poniedziałek, 30 listopada 2015

krok po kroku, krok po kroczku...:)





niezaplanowanie
wzruszam się dziś już trzeci raz
na myśl o grudniu i czasie Świąt
przy piosence o karpiu z radiowej Trójki
przy reklamie o chłopcu, który "zgubił" swoją mamę
i gdy dzieci nasze zapisują - każde po swojemu - propozycje zadań na Adwent

(miałam napisać zgodnie z oryginalną pisownią naszej sześciolatki, ale nie o ortografię tu przecież chodzi...)
poodśnieżać podjazd
rzucać się śnieżkami
umyć drzwi
ulepić bałwana
zrobić ozdoby na choinkę
...

wzruszam się, nie wiem nawet czemu, ale to silniejsze ode mnie, te łezki
i w zadumę wpadam chwilową
to już!
bo z jednej strony ściska mnie w środku podekscytowanie
a z drugiej zmęczenie dopada ogromne
kalendarz na grudzień zapisany po brzegi
choć przecież nie tylko obowiązkami!
ale ja z moją paniką otuliłabym się najchętniej kołderką, kocykiem
i pospała udając, że mam na to wszystko jeszcze czas
zagłuszając konieczności i powinności

a studiowałam i zarządzanie czasem i projektami i organizację pracy!


(przerwa na herbatę jaśminową)



Noooo tak. Czy ja naprawdę muszę tak sobie pozrzędzić? Czy nie mogę ruszyć tyłka z tej sofy, ogarnąć kuchni, w piętnaście minut przygotuję klopsiki na jutro, raz, dwa, zupa i drugie danie z kaszą gryczaną. Ciuszki dla dzieci na rano, potem prysznic i balsam czekoladowy. O Ani pomyślę, bo Najmłodsza z Najmłodszym chorzy mocno (jak ja mam dobrze!). O zbliżającym weekendzie z Żebrowskim sobie przypomnę. Czad! I urodziny za pasem. I rzęsy mam zalotne przez 24/7. I permanentnego sobie robić nie muszę-musieć (nawet te zmarszczki przeboleję). I książki się na stole zapraszająco piętrzą. I jeszcze dwie przy łóżku.
I jakbym tak już tu teraz skończyła (bo przecież sensowny jakiś post można napisać w każdym innym czasie), to i świecę zdążę zapalić i herbatę dopić i książkę przeczytać. Albo plan na cały tydzień rozpiszę. Co, kto i kiedy.
To ruszam. Ogarnę. A od jutra na głos już będę nucić wracając z pracy
"krok po kroku
krok po kroczku
najpiękniejsze w całym roczku
idą Święta!":)


sobota, 28 listopada 2015

kawka muzyczka luksus

16:20
sobota
już od rana wyspana
pozamiatana
z obiadem u mamy
i dziećmi u mamy
z lakierem na paznokciach
 
siedzę
 
kawka
muzyczka
aromat czekolady
ja pachnę czekoladą!
nie zjem nic przecież, żeby było płaściej choć trochę w tych okolicach brzuchatych
majciochy wyszczuplające kupione
pończochy i szpilki czekają
otulam się więc tylko pragnieniem słodkości
i czuję się bosko!
 
siedzę
kawka
muzyczka
makijaż smoky eyes
rzęsy zalotne wczoraj jeden do jeden mi pani Joasia wydłużała
a ja leżałam dwie godziny pod kocykiem milusim
i nic, tylko leżeć i się nie ruszać miałam
luksus
 
nieraz tak niewiele do szczęścia potrzeba
kawka
muzyczka
godzina na makijaż....
i tańce do późna
mój luksus na dziś


 
 

poniedziałek, 23 listopada 2015

proste życie

Nie zaczęłam przygotowań. Nie kupuję światełek, ozdób, kokard. Nie myślę o świątecznym menu i nie kupuję prezentów. W moim kalendarzu nadal listopad.
To nie tak, że nie lubię. Już nieraz pisałam i podkreślałam, jak bardzo i dlaczego uwielbiam grudzień i będę ten czas celebrować. Wyjątkowo. Jak co roku. Z urodzinami na dzień dobry, Mikołajem, wypatrywaniem śniegu, kupowaniem choinki i nuceniem amerykańskich Christmas carols.

