wtorek, 28 października 2014

okienne zamieszania



Obiecałam - nasze okienne zamieszania - z różnych pór roku, okazji, nastrojów.
Uwielbiam czystość tafli szyb - dlatego cierpię, bo u nas często nie są idealne. 
Dlatego nie lubię zasłaniać okien. Nasz dom stoi prawie 40 metrów od drogi, co mnie bardzo cieszy.
Dużą frajdę sprawia mi spontaniczna zmiana tego, co na oknach, jeśli tylko pojawi się wena.
Wtedy muszę już, teraz, od razu.
Nie ma mowy o wyjeździe do sklepu z firanami, dokładnym pomiarze, a już zupełnie o szyciu gdzieś u kogoś, u krawcowej.
Cierpliwość nie jest moją mocną stroną, a w przypadku dekorowania okien śmiem stwierdzić, że w ogóle nie ma o niej mowy.

Kule na gałęzi - inspirowane oczywiście cotton ball lights'ami.
U mnie w wersji unplugged:)
Zimą białe. W październiku tego roku - pomarańczowe.
Kule są ze steropianu, kupione za grosze przez internet.
Otulone wełną.
Gałązka wisi na sznurku, a tegoroczna na skrawkach materiału, który został po wykrojeniu zasłon.
Można na szerokich wstążkach lub taśmach.
Zawieszam po prostu na karniszach.
Trochę idę po bandzie, ale...bardzo lubię nasze okienne próby.














A to na Wielkanoc:)




poniedziałek, 27 października 2014

w okna jesień zagląda...



To niesamowite.
Od kilku dni przymierzałam się do zmiany dekoracji w naszych oknach.
A kiedy w nich trochę namieszałam, okazało się, że nie tylko mi to po głowie chodziło:)
Na kilku blogach, które obserwuję temat okien i ich wystroju pojawił się po minionym weekendzie.

Nie przepadam za firankami, w tym tradycyjnym stylu.
Wolę widzieć, co jest za oknem.
Po trochu jest to wina moich nieumiejętności szycia i braku nawet wyobraźni w tym kierunku.
Nie mogę się zmusić do obliczenia ile tkaniny byłoby potrzebne, jaka długość, jaka szerokość...
Raz spróbowałam, ale mina Pani w sklepie pt. świat firan, w momencie, gdy tłumaczyłam jej, że tak bym chciała i tak trochę wyżej/niżej/bardziej/albo lepiej mniej, była jednoznaczna. To nie moja bajka.
Zlecenie całej zabawy Pani projektantce za kilkaset lub tysięcy złotych w ogóle nie wchodzi w grę.
Dlatego w naszych oknach wisiały już różne dekoracje, puste ramki do zdjęć, ażurowy bieżnik...
Październik kojarzy mi się z kolorem pomarańczowym. Jest wyraźny i ostry.
Odbija ostatnie promienie słońca.
Zanim zgaśnie stłumiony zimnem.
Ten właśnie kolor rozbawił mnie i przyciągnął w tym roku najmocniej.







Gałęzie plątają się po naszym domu od dawna, choć najpiękniejsze - w naszych oczach - przyjechały z nami w tym roku znad Jeziora Bodeńskiego.







Firankowe akcenty również się zdarzają, a przelotki skutecznie zastępują zwykłe żabki :)





Tylko z wiankiem na drzwi mam ciągle problem - podskakuje i odbija się z łoskotem przy każdym zamykaniu...
 ehhh...przydałoby się również dokończyć elewację, tęsknię już za butelkowym głębokim odcieniem zieleni...
kiedyś...:)


Jestem na facebook'u

To znaczy taką mam nadzieję...
Zapraszam na moją facebook'ową stronę tutaj.

Proszę dajcie mi znać, czy u Was działa - ciągle nad tym pracuję:)

sobota, 25 października 2014

tak miało być...



