wtorek, 19 listopada 2019

tamtego popołudnia czułam bardziej koniec lata, niż pierwszy dzień jesieni



Tamtego popołudnia bardziej czułam koniec lata, niż pierwszy dzień jesieni.
Zwyczajny spacer z dziećmi, nieutwardzona droga, kawałek pola, dwie ulice. Szłam w lekkim granatowym płaszczu, z koralowym szalem narzuconym z pozoru niedbale...
Dzieci... cóż, podzielność zmysłów mam od dawna opanowaną. Ta rozumna, rozsądna część mnie, kontroluje, czy nie odjeżdżają za daleko, czy trzymają się chodnika. 
Ta... druga... przymykam oczy i zaciągam się życiem.  Pachnie pięknie, błogo, owocowo, a może kwiatowo. To jeszcze pachnie lato, jego ostatnie uśmiechnięte promienie. Nigdy nie byłam specjalistką do spraw zapachów, nie potrafię odróżnić w powietrzu aromatu takiej, czy innej rośliny. Może z wyjątkiem akacji...



Jesień poczułam dopiero, gdy zawróciliśmy do domu. Długa, lekko zacieniona aleja, z przylegającym w połowie drogi parkiem. W sumie to trochę park, a trochę zapomniany ogród. Parę drzew, wtulone w nie krzaki bzu i wysoka wyblakła już trawa. A w głębi... wspomnienie po maleńkim domu z czerwonej cegły, uchylone na stałe okno, rama bez szyb, mury, które wiedzą. Cegły coraz mniej są czerwone, ale tak sobie ten dom - kiedyś - wyobrażam. Za każdym razem zwracam na niego uwagę. A przejeżdżam obok co najmniej dwa razy dziennie. Zmienia się wraz ze zmianą pór roku. Stoi niewzruszony, ale świat i kolory wokół niego spieszą o uwagę. Za każdym razem czarowny, tajemniczy, ale smutny i tak bardzo cichy. Zastanawiam się, jaki sekret kryje. Kto w nim mieszkał? Jaka jest jego historia? I dlaczego stoi tak bardzo zapomniany?



nie, nie, to stare zdjęcie...:)


Tyle magii kryje się wokół nas, tyle małych tajemnic, które ubarwiają zwyczajne, z pozoru, dni. Wystarczy lepiej się przyjrzeć, zatrzymać, zwolnić. Wystarczy iść na spacer, po prostu iść, donikąd, bez namacalnego celu. Wystarczy zawalczyć o małe zmiany w swoim życiu, które pozwolą na to, żeby tą magię wokół się dostrzec, żeby mieć na nią czas. Jest w najprostszych widokach, we wschodach i zachodach słońca, jest w oczach i przytuleniach naszych dzieci, we wspólnym siedzeniu przy kolacji. Szczęściem moim jest, że potrafię ją dostrzec, we wtorek i w piątek, w zwyczajnych dniach, w naszych dniach.
I ja nareszcie mam czas. Mogę pozwolić sobie na niespieszność, na celebrowanie, na zagapienie bez żalu, że mi życie przez palce przebiega. Czuję spokój. Biorę oddech. Przymykam oczy i jeszcze raz zaciągam się życiem. 
Jest pięknie... 





poniedziałek, 18 listopada 2019

Nowy Jork



Do Nowego Jorku poleciałam w październiku. Samolotem linii Jet Blue, z lotniska w Bozeman w Montanie. W październiku, po tym znamiennym wrześniu.

Brzmi to wszystko, jak marzenie do spełnienia, jak sen.
A ja przecież tam byłam!

