czwartek, 29 sierpnia 2019

Via słodko brzmiąca



Od dawna było to jasne. Wiedziałam, że książki w życiu nie napiszę tu, w domu, między świeżo ugotowaną pomidorówką na jutro, a zaganianiem dzieci do spania. Między marzeniem o skupieniu w samotności i ciągłym spoglądaniem na leżący na wierzchu piękny zeszyt w kratkę a dogonieniem bieżących niezbędości, załatwieniem dwudziestu tysięcy koniecznych małych spraw, bez których nie czułabym, że już czas. A gdy czas nadchodzi, siada obok mnie presja niewyspania i tykający w niewidzialności zegar, głośno odmierzający nieprzespane przeze mnie kolejne minuty.
Nie napiszę jej nie zmieniając nic. Nie napiszę jej udając, że można pogodzić bycie aktywną mamą z choćby poprawnym oddawaniu się własnej pasji. 
Nawet ton i szybkość myśli, które podpowiadają mi pisane właśnie słowa, nie pasuje do nastroju, w jaki chciałabym się zanurzyć... a przynajmniej wpaść w niego tak, żeby nie używać słów typu "zanurzyć", bo wydają się płaskie i wykorzystywane zbyt dużą, obecnie, ilość razy, nie pozostawiając czytelnikowi szansy na dołączenie do mnie bez pukania i trzaskania drzwiami...


Obiecałam sobie pisać codziennie, choćby jedną stronę. Muszę jeszcze znaleźć miejsce w sieci z podziałem na te strony, ale aktualnie szkoda mi czasu na te poszukiwania. Będę po prostu pisać.
W głowie, i nie tylko, mam cały czas tą maleńką, uroczą miejscowość, Cannobio. Jest dla mnie, jak hasło, zawiera wszystko to, czego potrzebowałam, zanim tam dotarliśmy, wszystko, co tam właśnie znalazłam. Wiem, że miejsca, w których spędza się wakacje, urlop, pełne słońca, wyczekane, muszą kojarzyć się dobrze i są wspominane przez długie jeszcze tygodnie. To naturalne. Do ogromnej większości naszych letnich miejsc wracałam wpisami na blogu, myślami, przeglądaniem zdjęć. Czy z Cannobio jest inaczej? Bardziej? Okaże się już niedługo. Za tydzień kończy się sierpień, a za nim przybywa wrzesień. Czas jesieni. Czy wyleczę się z zachwytu i przekonania, że nad magiczne Maggiore chcę wrócić? Jak szybko stanę obiema nogami na ziemi, szeleszcząc liśćmi? Jak szybko będę przechodzić na drugie strony ulic, niosąc zakupy, podnosząc wzrok nie wyżej, niż sygnalizacja świetlna?
A może, pewnego dnia, nawet w deszczu, podniosę wzrok wyżej, ze znanym mi uśmiechem niespełnym, i przypomnę sobie ten czas, zobaczę góry ułożone nad ciemną taflą jeziora? I wrócę tam, każdym skrawkiem siebie, co najwyżej wyłączając ubrane wtedy buty. Tak, buty zaprowadzą mnie do pracy, auta, sklepu za rogiem, ale w głowie i pod palcami rąk będę już miała sklepik z truflami przy Via słodko brzmiącej, gdzie spotkam Pana od truflowego szacunku.
Własnie. Te trufle nie dają mi spokoju. Zasługują na wątek. Może moglibyśmy wymieniać się niemymi spojrzeniami, bez słów przekazywać sobie budowaną tygodniami serdeczność i sympatię przy lodówce wnoszonej z elegancją z zaplecza. Po jednej sztuce. Po jednym przepisie. A może to cały rozdział? A może dzień w tygodniu, gdy po kawie w Forno Zaccheo i croissancie z czekoladą, zaglądam do Gianni Ardizio, aż w końcu docieram do trufli...
Cóż. Zadanie na dziś odrobione. Jutro kolejna strona. Znalazłam dziś idealny dla mnie cytat: „jeśli chcesz być taki, jaki nigdy dotąd nie byłeś, zacznij robić rzeczy, których nigdy dotąd nie robiłeś”...



niedziela, 11 sierpnia 2019

frontier country



Zakochałam się bez pamięci.
Przylgnęłam do tego miasteczka i nie chce mi się z niego wyjeżdżać. Przeglądam zdjęcia, przypominam sobie... to słońce z rana, które grzało mocno, gdy wystawiałam do niego twarz w drodze po croissanty i jogurt cytrynowy.

Rower, Włochy, poranki, całe dni z obietnicą możliwości. I ja.

Dokładnie tego mi było trzeba...

To wręcz niesamowite - móc, po tak długich, przecież, poszukiwaniach optymalnego campingu na letni urlop, trafić na miejsce idealne, wymarzone, spełniające wszystkie potrzeby, wszystkie gwiazdki w własnym rankingu tu i teraz... To nie były zwykłe wakacje, kolejny urlop w lipcu. Chcę tu wracać, myślami, opisami, aż do zmęczenia. Chętnie zagłębię się w ten punkt na mapie. Może dotrę do niuansów, do wspólnego mianownika dla włoskiego miasteczka i dla mnie, dla wspólnego nam czasu.







Mam w głowie tak dużo pomysłów na opowieści. Pierwsza - o tajemniczym kamiennym balkonie na pastelowej ścianie jednego z najpiękniejszych budynków w Cannobio. Druga o opuszczonym domu przy głównej ulicy. Domu, który wygląda, jak Bramasole z filmu Pod słońcem Toskanii. Komentarz zbędny. Kolejna - o ujmującym Właścicielu sklepu z włoskimi skórzanymi torebkami. Wysoki, około sześćdziesiątki, z siwym zarostem i czarowną angielszczyzną. Pięć minut rozmowy i... moglibyśmy się zaprzyjaźnić. Sklepik z truflami. Piekarnia na przeciw kościoła. A! Te trzy starsze Włoszki z kościoła, dbające o kwiaty i ołtarze, Hotel Pironi przy Via Guglielmo Marconi. Oszklona czytelnia w cichej części Cannobio, pod wysokim drzewem, otoczona szumem ostatnich fal... Tyle potencjalnych historii!