Nieco jednak nieśmiało i po cichu. Zwłaszcza przy mojej Mamie. To ona powtarzała i powtarza do dziś: najpierw wysiłek i przygotowanie, potem świętowanie. Ubieranie choinki najwcześniej w przeddzień Wigilii. Posyłała nas na roraty na szóstą trzydzieści rano do Świętego Jana. Bez papierowych lampionów. Za to z kanapką i wpojonym entuzjazmem. Radość porannych spotkań, wspomnienie budzącego się miasta mam przed oczami do dziś. Przedświąteczne pastowanie podłogi z mozaiki parkietowej, sprzątanie wszystkich szaf, szafek, półeczek i skrupulatne czyszczenie ich zawartości, podział obowiązków, bo oczywistym było, że mieszkanie musi na Święta błyszczeć. Każde z nas miało dwie ręce i dwie nogi i niewiele uwag, a już pretensji ani trochę. Małe marudzenie pod nosem, kiedy to nastoletnie pragnienia mogły się przecież ziszczać w chwili, gdy wycierałam wilgotną szmatką każdy z miliona dzwoneczków, które Mama od lat kolekcjonuje. Telefon nie kusił, bo stacjonarny trochę kosztował, a o komórkach jeszcze nawet w telewizji nie mówili. Koledzy i koleżanki robili to samo. Z tym samym marudzeniem. I z tą samą pokorą.
A gdy Czas miał nadejść, uroczyście przynosiliśmy z piwnicy sztuczną z lekka wychudzoną choinkę. Bombki i "czubek", srebrzysty łańcuch i lampki. Lądowały na dywanie w dużym pokoju. Z niepokojem sprawdzaliśmy, czy żaróweczki zamigotają. Co roku nas zawodziły. Jakby miały okres żywotności jedenaście i pół miesiąca. Ani dnia dłużej.
Prezenty czekały najpierw w tej szafce w przedpokoju, na najwyższej półce. Między ręcznikami albo pościelą. Zawsze wiedzieliśmy, kiedy tam trafiały, ciekawość była ogromna. Tradycyjnie pozbawialiśmy się możliwości zaskoczenia i niespodzianki. Ale za to pakowanie drobiazgów dla reszty rodziny odbywało się z prawdziwym namaszczeniem i radością. Starannie wybrany papier i wstążka. Kokardy koniecznie z dodatkiem gałązki świerku i bilecikiem na imię. Nożyczki, taśma klejąca, kolędy z telewizora. Film familijny na familijne popołudnie. Tak wyjątkowy czas, którego nie docenia się, gdy ma się dwanaście, czy osiemnaście lat. Docenia się, gdy samemu jest się rodzicem.
Uwielbiałam rozmyślać nad prezentami dla moich najbliższych. Długo zastanawiałam się, co, tak naprawdę, ich zaskoczy, co wywoła autentyczny uśmiech na twarzy, ucieszy, czym się akurat interesują, o czym mówią od dawna, wspominają w codziennej rozmowie. Tak  naprawdę pomysły na prezent podrzucają nam sami obdarowywani. Wystarczy dobrze się wsłuchać, podpatrzeć, nieraz zupełnie nieświadomie ukochana osoba zdradzi, na co ma ochotę, o czym marzy, a czego ma dość. Fakt, można się pomylić, jak ja, w 2003:) Już drugie Boże Narodzenie spędzałam w Stanach, więc stamtąd zamówiłam dla Mamy roczną prenumeratę jej ulubionego czasopisma. Tak, żeby co miesiąc mogła wspomnieć sobie gwiazdkowy prezent. Niestety już przy pierwszym numerze, zupełnie zaskoczona, przegoniła listonosza, wyzywając go i krzycząc, że nic nie zamawiała i to skandal, że w ten sposób narzuca się jej zobowiązanie do późniejszych wydatków. Ups. Koziorożec. Przecież mogłam przewidzieć. Ja - Strzelec:)
