że jak dotąd żaden widok ich do nich nie przekonał.
Zalałam mlekiem cztery miseczki domowej granoli z orzechami, Jankowi dosypałam jeszcze garść suszonej żurawiny i rodzynek. Marysi płatki migdałów. Do tego zroszone mrozem borówki i maliny, kawałki gorzkiej czekolady i plasterki banana. Pycha. Samo zdrowie i energia. A ja jaka szczęśliwa!
Od niedawna zjadam śniadanie w domu, na własnym - czwartym - drewnianym zydlu. Czwartym, bo przez parę lat przy naszym kuchennym śniadaniowym stole stały tylko trzy krzesła. Nie udawało mi się na moim przysiąść. Więc je odstawiłam. Ciągle w biegu, na stojąco, bo jeszcze śniadaniówki, bo dokończyć makijaż, podać witaminy. Oni siedzieli, ja nie.
Ale i te nawyki udało się pokonać, wprowadzając nowe, lepsze, zdrowsze. Ja sama z rodzinnego domu wyniosłam to, że dzień najlepiej rozpocząć śniadaniem, zjedzonym na siedząco, na ciepło, na spokojnie.
Dzieci jak zwykle poprosiły o dokładkę, ale zapewniłam je, że w swoich śniadaniówkach znajdą same skarby, równie pyszne i zdrowe, więc muszą wytrzymać do pierwszej przerwy i śniadanka w przedszkolu.
Ze stołu szybko zniknęły miseczki i łyżeczki, jak ja lubię zostawiać dom w ładzie!:) Janko zdążył nastawić pralkę na południe, uwielbia to robić i ma to na stałe wpisane w swoje domowe obowiązki.
Uplotłam Marysi piękny francuski warkocz, a Ona nie przerywała swojej opowieści o Wojtku:) Błyszczą się jej oczka, gdy tak zwierza się nieśmiało z klasowych sympatii, jest już taka duża!
Zza okna słyszymy ukochane amerykańskie świąteczne hity, uwielbiam je, pozwalam sobie na tą słabość już od 6 grudnia, czyli od Mikołajek. To Bartek wystawia auta z garażu i włącza głośno muzykę, zachęcając dzieci do szybszego ubrania kurtek i wsiadania do samochodu. Żaluję, że nie ma śniegu, ale wypatruję go co rano z tą samą nadzieją... może to już dziś...?
Macham im na pożegnanie z kuchennego okna. Wybieram biżuterię i wcieram w ręce pachnący wanilią krem. Mam do niego słabość od kilku ładnych lat. Ale dzięki temu wyrobiłam sobie nawyk dbania o dłonie. Jeszcze torebka i - tym razem moja - ukochana muzyka w odtwarzaczu. Idealnie trafiam na otwarte przejazdy kolejowe, jeden, drugi i trzeci. Uśmiecham się do siebie na myśl o tym, jak do niedawna wybiegałam z domu spóźniona, a rzęsy malowałam w drodze do pracy, podczas jazdy, nie patrząc w lusterko. Ach, i zawsze trafiałam na dyrektora, gdy parkowałam pod biurem o 8:02.
Jakie to wszystko inne teraz... jak z filmu...
Wystarczy plan, wystarczy wyprzedzić samego siebie, żeby potem nie musieć samego siebie gonić...