Czy szósta rano w sobotę, to dobry czas na napisanie, co mi w duszy szmera?
Nie-cisza tykającego zegara i mruczącej w kotłowni pompy ciepła.
Na zewnątrz podobno minus zero.
Wolę ten minus, niż plus, bo będzie oznaczać przyjazną świeżość w nozdrzach i fuzję wspomnień krążących w moim czerwonych krwinkach.
Bo na myśl o śniegu, mrozie i bieli mam motyle w brzuchu. Nawet teraz, po dziesięciu latach.
Pamiętam dni tak białe, zaśnieżone, że nie było widać linii horyzontu, białe były drogi, góry, samochody, drzewa. Temperatura spadała do minus 40 stopni Fahrenheita, których wyjątkowo nie trzeba przeliczać na Celsjusza, bo się wyrównują.
Od czasu tych zim w Montanie kocham już samo oczekiwanie na grudzień i śnieg.
Nie boję się zimna, śliskich dróg i skrobania szyb samochodu.
Oczywiście napotykam na pełne niezrozumienia spojrzenia i komentarze moich kolegów i koleżanek w pracy.
 Ale cóż...tak już mam:)





Jedyne, czego tam, w Montanie, nie miałam, to domowego ciepła.
Brakowało osoby, osób, z którymi mogłabym je stworzyć i się nim dzielić.
I - tak, jak bardzo byłam przekonana, że znalazłam swoje miejsce na ziemi, jak bardzo kochałam oddychać tamtym powietrzem, jeździć tamtymi drogami, spełniać tam swoje marzenia, z trudem wyobrażałam sobie rozstanie z Big Sky,
tak samo mocno czułam się tam samotna.

Nie miejsce tworzy dom.
To "jedyne", to tak naprawdę wszystko.
Nie do końca ważne jest, gdzie oddycham.
Ważne, dla kogo.
A kiedy zasypiam wtulona w Jego ciepło, nie mam wątpliwości, że to właśnie jest moje miejsce na ziemi.




wtorek, 21 października 2014

pokoro moja chodź...

 
Pokoro moja chodź, przytulę cię.
Usiądź blisko, pogadamy.
Wiem, zaniedbałam. Zapomniałam, nie patrzyłam.
Potrzebuję cię teraz. Kiwasz głową.
Pokoro moja, dobrze, że jesteś.
Bo bez ciebie ciągle szukam, podskakuję, sprawdzam czy.
Porównuję. Niezadowolona. Z nie wiadomo czego.
No bo z czego?
Wiercę się i marszczę nos.
Bo to bym chciała i tamto. I tak i trochę inaczej.
Bo mogłoby, trzeba by, chciało.

Pokoro moja chodź, potrzymaj mnie. Za rękę może być, albo od razu za obie.
Tak tu sobie posiedzimy. Bez gadania.


Ostatnie dni znowu zabiegane, wyrzucam z siebie na blogu i poza narzekania, choć zabarwiam humorem i nadzieją, że czas niewyspania minie.
Dziś udało mi się zatrzymać. Patrzeć, jak układają puzzle, jak licytują każde moje spojrzenie i chwilę na wyłączność. Zobaczyłam jak Janek pięknie obraca w małych paluszkach każdego puzzelka, próbując dopasować do pozostałych. Jaka radość maluje się na jego twarzyczce, gdy się uda:)
A teraz Marysia - sortujemy dziesiątki kolorowych kartoników, większość z Myszką Mini.
Czas zwolnił, siedzę na podłodze i dobrze mi tak.