W naszym domu co roku cierpliwie i z pokorą czekało się na Wigilię i Boże Narodzenie. Bez przyspieszania. Każdy dzień przynosił swoje zadanie, często wyrzeczenie, o którym zupełnie się teraz zapomina. Postanowienie na adwent, że nie będę jeść słodyczy, że wstanę rano na roraty, że zrobię coś dla kogoś, że pomodlę się bardziej. Samo to oczekiwanie było już wyrzeczeniem. Powstrzymanie się od nadmiaru, powściągnięcie emocji i euforii życia. Dlatego czas Świąt był wtedy tak magiczny.
Z trudem przychodzi mi powstrzymać się w moim dorosłym życiu od podekscytowania, gdy tylko w kalendarzu pojawi się grudzień. Z biegiem lat rozciągałam coraz bardziej i bardziej magię oczekiwania na poprzedzające Święta dni, a nawet tygodnie. Kanał radiowy Święta pozwalamy sobie włączać od szóstego. Choinkę żywą kupujemy dziesiątego, wtedy wybór duży, stoi sobie ona potem na tarasie i puka w szybę prosząc się o gościnę. W zeszłym roku postarałam się o prawdziwy kalendarz adwentowy z zadaniami na każdy dzień oraz wydrukowane, wycinane z papieru puzzle, które przez dwadzieścia cztery dni tworzyły obrazek stajenki. Obserwowałam ogromną radość i podniecenie naszych dzieci, podczas zaglądania do małych kartoników i torebek, odczytywania przeze mnie kolejnych poleceń, których wykonanie miało być nagrodzone mini słodyczą, orzechem i kolejnym puzzlem. Czar oczekiwania wypełniał nasz domek, dzień po dniu. Dzieci, jeszcze ciut za małe, żeby wyręczyć nas z tego dosłownego pucowania (co zamierzam jednak gruntownie przemyśleć ponownie w tym roku, przecież u kilkulatków liczy się sam fakt, efekt można poprawić wieczorem, gdy zasną...) - starały się. Zadania miały przybliżyć porządek w ich pokojach do stanu zadowalającego lub pokazać, że małym wysiłkiem i małymi rączkami można zrobić coś dla innych. Ja byłam co najmniej tak samo zaangażowana, jak one:) A ile radości przy tym....:)
Tak więc cieszę się, że udaje nam się, pomimo całej tej machiny i świątecznego marketingu wokół, powstrzymać od świętowania w listopadzie. Udaje się zachować umiar od początku grudnia, choć nie bez ekscytacji i rozkręcającego się radowania. Zastanawiam się i rozmyślam nad zbliżającym się grudniem i myślę sobie, jak pięknie proste życie wymyślił nam Bóg, a jak my sobie samy je komplikujemy i "dekorujemy". Jak dobrze jest, choć te dwa razy w roku, tak szczerze zatrzymać się i zadumać. Odłożyć na bok spełnianie własnych zachcianek i pragnień, i spojrzeć na innych, bliższych i dalszych, na to, czego im potrzeba, co im sprawi radość. Co ja postanowię w tym roku? Jakie wyznaczę zadania dla siebie, na każdy z tych dni przed. Może zamiast nowych świątecznych ozdób, pomyślę o mamach i ich dzieciach z Domu przy Lipowej? Może przygotuję dla brata mini przewodnik po Skandynawii, bo marzy po podróży na Nordkapp? Częściej zamilknę, zamknę laptopa, poczytam dzieciom, porozmawiam z B.
Świąteczne reklamy, inspiracje wyskakujące z każdej strony w sieci, pomysły na prezenty dla niego, dla niej, przedsmak Świąt idealnych jakoś męczą mnie w tym roku bardzo. Może za dwa, trzy tygodnie ogarnie mnie szaleństwo związane ze zbliżającym się Bożym Narodzeniem i przesiąknę klimatem pierników i ozdób na parapetach. Dziś jestem zmęczona nadmiarem.
Dziś, tak po prostu, usiądę na krześle pod ścianą i poczekam, bacznie jednak obserwując, co mogę ja, lepiej i bardziej od siebie dać. Wzorem wyniesionym z mojego rodzinnego domu, zostawić świętowanie na czas świętowania, a oczekiwanie i przygotowanie na...już. Od teraz.