OFF
Obudziłam się dziś o szóstej. Dokładnie. A potem jeszcze o szóstej pięć, dziesięć i piętnaście. Przy każdej kolejnej drzemce czułam, że popełniam ten sam, co zwykle błąd. Kiedyś zastanawiałam się, czy ja wtedy jeszcze śpię, czy już czuwam, czy po prostu walczę z wyrzutami sumienia i niedosytem snu?
Ostatecznie wstałam dwadzieścia pięć po...
Niedobrze...niedobrze!
Podniosłam szybko roletę i zawołałam do Bartka pobudka!!! Nie zdążyłam nawet spojrzeć przez okno, nadal było przecież ciemno, szkoda... wiem, że świt potrafi przybrać czasem zaskakujące odcienie...
Włosy! Miałam umyć wczoraj, ale zrobiło się jakoś tak późno... Wskoczyłam pod prysznic, krzycząc raz po raz i coraz głośniej pobudka!!! wstawać!!! wszyscy!!!
Niedobrze... Znowu się spóźnię... Wstałam pierwsza, ale z domu wyjdę oczywiście ostatnia...
Jedną ręką wklepałam krem i rozświetlacz pod oczy, drugą wymachiwałam suszarką do włosów. W głowie zrobiłam szybki przegląd zawartości lodówki i planowałam, co włożę dzieciom do śniadaniówek. Jabłka były, biały serek też, ale w domu zdążą tylko zjeść płatki czekoladowe... Cierpię, gdy jedzą te płatki, choć wiem, że czasem muszę odpuścić, nie ma szans na przygotowanie w zbyt krótkim czasie czegolowiek innego, co spotkałoby się w tym samym miejscu i o tym samym czasie z przypuszczalnym apetytem Jana i Marysi.
pobudka!!! wstaliście???
Ach, Marysia ciągle w łóżku! Bartek ubrał Janka, choć ten oczywiście buntował się i ciągnął z powrotem w stronę łóżka. Pogoniłam więc Małą powtarzając, jak dejavu, co rano, że ma już osiem lat, że mogła przygotować sobie ciuszki wczoraj wieczorem i kiedy w końcu nauczy się robić wszystko szybciej?
Zadyszka. W ciągu godziny przebiegłam chyba z pięć kilometrów. Błogosławię dzień, w którym zdecydowaliśmy się na dom parterowy. Chciałam dokończyć makijaż, ale w międzyczasie wróciłam do kuchni wyjąć Jankowi miseczkę z mlekiem z mikrofali. I znowu do łazienki, bo brwi wyszły nierówno. Marysia dopytywała, czy mamy TYLKO płatki czekoladowe i ile kwadransów mija od ósmej do trzynastej...
Janek bawił się autkiem, zamiast jeść. Bartek pakował śniadaniówki, a ja powstrzymałam go, bo nie dołożyłam jeszcze wszystkiego, co planowałam... Nie wyobrażam sobie dać dzieciom samej kanapki z serem, kroję więc jabłka, wsypuję orzechy lub suszone banany. Uff...
zęby!!! szybciej....
Bartek wystawił auta, a dzieci zzaczęły zadawać kolejne pytania, te same codziennie: kto nas dzisiaj zawozi? podpisałaś mi mamuś zgodę na wycieczkę? co to znaczy UHT? a KFC? mama... czemu chodzisz w jednym papciu?
Błagam, nie pytajcie mnie o nic rano, wiecie, jak jest rano, prawda? Później porozmawiamy...

Po serii ponagleń, po uczesaniu Marysi zwykłej kitki, zamiast pięknego warkocza, po gorączkowym poszukiwaniu całej pary rękawiczek dla Jasia, po nie znalezieniu całej pary rękawiczek dla Jasia, po tym, jak Bartek musiał wrócić po telefon i zaraz po tym, jak zaczął padać... deszcz... pojechali.
Spojrzałam na kuchnię...
Pranie!
Znowu nie zdążę przed zamknięciem torów.. i przed dyrektorem...
Jeszcze tylko to pranie nastawię i zgarnę okruszki z blatu. Nie zdążyłam zrobić sobie sałatki do pracy, więc znowu biały chleb... Miałam się odchudzać... Zamykam dom...
Przejazd zamknięty. Czyli na piątce będzie mega korek, muszę jechać inną drogą, przez trzy wsie, czyli pięćdziesiąt na godzinę...
Naciskam OFF i radio cichnie. Spokój... tylko spokój i namiastka ciszy może mnie uratować.
A dziś taki trudny dzień w pracy...
Kiedy to się skończy...? Czemu my nie możemy inaczej...