Pokoro moja chodź. Posiedź jeszcze.
 

poniedziałek, 20 października 2014

mama z jednym kolczykiem

 
Jestem mamą z jednym kolczykiem.
Drugi w kieszeni, bo nie zdążyłam założyć.
Z nieskończonym makijażem - rzęsy maluję rano w aucie, w drodze do pracy, jedną ręką, potrafię już nawet nie patrząc w lusterko.
Kiedyś - też dopiero w pracy - zorientowałam się, że moja jedna skarpetka jest bardziej beżowa od drugiej.
(W sumie to pikuś przy mojej koleżance - singielce! - która przyszła w dwóch takich samych butach, ale ubrała jeden z pary niebieskiej, a drugi z czarnej...)
Generalnie poruszam się truchtem lub biegiem, dopiero gdzieś między 16-16:30 człapię...
z auta do drzwi domu...
...żeby po 16:30, gdy dzieci rzucą mi się na szyję, co jest jednym z najcudowniejszych momentów dnia, znowu przyspieszyć.
Nie daj Boże usiąść po 21: 00 - zsuwam się lekko albo oficjalnie kładę i przykrywam kocem, a w głowie szybki update - okazuje się, że WSZYSTKO da się przełożyć na później, na jutro, na "byle nie teraz":)

Zastanawiam się jak to robią te dokończone Inne Mamy, które od samego rana mają zadbane, uczesane włosy, chodzą wolnym krokiem, leniwie kiwają swoim dzieciom na pożegnanie, są kompletnie ubrane, czyt. mają na sobie kurtkę/płaszcz, bo nie jest im tak gorąco, jak mi. Ja biegam w bluzce nawet w chłodne dni.
One mają na sobie szpilki. Ja płaskie, bardzo płaskie półbuty.
Mam wrażenie, że kula ziemska pod ich stopami kręci się w zwolnionym tempie.
Na pewno duuużo wolniejszym od mojego.

 Ale i tak zdążę złapać dokładnie 4 buziaki od Marysi, tzn. w sumie 6 - dwa przed odwieszeniem jej rzeczy na piętrze i cztery przed ostatecznym wyjściem z przedszkola. Zdążę zajrzeć jeszcze szybciutko przez okno, czy Janek nie ma brody w kształcie podkówki, drżącej i w razie słabości gotowej do płaczu.
Zdążę zauważyć, że znowu opadło więcej liści wzdłuż 4-kilometrowej alei, którą pokonuję co rano.
Jadę szybko, maluję te rzęsy, ale kątem oka wychwycę, że przed kilkoma domami wystawiono już dynie!
W trójce usłyszę piosenkę dnia, grają kilka minut przed ósmą - gdybym ciągle nie była spóźniona - o tylu pięknych piosenkach nie miałabym pojęcia!

Popołudniu dzieci ściskają mnie z miłością ogromną - mamusiu, jesteś kochana.
Mamusiu, jesteś piękna!
Tatusiu widziałeś? Mamusia już nie ma brzuszka!
(a jeszcze w zeszłym roku Marysia patrząc właśnie na mój brzuch pytała, czy będziemy mieli nowego dzidziusia...przypomnę, że Janek ma 3 lata..)

Kochają mnie, nawet z jednym kolczykiem.






sobota, 18 października 2014

a gdyby tak wspiąć się na palce i sprawdzić co czeka za linią horyzontu...

na dziś i jutro.
gotowa na poszukiwania i wyzwania.
przeczytałam kilka zdań z Wysokich...
stoję na palcach...
a czemu nie?

i ta muzyka...

dołączycie?:)
rozmarzcie się...teraz właśnie...



piątek, 17 października 2014

to, co lubię...



Uwielbiam piątki o tej porze.
Wracam z pracy, mrużę oczy od promieni chylącego się słońca. Drzewa przyjaźnie kiwają na krajowej piątce.
Weekend!
Uśmiecham się na myśl o tym, co ja mogę zrobić przez te 2 i trochę dnia!
Ile planów, zaległości, sprzątania, zakupów i lenistwa można zrealizować:)
Mam wrażenie, że zdążę odwiedzić kogo trzeba, zdążę ogarnąć stertę rzeczy do wyprasowania, poukładać to i owo, zawsze coś czeka na poukładanie. Zdążę przeczytać Wysokie Obcasy od deski do deski, wypić kawę poranną na siedząco, gorącą, pachnącą, gorzką. 
Spiszę po kolei jakie projekty mam w głowie, i może uda się ten pierwszy zamknąć!
A, i jeszcze wybierzemy zdjęcia do galerii na ścianie, ramki cierpliwie czekają od zeszłego lata...(o matko...).