niedziela, 15 listopada 2015

o sobie dla mnie

jak dobrze, że jest muzyka, dzięki niej udaje mi się dotrzeć do tych uczuć we mnie siedzących, głębszych, przeogromnych
dzięki której mogę zatracić się we własnym świecie, z dala od tego, w którym czyha już przedświąteczny zgiełk, już, teraz, w połowie listopada, stroje, nastroje, przedsprzedaże
przepisy i pierniki
nie dadzą spokoju jesieni, jej leniwej zadumie, każą ustawiać się do biegu, na linii startu

nie, nie neguję świątecznej atmosfery, uwielbiam ją, migoczącą światełkami, cudownymi Christmas carols
ale w grudniu

teraz zanurzam się w naszych domowych pieleszach, i nie mogę napatrzeć się na dzieci
ilekroć zaglądam tu, do mojego kochanego bloga, przypominam sobie, dlaczego i kiedy powstał
najpierw chwile bezcenne, łapane między karmieniem, przewijaniem, narodzinami
kiedy mój, nasz, świat kręcił się niemal wyłącznie wokół dzieci, to one były naszym porankiem, oddechem, snem
przechodziliśmy razem przez pierwsze kroczki Marysi, jej pierwsze słowa, rozsypany makaron, nóżki raz wysmarowane sudocremem, innym razem obsypane mąką ziemniaczaną
noce z poklepywaniem po pleckach, śpiewaniem kołysanek do słów własnych
chwile bezcenne
potem już we czwórkę, z Jankiem, Jaśkiem naszym, iskierką
piszecie na swoich blogach o cudzie, jakim są dzieci
dla mnie nieodmiennie są cudem, jakkolwiek nie dałyby nam w kość, nie doprowadzały do pasji w przeciągu pięciu minut
jak ja pragnęłam czasu bez nich! próbowałam wyszarpnąć dla siebie choć odrobinę, oddzielić ICH ode MNIE
dlatego powstał ten blog
o sobie dla mnie
samolubnie? może trochę, ale tego wtedy mi było trzeba - pomyśleć o sobie i na sobie się skupić
pisać, dla siebie, do siebie nawet, przerzucić swoje myśli na "papier", ubrać emocje w słowa i zatrzymać je choć na trochę
potem pojawiła się chęć pokazania, podzielenia tych emocji z Innymi, z Wami
dzięki temu blogowi poznałam mnóstwo cudownych osób, niemal osobiście, poprzez komentarze, pewną bliskość, zbieżność odczuć i emocji, podobieństwa i budujące różnice
odwiedzam Was codziennie, czytając, co u Was słychać, martwią mnie Wasze dłuższe nieobecności, choć je doskonale rozumiem
czekam i na Wasze odwiedziny, cieszy każdy wpis, zmieniające się statystyki, nie piszę już tylko dla siebie, i to jest niesamowite
ale, co uderza mnie ostatnio najbardziej, to świadomość tego, że od początków blogowania zmieniłam się
nie jestem już zagonioną, za często sfrustrowaną Anią, która ucieka w świat bloga, żeby znaleźć siebie, już nie szukam kąta w domu, w którym będę mogła napisać zdanie od początku do końca za jednym razem, dokończyć myśl bez przerw na zmianę pieluszki lub wycieranie rozlanego mleka
nie rozdzielam bycia mamą od bycia sobą
oczywiście, wynika to głównie z tego, że mam więcej czasu, że Marysia i Janek są bardziej samodzielni, że potrafią bawić się razem, zająć sobą, i nawet, jeśli teraz piszę to przy akompaniamencie Jankowego "wyginam śmiało ciało" (zwrotek chyba z czterdzieści pięć), mimo, że sama próbuję słuchać owej nastrojowej "swojej" muzyki....
rozbraja mnie to:) cieszy, serce rośnie...
słyszę ich stópki, pospieszne kroki, gdy przybiegają ze swojego pokoju pokazać nam, co ułożyli z klocków
cieszy mnie życie moje, z nimi, ze wszystkim, jakie jest