Cannobio. Ułożone łagodnie nad brzegiem jeziora Maggiore, w delcie rzeki Canobino, wciśnięte z rozmysłem między Monte Limidario i nieco niższe zbocza włoskiej części Alp Lepontyńskich. Alpy Lepontyńskie! Czy te nazwy nie brzmią cudownie? Leży w Regionie Piemont, uznanym - podobno - za nudny, bo za daleko, nie ma morza i w ogóle, nie po drodze.... A ja już wiem, że dzięki wszystkim tym, którzy tu (jeszcze) nie dotarli, Cannobio zachowuje swój oryginalny urok, nie przytłacza nadmiarem turystów, nie stroi w komercję i nie próbuje przypodobać. Nie musi, zdecydowanie nie musi.
Jak miło jest szukać, dowiadywać się, sprawdzać i znajdować informacje o miejscach, w których się będzie lub było - w internecie. Odrobinę jednak żałuję, że nie znam języka włoskiego, bo po angielsku, niemiecku i chociażby po polsku, podane są tylko fakty, a ja szukam ciekawostek. I te znalazłabym zapewne po włosku...
Ale... kto szuka, ten czasem znajduje.

Na stronie agencji nieruchomości Marlis Zanetti !!! (zupełnie przypadkiem, trafiłam po prostu na ciekawy opis po angielsku), dowiaduję się, że Cannobio nazwano krainą granic, miastem granicznym, dokładnie frontier country (uwielbiam słowo frontier, kojarzy mi się... ale to innym razem). Leży na granicy wspomnianego Piemontu, a także Lombardii - to po włoskiej stronie. Graniczy również ze szwajcarskim kantonem Ticino. Jest pierwszym włoskim miastem, na szlaku prowadzącym z wyrafinowanej i schludnej szwajcarskiej północy, w stronę romantycznej, południowej części Europy, Łączy oba klimaty, choć urokiem i ciepłem, bliżej mu jednak do południa. Jeszcze kilka kilometrów przed Cannobio, na terenie Szwajcarii, faktycznie da się wyczuć potrzebę elegancji, niemal... oszczędność zewnętrznych domowych dekoracji, wszystko zbudowane z rozmysłem i powściągliwością. Perfekcyjnie. Po wjeździe do Włoch, zaledwie parę kilometrów od granicy, już sama podświadomość, że to właśnie Włochy, pomaga rozetrzeć kontury tej perfekcji i wrzucić na luz. Jak wspomniałam, nawet język i brzmienie nazw miejsc i ulic daje wrażenie niekończącego się weekendu, ciągłych wakacji. Niespieszność. Tak, w Italii zwalniasz, bo nie dość, że przed tobą uroczy zakręt, to otoczony zapierającym dech w piersiach widokiem. Zwalniasz, żeby dobrze wczytać się we włoskie menu, zanim zdecydujesz się na danie z basilico, balsamico, insalata, pecorino, carpaccio, rosmarina i pistaccio. Cudnie, prawda?
W końcu, zwalniasz, żeby ze spokojem przyjrzeć się. Westchnąć. Pojąć, że wcześniej niepotrzebnie biegłaś...że można, można tak niespiesznie żyć, delektować się najmniejszą rzeczą, celebrować najdrobniejszą chwilę.
W Cannobio wzdychałam często. Nie z żalu, nie z zazdrości. (Nie po polsku, możnaby powiedzieć, ale byłoby to kontrowersyjne stwierdzenie, a ja nie przepadam za byciem kontrowersyjną).
To były westchnienia szczerego oczarowania, ulgi, radości, że udało się dotrzeć z samą sobą w tak idealny moment i miejsce, a w nim dokładnie ten moment sobie uświadomić. I ten dreszcz niedowierzania, gdy wyraźnie słyszysz swój oddech, czujesz swoją skórę, jesteś równolegle z swoimi myślami. Przekroczyłaś własną granicę. Wiesz już, że zasłużyłaś, że dotarłaś tu dzięki sobie. Dokładnie tu, gdziekolwiek by to Cannobio nie leżało...












piątek, 2 sierpnia 2019

niewielkie domy przy niewielkich drogach


Źródło: Google Maps

Niewielkie domy z kamienia, ułożone na zboczach niewielkich gór, przy niewielkich drogach.
Niewielka potrzeba niewielkiego życia. 

Tylko widać więcej. Przez to, że mniej się widzi.
Oddech słychać. Mój i twój. Najcenniejszy.
Zadyszka wyciska łzy zasapania i szczęścia. 
Bez dźwięków niemal. Bez niczego. 
Usiąść i patrzeć i móc zobaczyć wszystko. 
To, co przed, przed laty, przedwczoraj i przed oczami. 
Ta dokładnie chwila i cała w niej ja.
Tęsknoty... pragnienia...
Zaspokojenia... tak wyraźne, jakby siedziały obok.
Nic więcej. 




Miałam dokończyć podróż śladami Męża.
Ale powyżej pewnej wysokości nad poziomem morza, każdy trafia na swoją właśną opowieść.
Cichą, mimo tego, że może okazać się, że to ona krzyczała w tobie od jakiegoś czasu, prosząc się o uwagę.
W górach, ciśnienie potrafi odebrać oddech. Na chwilę. Wystarczającą.



Źródło: Bartek