piątek, 22 stycznia 2021

post pisany wieczorami...


Post pisany wieczorami...


Drugi stycznia. Maluję paznokcie. Nie zdążyłam przed Wigilią, ani przed sylwestrowym wieczorem. Zupełnie mi to nie przeszkadza, choć... zastanawiam się czasem, czy takie niepomalowane paznokcie mocno rzucają się w oczy, czy zauważają to kobiety, przy stole, przy kasie, podczas przypadkowego spotkania? A może dostrzegają też niektórzy mężczyźni? Potem sama się z tych moich zastanawiań śmieję. Przyznam się, że mi samej też zdarza się popatrzeć na dziewczynę, czy kobietę i pomyśleć odruchowo, że wystarczyłoby przeciągnąć rzęsy tuszem, że aż się prosi. Albo... drażnią mnie czarne kreski na dolnej powiece, tak bardzo mnie to drażni! I przesadnie dużo biżuterii. I na końcu sama jestem sobą rozczarowana, przez krótką chwilę, za te myśli, choćby najbardziej odruchowe i podświadome... okropne! A tak całkiem obce mi, gdy byłam w Stanach.

Jakby to było milion lat temu. Milion i dziewiętnaście. Wróciłam wyleczona. A potem z biegiem każdego kolejnego tygodnia i miesiąca zaczęłam chorować na nowo. Na po polsku myślenie i postrzeganie po swojemu drugiego człowieka, a nie przyjmowanie go takiego, jakim jest. W Stanach zachłysnęłam się niemal wszystkim, być może dzięki temu, że pewnego popołudnia zabrakło mi tchu, odcięto tlen, a serce rozpadło się na mnóstwo maleńkich kawałków. Tak, tak, tragiczna miłość. Dzięki temu musiałam wpaść w nowe życie, w nową siebie, wszystko nowe, na nowo odkrywane, jakby poza mną. Przenikała do mojego ja ta Ameryka Gór Skalistych, pomału, ale dogłębnie. Do krwiobiegu, sposobu myślenia, stanu umysłu:) Jakbym siebie się na nowo uczyła. Spotkanych ludzi, nieznajomych, uśmiechających się, jak starzy przyjaciele, pomagających mi w poruszaniu się po każdym dniu po angielsku - przyjmowałam bez zastrzeżeń, chłonęłam bez analizy i krytyki. Nie analizowałam tego kto jak wygląda, jak się ubiera, nie dzieliłam ludzi według potencjalnego poziomu wykształcenia, według niczego, nie zakładałam żadnych kryteriów. Chłonęłam. Zachwyt wszystkim, co widziałam i poznawałam wokół siebie przekładał się na relacje z innymi, ale i na własną odwagę w podejmowaniu decyzji, w robieniu choćby pojedynczego kroku w przód, a potem jeszcze jednego. Podjęłam się pracy wśród Amerykanów. Z dala od wielkiego świata metropolii, w doskonałym zaciszu gór, rzeki, natury i cudownie uśmiechniętych ludzi. Początki nie były łatwe, bariera językowa, pomimo lat nauki angielskiego, okazała się straszna, ale tylko przez pierwszy miesiąc. Skupiona byłam na trybach, czasach i odmianie trzeciej osoby, skupiałam się na gramatyce, zamiast patrzeć ludziom w oczy. Dopiero po miesiącu i o krok od prawdziwej rozpaczy, odkryłam, nie bez ulgi, że skuteczna komunikacja nie opiera się na perfekcji i tym, co wyuczone, ale na swobodzie, odwadze i patrzeniu sobie w oczy właśnie. To zachęcało do pomocy, do wsparcia jednym, czy drugim słówkiem, dzięki czemu uczyłam się szybciej. Słuchałam i chłonęłam. Moi współrozmówcy początkowo nie czekali, aż skończę wypowiadać misternie wydukane, poprawne stylistycznie zdanie, odchodzili, pozostawiając mnie z urwanym w połowie słowem. I niedowierzaniem. I załamką. Z czasem jednak skupiłam się na znanych mi słówkach, szybko zauważyłam, że sami Amerykanie często nie używają trzeciej formy, mówią nie tak, jak pisane było w podręcznikach. Dlatego ja nie mogłam zrozumieć ich, ani oni mnie. Mowy potocznej nauczyłam się więc... słuchając. Słuchałam ludzi, piosenek i oglądając (nareszcie!) anglojęzyczne filmy w oryginale. Moja współlokatorka szybko dostała pracę w pobliskiej wypożyczalni kaset wideo (były to lata 2002-2004), więc po filmy chodziłam na drugą stronę ulicy, jak po bułki. Sama zatrudniałam się w kilku miejscach, choć najwięcej nauczyłam się podczas pracy w... butiku. 