to chyba ta muzyka tak mnie nastraja
ciągle i w kółko o tym samym piszę:)
wybaczcie

czwartek, 12 listopada 2015

cała masa chwil


 
szczęście...
znajdziemy je, gdy odgadniemy sens życia...?
czy raczej wtedy, gdy przestaniemy tego sensu poszukiwać?

jesteśmy tu tak naprawdę przez chwilę
całą masę chwil, które trzymamy w swoich rękach
część z nich przeleci przez palce, zagubiona bezpowrotnie
za szybko, niedbale
niepotrzebne nieporozumienia, niedomówienia, niechęć i nie-potrzeba dogadania się
krzyczący kolega, którego słowa bolą, niesprawiedliwie głuchy na innych
niemoc, bo chce się tyle zrobić, a oni obcinają skrzydła

inne chwile ulecą, pożegnane przez nas tęsknym wzrokiem
utkane w szal wspomnień, którym chciałoby się otulać już do końca życia
Głosy nie do usłyszenia
Spojrzenia nie zobaczenia
bezszelestne Obecności
i gdy mówią mi o kolejnych troskach ogromnych, bo Ktoś chory
to, mimo, że daleko, że niezbyt blisko...trwoga mała już moje kolana ugina
nie da się zupełnie tych wiadomości od siebie odsunąć
nie zadrżeć na myśl o tym, co by było, gdyby i u nas...



pomimo całej mojej szczęśliwości ostatnio, zagląda do mnie i zaduma
może to wynik gasnącej jesieni, smutnych wiadomości, nadmiernych stresów w pracy
a może to naturalne, że co jakiś czas ogarnąć nas muszą wątpliwość i maleńki strach

o kruchość życia

i jak - przy całej tej kruchości - być na tyle silnym, żeby nie zacząć wątpić
i nie zacząć zastanawiać się nad sensem lub bezsensem
nie zadawać sobie pytań: ile to życie jest warte...? po co....?
odsunąć lęk
i żyć
każdego dnia choćby od nowa

nie zadaję sobie tych pytań
nie szukam wielkiego sensu
nadaję go każdego dnia moim chwilom
staram się cieszyć z każdej, którą dostałam
i nie być dla siebie zbyt surowa
robię swoje
uśmiecham się i wzruszam
przeżywam

a moją największą siłą jest moja rodzina
beztroska dzieci
ich autentyczne radości, emocje, uczucia
odruchowe i czyste
oczywiste
proste
i wystarczy spojrzeć na świat ich oczami, żeby znaleźć spokój
nadzieję
wszystko

 
 
PS.
Dziś sobota. Dzień po. Świat się kończy. Strach ma coraz większe oczy. Moja babcia od małego uczyła mnie, żeby modlić się o pokój, o to, żeby wojny nie było. Po latach wrócę do tej modlitwy. Trwoga ugina kolana. Bo w oczach dzieci chcę móc zawsze widzieć beztroskę.
Niech ten świat się jeszcze nie kończy...


