Do Nowego Jorku poleciałam w październiku. Samolotem linii Jet Blue, z lotniska w Bozeman w Montanie. W październiku, po tym znamiennym wrześniu.
Brzmi to wszystko, jak marzenie do spełnienia, jak sen.
A ja przecież tam byłam!
Podekscytowanie samym planowaniem i wizją dotknięcia Nowego Jorku towarzyszyło mi już parę miesięcy wcześniej, było na tyle silne, że nawet po 11/09 nie dopuszczałam do siebie myśli o ewentualnej - czy choćby i koniecznej - zmianie planów. Serce biło mi mocno. Kupiłam kilka map, studiowałam przewodniki i wszelkie wzmianki o Manhattanie, siedząc do późna przy laptopie, w przechodnim pokoju w naszym pracowniczym domu z bali, który zabawnie nazywał się bunkhouse. Najbardziej jednak lubiłam weekendowe wypady do miasta, po szale zakupów wpadałam na obowiązkową kawę do Borders Books Music Cafe i po obmacaniu brzegów cudownych książek, których nie odważyłam się nabyć w ilościach hurtowych, czego żałuję ogromnie do dziś, siadałam przy najmniejszym ze stolików i czytałam. Mapy. Uwielbiam. Mapy i kawę mochaberry:)
Podobno kobiety mają słabiej rozwinięty zmysł orientacji przestrzennej. Ja zupełnie nie mam z nim problemu. Patrzę na rozrysowane na papierze kolorowe żyłki i punkciki, rzuty z lotu ptaka i od razu zaczynam sobie wyobrażać, jak tam jest, nawet w miejscach, w których nigdy wcześniej nie byłam. Manhattan był dla mnie gratką, idealnie zaplanowany układ ulic i alei pozwolił mi na swobodne poruszanie się po tej części Nowego Jorku zarówno pieszo, jak i gęstą siatką metra, mimo, że byłam tam tak naprawdę pierwszy raz. Całe trzy dni. Niektóre z przecznic znałam na pamięć, nauczyłam się ich z przewodnika, zdjęć w internecie i ogromnego pragnienia dotarcia tam. Trzy dni. Drobiazgowo rozpisana w głowie każda minuta. Oczywiście zacierają mi się już te minuty w pamięci, ale mogłabym prawie przysiąc, że plan zawierał czas nawet na ewentualne zagapienie się i sytuacje wyjątkowe, o których zaraz napiszę.
Na Nowy Jork przygotowywałam się completely:) Biała koszula, jeszcze z Barcelony, grafitowe miękkie spodnie od Maurices i te perfumy... zawsze będą kojarzyć mi się z NYC, czy to nie cudowne? Hugo Boss Woman. Mój pierwszy flakon, otwarty specjalnie na tę okazję. Czekałam z tym do pierwszego poranka w wielkim mieście. To był rok 2001, a ja miałam niespełna 24 lata.
Manhattan przerósł moje oczekiwania, zaskoczył mnie ogromem wszystkiego. A przecież przez te trzy dni widziałam tak naprawdę tylko małą jego część. Czułam się tam, jak w centrum świata, naprawdę, dokładnie taka myśl pojawiła się w momencie, gdy obiema nogami mocno stanęłam na środku Times Square. Wszystko. Środek świata. To, co wcześniej mogłam znaleźć w kinie i telewizji, miałam na wyciągnięcie ręki. Ja tam byłam! A wokół mnie mnóstwo ludzi, każdy pędzący w swoją stronę, zupełnie niepodniecony świadomością tego, gdzie jest, ŻE jest w mieście, o którym ja dotąd tylko marzyłam. Każdy z nich sprawiał wrażenie, że znajduje się bańce swojego własnego, osobnego świata, nie zwracał uwagi na milion osób, które obok niego przechodziły. Dziwne i zachwycające zarazem.
Nadal nie przestaję do tego miejsca wzdychać. Udało mi się dotrzeć do Times Square, Grand Central Terminal, Katedry Św. Patryka, wjechałam na samą górę Empire State Building, dokładnie tam, gdzie rozgrywa się finałowa scena z filmu Bezsenność w Seattle. Byłam blisko Strefy Zero, spacerowałam po małej części Central Park, siedziałam na ławce w Battery Park, dalej Wall Street, American Museum of Natural History, Chinatown. Również do dziś nie zdołałam opisać w miarę logicznie, czy chronologicznie tych trzech dni. Z oczywistego powodu - nie była to zwykła wycieczka, kolejna podróż. Ja bardzo skrupulatnie spełniałam wówczas moje największe marzenie. Naprawdę największe. Za każdym zakrętem pojawiała się nowa historia, nowe wspomnienie, takie, jak to: Wall Street, dokładnie pod The Trump Building, spotkałam dwie dziewczyny z mojej uczelni, chodziłyśmy razem na wykłady. Nie umawiałyśmy się na to spotkanie na Manhattanie:) Albo... moje, równie nieplanowane, zakupy przy 6th Avenue, na chwilę przed wyjazdem na lotnisko. Ostatnie drobne dolary, sklep z butami, czerwone skórzane botki, za cenę, która przyprawiała mnie wówczas o dreszcze, choć to było jakieś 45 dolców:) Przemiła dwudziestoparolatka przy kasie, krótka rozmowa, parę uśmiechów i ten jej szczery zachwyt moim pierścionkiem z dużą cyrkonią. Błysk w oczach. We don't have them here in New York. Westchnęłyśmy obie. Zapłaciłam i wyszłam, ściskając w czerwonej siatce czerwone nowojorskie botki, moje czerwone nowojorskie botki! W tamtym momencie miałam już wszystko. I wtedy zrobiłam coś tak spontanicznego, odruchowego... odwróciłam się, ściągając z palca srebrny pierścionek, wróciłam do pani przy kasie i wręczyłam mu go z ogromną radością. Skoro ja mam wszystko, a oni tu nie mają takich cyrkonii...:) Jestem pewna, że byłyśmy wtedy najszczęśliwszymi babkami na świecie.
I - mimo, że na mapie Nowego Jorku pozostaje jeszcze sporo miejsc, których nie zobaczyłam - sama obecność tam, świadomość tego, że udało się, przy tak wielu przeciwnościach, dotrzeć, spać, zwiedzać, być - jest bezcenna. Marzenia się spełniają lub, jak kto woli, marzenia się spełnia.
A do Nowego Jorku wracam za każdym razem, gdy zaczynam w to zdanie wątpić:)
Nowy Jork. Wszystko. Można.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz