niedziela, 13 września 2020

love, Nazha




"Czasem najważniejsze dni naszego życia zaczynają się, a nas nawet nie ma, żeby to zobaczyć..." - usłyszałam w jednym z filmów....
Spodobały mi się te słowa, choć ja bardziej odniosłabym je do osób. Czasem najcenniejsze relacje zawiązują się, zanim zdamy sobie sprawę z ich wpływu na resztę naszego życia. Tak jest ze mną i Nazhą. Starsza o bliżej nieokreśloną liczbę lat, liczbę zupełnie bez znaczenia. Jest jedną z tych osób, o których mówi się, że bije od nich ciepło, a z twarzy niemal nie schodzi uśmiech. Prostolinijna, otwarta, z cudownie niedoskonałym akcentem -  mieszanką marokańskiej kultury i zachodnio-amerykańskich możliwości. Moja Nazha. Poznałyśmy się w Montanie, osiemnaście lat temu. Każda z nas z innego zakątka świata, ona z Maroka, ja z Polski. I to chyba ta inność, nie amerykańskość, tak nas do siebie zbliżyła. A może to gwiazdy...?:) Nie pamiętam szczegółów tego pierwszego spotkania, dziś mam wrażenie, że od razu znałyśmy się jakby od lat. Serdeczność w każdym geście, szeroki uśmiech i zaraźliwy śmiech. Z Nazhą zawsze jest prosto, możemy nie rozmawiać przez rok, a nie ma mowy o kłopotliwej ciszy, czy skrępowaniu.
Do what is good for you - mówi mi zawsze, gdy wspominam o swoich rozterkach. You deserve it. 

Z ogromnym żalem opuszczałam Montanę po kilkunastu miesiącach tam spędzonych. Montany tak naprawdę nigdy się nie opuszcza, tym bardziej boli ta fizyczna rozłąka. Najpierw czujesz pewność, że to nie mogło tak po prostu się skończyć. Nawiązane znajomości, zażyłości, spotkani ludzie, a przede wszystkim cudowna natura, bliskość dzikich zwierząt, świat, jak z filmów, katalogów, marzeń. Możliwości. Dostępność. Życzliwość. Stajesz się lepszym człowiekiem. Patrzysz na ludzi z uśmiechem. I nie możesz uwierzyć we własne szczęście. Zarabiasz, podróżujesz, poznajesz, rozmawiasz po angielsku, spełniasz. I wiesz, że inaczej już nie chcesz. Masz nadzieję, że inaczej już nie potrafisz.
How's it going?
Just fine!

Sercem nadal w Górach Skalistych. Ciałem wróciłam do kraju. Z planami powrotu, kiedyś, niedługo.
Jakoś musiało się udać. Z Nazhą pisałyśmy, rozmawiałyśmy przez Skype. Z zapewnieniem o tym, że zawsze już. I tak, jak z każdym miesiącem pewność, że wrócę, zastępowało niedowierzanie... to się jednak nie uda, wkradające się po cichu, rozgaszczające się coraz wygodniej, rozmazujące zarys gór, kształt rzeki...  tak z nią do dziś nic nie zelżało. Tysiące kilometrów i mil nie ma znaczenia. Szesnaście lat rozmów, maili, wiadomości. Dziś jej twarz, z filtrem niedawnej ogromnej osobistej Straty, głos, który mam ochotę przytulić, radość z tego, że możemy mimo wszystko zobaczyć się na ekranie. Moja Nazha. Dear Nazha. Czekamy na ten dzień, gdy jedna odwiedzi drugą, gdy usiądziemy razem przy kawie mochaberry i przegadamy nasze życia lub przemilczymy to, czego wypowiedzieć nie trzeba będzie. Wierzymy, że się uda, że to tylko kwestia czasu. Tylko kwestia czasu.

Love you. Nazha.