Podekscytowanie samym planowaniem i wizją dotknięcia Nowego Jorku towarzyszyło mi już parę miesięcy wcześniej, było na tyle silne, że nawet po 11/09 nie dopuszczałam do siebie myśli o ewentualnej - czy choćby i koniecznej - zmianie planów. Serce biło mi mocno. Kupiłam kilka map, studiowałam przewodniki i wszelkie wzmianki o Manhattanie, siedząc do późna przy laptopie, w przechodnim pokoju w naszym pracowniczym domu z bali, który zabawnie nazywał się bunkhouse. Najbardziej jednak lubiłam weekendowe wypady do miasta, po szale zakupów wpadałam na obowiązkową kawę do Borders Books Music Cafe i po obmacaniu brzegów cudownych książek, których nie odważyłam się nabyć w ilościach hurtowych, czego żałuję ogromnie do dziś, siadałam przy najmniejszym ze stolików i czytałam. Mapy. Uwielbiam. Mapy i kawę mochaberry:)

Podobno kobiety mają słabiej rozwinięty zmysł orientacji przestrzennej. Ja zupełnie nie mam z nim problemu. Patrzę na rozrysowane na papierze kolorowe żyłki i punkciki, rzuty z lotu ptaka i od razu zaczynam sobie wyobrażać, jak tam jest, nawet w miejscach, w których nigdy wcześniej nie byłam. Manhattan był dla mnie gratką, idealnie zaplanowany układ ulic i alei pozwolił mi na swobodne poruszanie się po tej części Nowego Jorku zarówno pieszo, jak i gęstą siatką metra, mimo, że byłam tam tak naprawdę pierwszy raz. Całe trzy dni. Niektóre z przecznic znałam na pamięć, nauczyłam się ich z przewodnika, zdjęć w internecie i ogromnego pragnienia dotarcia tam. Trzy dni. Drobiazgowo rozpisana w głowie każda minuta. Oczywiście zacierają mi się już te minuty w pamięci, ale mogłabym prawie przysiąc, że plan zawierał czas nawet na ewentualne zagapienie się i sytuacje wyjątkowe, o których zaraz napiszę.


Na Nowy Jork przygotowywałam się completely:) Biała koszula, jeszcze z Barcelony, grafitowe miękkie spodnie od Maurices i te perfumy... zawsze będą kojarzyć mi się z NYC, czy to nie cudowne? Hugo Boss Woman. Mój pierwszy flakon, otwarty specjalnie na tę okazję. Czekałam z tym do pierwszego poranka w wielkim mieście. To był rok 2001, a ja miałam niespełna 24 lata.

Manhattan przerósł moje oczekiwania, zaskoczył mnie ogromem wszystkiego. A przecież przez te trzy dni widziałam tak naprawdę tylko małą jego część. Czułam się tam, jak w centrum świata, naprawdę, dokładnie taka myśl pojawiła się w momencie, gdy obiema nogami mocno stanęłam na środku Times Square. Wszystko. Środek świata. To, co wcześniej mogłam znaleźć w kinie i telewizji, miałam na wyciągnięcie ręki. Ja tam byłam! A wokół mnie mnóstwo ludzi, każdy pędzący w swoją stronę, zupełnie niepodniecony świadomością tego, gdzie jest, ŻE jest w mieście, o którym ja dotąd tylko marzyłam. Każdy z nich sprawiał wrażenie, że znajduje się bańce swojego własnego, osobnego świata, nie zwracał uwagi na milion osób, które obok niego przechodziły. Dziwne i zachwycające zarazem.
Nadal nie przestaję do tego miejsca wzdychać. Udało mi się dotrzeć do Times Square, Grand Central Terminal, Katedry Św. Patryka, wjechałam na samą górę Empire State Building, dokładnie tam, gdzie rozgrywa się finałowa scena z filmu Bezsenność w Seattle. Byłam blisko Strefy Zero, spacerowałam po małej części Central Park, siedziałam na ławce w Battery Park, dalej Wall Street, American Museum of Natural History, Chinatown. Również do dziś nie zdołałam opisać w miarę logicznie, czy chronologicznie tych trzech dni. Z oczywistego powodu - nie była to zwykła wycieczka, kolejna podróż. Ja bardzo skrupulatnie spełniałam wówczas moje największe marzenie. Naprawdę największe. Za każdym zakrętem pojawiała się nowa historia, nowe wspomnienie, takie, jak to: Wall Street, dokładnie pod The Trump Building, spotkałam dwie dziewczyny z mojej uczelni, chodziłyśmy razem na wykłady. Nie umawiałyśmy się na to spotkanie na Manhattanie:) Albo... moje, równie nieplanowane, zakupy przy 6th Avenue, na chwilę przed wyjazdem na lotnisko. Ostatnie drobne dolary, sklep z butami, czerwone skórzane botki, za cenę, która przyprawiała mnie wówczas o dreszcze, choć to było jakieś 45 dolców:) Przemiła dwudziestoparolatka przy kasie, krótka rozmowa, parę uśmiechów i ten jej szczery zachwyt moim pierścionkiem z dużą cyrkonią. Błysk w oczach. We don't have them here in New York. Westchnęłyśmy obie. Zapłaciłam i wyszłam, ściskając w czerwonej siatce czerwone nowojorskie botki, moje czerwone nowojorskie botki! W tamtym momencie miałam już wszystko. I wtedy zrobiłam coś tak spontanicznego, odruchowego... odwróciłam się, ściągając z palca srebrny pierścionek, wróciłam do pani przy kasie i wręczyłam mu go z ogromną radością. Skoro ja mam wszystko, a oni tu nie mają takich cyrkonii...:) Jestem pewna, że byłyśmy wtedy najszczęśliwszymi babkami na świecie.