niedziela, 8 listopada 2015

uśmiech losu i przedsmak urodzinowej niespodzianki

świat jest piękny! taki piękny:)
troszkę już teraz przyćmiony, przygaszony popołudniami...ale...choćby w tej chwili, przez okno widzę bardzo żywe, zarumienione słońcem klony, z resztką najwytrwalszych liści
podczas spacerów, pod nogami szeleszczą sobie one, suche, lekkie...aż chce się podrzucać je wysoko do góry:)
ptaki szczebiotają, zupełnie jak nasze dzieci, jedno przez drugie, pośpiesznie i naraz
i na nic uspakajanie, że śpieszyć się nie muszą, że zdążą, że cisza też jest fajna...:)

zaczynałam właśnie pisać zupełnie inny post, o tym, że mam ochotę na reset...
codzienności, przyziemności...
ale pewna niespodzianka, wspaniały pomysł położony na mojej poduszce przed snem.... lub raczej przez sen...(stąd rankiem miałam wrażenie, że wszystko to mi się przyśniło...) posadził wręcz ten wspomniany reset na moim horyzoncie...

w tym śnie - półśnie wymruczałam tylko "kochanie...Warszawa? jaka Warszawa? piątek? ja mam tyle pracy....a dzieci....jaka Dereszowska....które to piętro??..."
ale rano....Żebrowski z Malajkatem odwzajemniali już mój uśmiech dookoła głowy i dotarła do mnie wizja wyjazdu, teatru, szczypty nocnego życia (Asiu - teraz pewnie wołasz, że nie szczypta, tylko całe garście!:) )

czwarty grudnia
Teatr 6 Piętro
Warszawa
Żebrowski, Malajkat, Żółkowska, Dereszowska, Wujaszek Wania
i my

taką niespodziankę na dzień moich trzydziestych ósmych urodzin wymyślił mój kochany B.:)

ja wiem, wiem, że do teatru się chodzi, że na sztukach się bywa
ale my najzwyczajniej chodziliśmy i bywaliśmy
ja w szkole mojej średniej i trochę podczas studiów, mój Mąż, szczęściarz, z racji zawodu wspomnienia ma dużo świeższe
ale nadal niestety nie odbiegamy od średniej statystycznej

dlatego cieszę się jak cholera!
a przy tym jak dziecko:)
prawdziwy teatr, Oni wszyscy na scenie, na żywo
prawdziwie, kulturalnie, należy się
i to akurat w dzień moich urodzin! idealnie, prawda?

i kiedy przeczytałam dziś na stronie jednego z czasopism słowa Penelope Cruz:

"Nie wiadomo dlaczego los w pewnym momencie się do ciebie uśmiecha, wyciąga swą dłoń i wyławia cię z tłumu..."
 
 
...od razu pomyślałam, że to o mnie!
bo ja długo czekałam na ten moment, zapodziana gdzieś w tłumie, męczyłam się z losem
jakby całe życie
a ono dopiero miało nabrać rumieńców
los się uśmiechnął
poprosił mnie o rękę osiem lat temu
pokazał  i nauczył, że może być normalnie... czyli tak, jak tego nieśmiało pragnęłam, jak chciałam i chcę,
że jest na świecie Osoba, która nadal - w ciągu i po - tych ośmiu latach, potrafi najmilej zaskoczyć której pasje i marzenia są równe z moimi, dzięki czemu nie musimy wyrywać sobie wzajemnie czasu i energii na spełnianie samych siebie, osobno
która wie, jak bardzo ucieszę się na te bilety i nasz wspólny wyjazd
że mogę przy niej zasypiać i budzić się
że w naszym domu nie ma kłótni (chyba, że te dziecięce, o klocki lub niebieską kredkę)
i mamy ten sam niezawyżony poziom wrażliwości na nieład artystyczny, potocznie zwany bałaganem:)
 
bo to możliwe
mimo, że kiedyś wydawało się zupełnie nieosiągalne i nierealne
to możliwe, to spotkało i mnie
los się do nas uśmiechnął, wyłowił z tłumu w tym samym czasie
i posadził pod tym samym adresem
ul. Życie jest piękne, bez resetu