środa, 9 września 2020

szal



Chciałabym móc zostawać w domu. Nie musieć pracować na etacie.
Nie pleść co rano warkocza z presji czasu i innych wkurzonych kierowców, w drodze do pracy.
Chciałabym do woli móc chodzić drogą prowadzącą od naszego domu, zamaszystym ruchem zarzucać wokół siebie szeroki szal, pod którym chowałabym moje całe wszystko, całe dni, nas, radości, troski, dzieci i psa. Wiele by się pod tym szalem mieściło, i każdy, kto akurat przechodziłby z uśmiechem i życzliwością.

Wiatr wieje dziś zachęcająco, rozwiewa włosy i myśli brzuchate od zmartwień. Przez okno widzę piękne drzewo, pełne zieleni, ale miejscami śmiało przebarwiające się na jesień. Liście ozłacają się niemal na moich oczach, na gałęziach pląsają jeszcze bladozielone, po czym, tańcząc, niejednoznacznie opadają coraz to niżej, zachwycając swoją lekkością. Na ziemi leżą już żółte, słoneczne, podskakując nadal, w rytm podmuchów wiatru, bez cienia melancholii, zadziornie raczej.

Znalazłam dziś rodzeństwa kasztanów. Bliźniaki i trojaczki. Wcześniaki, ale przetrwają. Pierwsze oznaki zbliżającej się jesieni. Nasza kolejna, szkolna, ciepła i pełna spokoju, mam nadzieję. Bez nadmuchanych planów, bez rewolucji.
Może uda się przejść z nią na piechotę? W podskokach i z radosną zadyszką, tą, która zachęca, żeby podskakiwać wyżej, a nie każe podeprzeć się z wysiłkiem. Na piechotę jednak, pieszo, trochę boso, jedynie z szalem owiniętym wokół szyi, tym, pod którym zmieszczą się całe nasze dni.
I miłość. I pies. I każdy, kto akurat przejdzie obok, z uśmiechem i życzliwością...


czwartek, 3 września 2020

"Be strong you never know who you are inspiring .." - z archiwum bloga

Trafiłam na ten post właśnie dziś. Pisałam go we wrześniu, ale sześć lat temu!

Nadal aktualny. Mamą nie przestaje się być, nie można być nią mniej, wręcz przeciwnie...

I te zdjęcia!💓💓😍


Be strong you never know who you are inspiring...

Dla Marysi i Janka, którzy patrzą na mnie każdego dnia, wieczoru, czasem w nocy, gdy zaspani wołają i zarzucają rączkę na moją szyję.
Chcę być mamą uśmiechniętą i silną.
Mogę pokazać słabość, ale nie płakać.
Mogę pokazać słabość, ale ważne, żeby czuły się przy tym bezpieczne i wiedziały, że po każdej słabości można wstać, otrzepać piórka i znaleźć słońce.

 Chcę Ich inspirować, dopóki się to udaje.


Podobno gdy dziecko ma kilkanaście lat, wcześniej, niż chciałby tego rodzic, on właśnie przestaje być dla dziecka autorytetem.
A właśnie wtedy najbardziej jest mu potrzebny.
Więc muszę to wykorzystać! Zbudować więź, fundament.

Dla mnie taką inspiracją była właśnie moja mama.
Czasem ta zażyłość okazywała się zbyt silna, podświadomie, ale zbyt mocno kierowałam się tym, co Ona sądzi.
Ale zazwyczaj miała rację.
Tylko, że to ja sama chciałam do tego dojść. Po swojemu.
Chciałam sama popełniać swoje błędy.
I sama je naprawiać. Bo to moje decyzje, moje życie.
Nie ukrywam, że po trochę bolało, dziwię się sobie sprzed kilkunastu lat.
Ale nie żałuję.
Bo to wszystko doprowadziło mnie do dzisiejszego dnia - z Nim i dziećmi:)

I teraz ja chcę być inspiracją.
Podporą. Podpowiedzią. Przytuleniem. Głosem.
Kocham najbardziej na świecie, a to już tak wiele...