I - mimo, że na mapie Nowego Jorku pozostaje jeszcze sporo miejsc, których nie zobaczyłam - sama obecność tam, świadomość tego, że udało się, przy tak wielu przeciwnościach, dotrzeć, spać, zwiedzać, być - jest bezcenna. Marzenia się spełniają lub, jak kto woli, marzenia się spełnia.
A do Nowego Jorku wracam za każdym razem, gdy zaczynam w to zdanie wątpić:)

Nowy Jork. Wszystko. Można.









wtorek, 12 listopada 2019

lepiej





I przyszedł listopad.
Na moim blogu tylko piętnaście postów w tym roku.
W 2015 napisałam ich sto!
Nie rozgryzam jednak powodów, ani przyczyn. Nie tłumaczę się nikomu, nawet sobie.
Bardzo mi była ta cisza potrzebna. Zmiana pracy, poprzedzona miesiącami przemyśleń...
Zmiana na lepsze, na lżejsze. Nie muszę już pisać o braku oddechu, o zadyszce na siedząco.


Zlikwidowałam konto na facebooku. I na instagramie, co wzbudziło niepokój paru Osób oraz moją wdzięczność za to, że są. I martwią się. Do IG wróciłam, właśnie dla Nich. Dziękuję Dziewczyny:)

Urządziłam sobie ciszę medialną i społecznościową:) Spędzałam i spędzam czas ze sobą i z moją rodziną. Cudownie. Czasem też i nie cudownie:) czyli dokładnie tak, jak to jest w życiu, z mężem, dwójką jeszcze-nie-nastolatków i kociątkiem przybłędą.
Muszę przyznać, że oderwanie się od mediów, facebooków i telewizji ma same dobre strony. Pozwala na reset, podsumowania, na siebie, a nawet na odrobinę samotności. Odrobinę, bo w naszej rodzinie cisza i samotność praktycznie nie mają szans, haha:). Nasz dom bardzo żyje, rzadko się zamyśla:) 





A jednak... ciągnie mnie do bloga, szkoda mi go tak po prostu porzucić. Blog jest moim dzieckiem, prowadzę go już tyle lat... przejrzałam kilka swoich postów i komentarzy pod nimi i dobrze, że to zrobiłam. W komentarzach znalazłam parę podpowiedzi, co dalej. Co dalej? 
Chcę, żeby było pięknie, ciepło, emocjonalnie, bo wiem, że parę osób zaglądało tu dla tych emocji właśnie. Swiat wokół, ten daleki, jest na tyle trudny i na tyle dziwny, że chętnie zawężę go do okolic naszego domu, naszych podróży, do wspaniałych wspomnień, których nazbierało mi się tak wiele! Jeśli tylko uda mi się wyczarować z codzienności choć trochę przytulności... nie zapomnę zapisać ich tutaj. 
Będą też moje wymyślone historie, zawsze z cichym osobistym wątkiem, bo najlepiej opisuje mi się to, co sama widziałam i słyszałam, Będą oczywiście zdjęcia, szkoda, że nie da się przemycić muzyki w wygodnej formie:)
Jeszcze będzie pięknie!

See you soon:)