 

wtorek, 3 listopada 2015

Jan

Dziś króciutko, bo każdą chwilę wolną chcę poświęcić Jemu, Im.
Cztery lata temu, o 5.27 nad ranem, zostaliśmy rodzicami po raz drugi - urodził się nasz Janek:)
Kochana przytulanka, iskierka, śmieszek:) Jan, Jasiu, Janek, Jean'u (wersja wujka Jędrka), Johnny, Jankowski, Janeczek.
Dni urodzin naszych dzieci zawsze przeżywam wyjątkowo. To dla mnie nadal cud, że dzięki naszej Miłości pojawiły się na świecie dwa Ludziki, mądre, dobre i najcudowniejsze na świecie.

A ja jestem ich mamą:)



niedziela, 1 listopada 2015

jak dobrze mieć do kogo zadzwonić...

 
są takie chwile, gdy ściska się w środku twoja spontaniczność, emocje rumienią policzki
i musisz zaraz, tu, od razu, podzielić się tym z kimś bliskim
kto zrozumie, współpoczuje, uraduje się, a jego policzki zdążą się zaróżowić, zanim skończycie rozmawiać

tak, jak dziś
moja mama, po kilku godzinach poszukiwań tych idealnych kwiatów na grób Swojej Mamy, bo to pierwsze Święto Zmarłych bez Niej.... znalazła je, białe róże! Babcia kochała róże, kochała kwiaty, lubiła się nimi otaczać, i ta mama dzwoni do mnie ze szczęściem w głosie, wie, że podzielę jej radość, że zrozumiem spokój i ulgę, którą teraz czuje
bo Babcia kochała róże

tak, jak po tych dwóch, pełnych emocji nocach, gdy zaraz po siódmej rano, przekazywałeś najbliższym nasze niewypowiedziane szczęście, z dumą ogłaszając, że zostaliśmy rodzicami, po raz pierwszy i drugi

a gdy dotknęłam stopami niemal krawędzi Wielkiego Kanionu, dzwoniłam do mojego dziadka Leona, dla Niego tam byłam wtedy, wiedziałam, że wzruszy się, że ucieszy, bo nie mógł On, ale udało się wnuczce, być tam, w świecie, przez tą jedną chwilę odległość nie miała znaczenia, wystarczyło usłyszeć Jego głos i wyobrazić sobie uśmiech szczęścia

a po tej stłuczce! gdy nie ustąpiłam pierwszeństwa... sama, ciemność listopadowego wieczoru, obcy ludzie, niesprawne auto...telefon do przyjaciela...aż dwóch! mój Brat, który rzuci wszystko, i będzie, żeby do wielkiej piersi przytulić i rubasznie po włosach poklepać, i moje Kochanie, spokojem nie-spodziewanym w fotelu posadzi i ogarnie za mnie cały bałagan

dobrze mieć do kogo zadzwonić
gdy smutno i źle
gdy nijak i pusto
i gdy szczęście wypełnia po brzegi i nie można tylko dla siebie go zostawić
te parę słów, znajomy głos, świadomość, że nie jestem sama
że ktoś czeka, że jest, choćby daleko
a przez te parę chwil zupełnie obok

tylko...tego Jej głosu już nie usłyszę
nie złożę życzeń, nie zapowiem się z odwiedzinami
ale i tak opowiem, jaka jestem szczęśliwa i że nie musi się martwić
bo mam Męża najlepszego, i nie muszę prasować mu koszul
że noszę spodnie, gdy zimno, i ciepłe skarpety w domu
poprawię białe róże
niech wie, że dla nas nadal jest... i mimo, że daleko
to przez te parę chwil, zupełnie obok