Matko... gdzie jest tusz do rzęs...???




niedziela, 3 grudnia 2017

nowe

To mój ostatni wieczór, jako trzydziestoparolatka...
Mimowolnie poddaję się magii tych urodzin. Jakbym jutro miała obudzić się inna.
Jakbym dzisiaj kończyła czytać ostatni rozdział książki, a jutro miała sięgnąć po nową.
Zabawne... i znajome mi...
Wyglądam z ekscytacją za okno, wypatrując płatków śniegu i bieli dachów, ale nie zrażam się ich brakiem. Przy kolejnym odruchu sprawdzę jeszcze raz, i jeszcze... bo wiem, że w końcu się pojawią...
Tak samo, jak niespodzianki w moim życiu. Jak to wszystko, co przede mną. Z nadzieją i ciekawością tego wypatruję. Życia. Jakiekolwiek by nie było.
Spotkałam Miłość i spokój, o której marzyłam jako dwudziestolatka. Taką moją Wszystkość. Bo na niej oprzeć mogę całą resztę codzienności. Na niej budować, marzyć, martwić się i rozwiązywać. Najważniejsze, że o nią nie muszę się martwić, analizować, domyślać...
Ciągle za mało ciepła jestem dla Dzieci, ale każdego ranka, od każdego południa, jeszcze raz próbuję. I będę nadal.
Przyjaciół mam blisko. Takich, przy których nie boję się ani milczeć, ani za dużo palnąć.
I jedną całkiem daleko. Jakby to wczoraj było, a nie po drugiej stronie świata.
Czasem za mało ufam, i pokory za mało mam w sobie. Dlatego wzruszam się, gdy słyszę słowa proste, jakby do mnie były skierowane, o łagodności, o Miłości i o tym, że nigdy nie jestem sama.
Czego chcieć więcej? Po prostu jutra. Nowego dnia. Czasu...
Czego chcieć więcej...:)






Jeszcze nie sypie... więc czekam. Czekam, ale i tak dam się zaskoczyć, jak dziecko.
Jutro sięgnę po nową opowieść, z wypiekami przeczytam po kolei wszystkie rozdziały, a kiedyś dopiszę zakończenie...


Życie - zapraszam:)







piątek, 1 grudnia 2017

perspektywa


Odważyłam się. Podjęłam ten jeden mały krok. Ku nowemu? A może właśnie ku samej sobie?
Miałam niedawno dni, tygodnie! kompletnej załamki, zwanej przez niektórych depresją.
Nie dziwię się, że ludzie boją się tego słowa. Mam wrażenie, że kryje ono za sobą ogromną słabość, bezsilność, porażkę, do której większość nie jest w stanie przyznać się przed samym sobą.
Ale czuję też w sobie, na razie drobny, ale jasny i ciepły, promyczek. Mam przeczucie, że sporo jednak jeszcze przede mną, że przecież jestem tą Anią, osobą, w której drzemie tak wiele, wszystko! I że mogę z tych moich słabości podnieść się, otrzepać resztki wahań, zniechęceń, strzepnąć je z siebie, jak kurz z ramion płaszcza...
Promyczki... jasne i ciepłe zdarzają mi się niemal każdego dnia. Tylko brodę muszę podnieść nieco wyżej... i tylko chcieć zobaczyć muszę...
A od dziś... grudzień mój ukochany... jaki to będzie dobry czas! Dla nas dobry:)


Stoję na końcu pomostu, na samym, otulona kocem ciepłym, miękkim, a widok przede mną zachwycający, wymarzony, wyobrażalnie nieosiągalny... wzdycham niby to lekko, ale całą sobą...
A gdy odwracam głowę... nasz brzeg, nasza przystań, parę kroków zaledwie... piękny dziś, jak nigdy wcześniej, z tego końca pomostu się wydaje... wracam z uśmiechem pod nosem...
jak to wszystko w życiu zależy
również od nas