W kominku tańczą płomienie. Odbijają się od szyb drzwi tarasowych tworząc wesoły duet. Janek jest przekonany, że mamy dwa kominki:)
W telewizji leci spokojny familijny film, którego bardziej słucham, niż oglądam, bo przecież można robić dwie rzeczy naraz.
Dzieci są dziś wyjątkowo ciche, Marysia niestety chora, wygrzewa się na sofie. Janowski skupiony układa drewniane ruskie babuszki, jedna w drugą, druga w trzecią...i z powrotem.

Czego więcej mi trzeba?
Oprócz tych czarnych kozaków, które wczoraj wpadły mi bardzo o oko, chyba już nic.

Właśnie wczoraj byliśmy z B. na filmie "Bogowie".
Zakochałam się w Tomku Kocie odtwarzającym rolę Zbyszka Religi.
Cudowna pierwsza scena, kiedy idzie długim obskurnym korytarzem, ten jego, czyli Religi, charakterystyczny krok, przygarbiona sylwetka. Mistrzostwo świata.
Albo tekst prof. Brolla - lekarz, chirurg, żeby osiągnąć sukces, musi mieć w sobie sporo pokory. 
Według mojej interpretacji - każdy z nas tej pokory potrzebuje, musi umieć znaleźć ją w sobie.
Albo to: "Polak Polakowi nawet porażki zazdrości"

Mam nadzieję, że ten weekend będzie spokojny, znajdę czas na rozmyślania, uda mi się wyciszyć.
Z tym pranie i prasowaniem...w sumie mam już trzytygodniowe zaległości, więc dwa dni więcej nie zrobią wielkiej różnicy:)

wtorek, 14 października 2014

liście kolorowe




 Jeszcze nie pod nogami. Jeszcze na drzewach.
Piękne, barwne, jedne błyszczące, inne poplamione i dziurawe.
Razem tworzą niesamowity klimat, polską cudowną jesień.
Powoli pojedynczo spadają na ziemię, plącząc się między kamieniami.

Nasz spontaniczny wypad do lasu na spacer, w to niedzielne popołudnie bez planów, okazał się strzałem w dziesiątkę. Wzięłam aparat, ciasteczka dla pokrzepienia i ku uciesze Marysi i Janka i wygodne buty.
Złapałam się na tym, że myślę o zrobieniu zdjęć pod kątem pokazania ich na blogu! (czyt. będę mogła się pochwalić) - ups! Zawstydziłam się trochę, ale przynajmniej je uwiecznię, nie zginą na dysku twardym, zapomniane z czasem.
:)

Janek biegał za Tatą.
Marysia przewróciła się i zgubiła ostatni kawałek ciastka. Kolanko bez uszczerbku na szczęście.
Tata szukał grzybów, ale bez sukcesu.
Nawet trochę się zgubiliśmy, trawa nagle zrobiła się wysoka, Jancio był zachwycony! Co chwilę znikał z pola widzenia, ale dosłownie na ułamek sekundy, znad traw widać było tylko czubek jego kapelusika.
Przedzieraliśmy się przez połamane gałęzie, zbieraliśmy żołędzie z czapeczkami i kolorowe liście.
A ja biegłam za nimi wszystkimi z aparatem.

Skarby moje kochane.
































A to nasze zbiory - do dekoracji i artystycznego zaśmiecania ganku i tarasu:)




Po sporej dawce świeżego powietrza baaardzo nam smakowały placki ziemniaczane z marchewką i sosem czosnkowym...pycha:)