Willow Boutique w Meadow Village, w dolnej części Big Sky w Montanie. Codzienny kontakt z bogatymi i wymagającymi Amerykanami, z lokalnymi mieszkańcami, ale i z turystami z różnych części Stanów był ogromnym wyzwaniem i lekcją. Niesamowite, jak krótkie rozmowy (gdy opanowałam jednoczesną obsługę klienta, kasy fiskalnej, eleganckie pakowanie prezentów i kurtuazyjny small talk) potrafiły podbudować moje własne poczucie pewności siebie oraz dumy z tego, co osiągnęłam i gdzie jestem. Miałam dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć lat i mimo, że to ja stałam po tej drugiej stronie kasy, a klienci zostawiali u nas ogromne pieniądze za swetry, buty kowbojki, biżuterię, personalizowane souvenirs, czy sztućce lub miseczki z wizerunkiem grizzly, uśmiechałam się z niedowierzaniem, gdy pytali mnie, w którym stanie leży Poland... Wbrew pozorom, wielu Amerykanów, których spotkałam, nie opuszczało swojego stanu, nie czuło nawet takiej potrzeby. Wystarczyło im to, z czym się urodzili i język, w którym się urodzili. Język angielski, o którym marzy wielu z nas, jest dla nich jedynym językiem, jaki znają. Podróżują ci bogatsi i lepiej wykształceni. I to jedna z takich osób, Szpakowaty Starszy Pan, na dźwięk mojego nieamerykańskiego akcentu, zapytał skąd jestem, a potem z dumą wymienił  Walesa i John Paul II, co mnie zachwyciło! To on chwalił się przede mną! Z podziwem wysłuchał mojej krótkiej opowieści o tym, że skończyłam studia, ale ciekawość świata i pragnienie podróży przygnały mnie za ocean. Z podziwem stwierdził fakt oczywisty, ale jakże niedoceniany: masz przewagę, bo mówisz w języku swoim i moim, ja znam tylko swój. 

Tak, Willow Boutique. Miejsce magiczne, bo z pewnością nie pasowało do niego określenie sklep. Wnętrze wypełnione wyjątkową atmosferą wyrafinowanej i ekskluzywnej wersji dzikiego zachodu. Ciężkie drewniane stoły i regały z bali. Z bali zbudowane było niemal wszystko, łącznie ze ścianami, framugami i przebieralnią. Kolorowe wełniane spódnice i skórzane kurtki z ćwiekami i frędzlami. Ozdobne poduchy ze skóry i zamszu. Koszule z wyszywanymi ręcznie wzorami, przyozdobione broszką lub naszyjnikiem z ciężkich turkusów i innych wielkich kamieni. Paski we wszystkich odcieniach brązu, z ciężkimi klamrami. Prawdziwe kowbojskie kapelusze i niesamowite buty, wyprawiane ręcznie, każda para w inny wzór. Do tego zastawa stołowa z motywami typowymi dla Gór Skalistych: seria z blackbear lub grizlly, z łosiem, koniem, z rybami. Sztućce, talerze i półmiski. I moja wielka słabość: table linens, czyli placemats, napkins (koniecznie z napkin rings), table runners. Z motywem Montany, gór, zwierząt. Ciężkie i grube. A przy tym miękkie, otulające zimą, która trwała pół roku, i idealne latem, na drewniane stoły, do treściwych kowbojskich dań z fasolą i burgerami. Wszystko w Montanie było duże i ciężkie, pojemne, nigdy drobne. Przyczyna była romantyczna, choć szorstka, czyli dokładanie taka, jak panujący tam klimat i pogoda. Góry, powietrze, odległości i cała ta przestrzeń wymagały wytrwałości i odporności, hartu ciała, ale i miłości i ukochania... gór, odległości i zimy trwającej pół roku, minusowych temperatur, śniegu po pas. Przeżyłam tydzień przy minus 40 stopniach, faktycznie było wtedy zimno, ale to zimno nie było aż tak przejmujące, jak w Polsce, ponieważ klimat w tej części Stanów jest bardziej suchy. Włoski w nosie mi zamarzały, skrzypiał nie tylko śnieg, ale i powietrze, które niemal kroić się dało. Bywały tygodnie, gdy spadało tyle śniegu, że wszystko było białe, ziemia i niebo, i linia horyzontu, nie było mowy o posypywaniu dróg solą, jeździło się po śniegu, z łańcuchami na kołach, ratrakami i saniami, każdy woził w aucie koc i łopatę. Nikt nie narzekał. Każdy tam zimę kochał. Pokochałam i ja. Na całe życie już. Latem słońce grzało mocno, przynosząc lekki deszcze tuż przed zachodem. Część mieszkańców grała w golfa, ja często jeździłam do Yellowstone, do Bozeman, no i dalej, przez Wyoming do Utah, Arizony, Colorado, Nevady i Kaliforni. Do Vegas i nad Wielki Kanion, do niesamowitych parków narodowych Bryce, Arches, Yosemite, Canyonlands, nad zaporę Hoovera, gdzie wjeżdżało się w sąsiednią strefę czasową, do Los Angeles, San Diego i San Francisco, na Tahoe i przez winnice Sonomy...

...i mogłabym tak długo o tej Ameryce mojej pisać i opowiadać. Od zawsze wstydziłam się nią chwalić, wolałam się nie wyróżniać, nie zadzierać nosa, bo coś tam więcej widziałam i doświadczyłam. Czas spisać ten mróz, ludzi, miejsca i masę uczuć, których tam doświadczyłam. Za oceanem. Za górami. W poprzednim życiu...?:) Każdej zimy to sobie obiecuję. Zacznę od podróży Greyhoundem. Trzy i pół tysiąca kilometrów. Przez dziewięć stanów. Ze wschodu na zachód. Jak to się skończy...?