środa, 19 grudnia 2018

podarowane



Zawsze, gdy wracam do domu przed szesnastą, mam wrażenie, że zyskuję cały dzień.
Pół dnia urlopu. Wypoczynkowego:) Ulice nareszcie widzę w świetle dziennym, jadę po Janka do szkoły, przyjmuję pokornie pięć buziaków, czuję się duża wśród pierwszaków, z daleka widzę pędzące czwartoklasistki, a wśród nich Marysię. Uściski. Zabieram tylko Janka, kierunek przychodnia, bo bilans siedmiolatka. Obiad u własnej mamy, podany, z dokładką. Z listy spraw i zakupów odhaczam kupiony ostatni prezent, uszka do barszczu, odebraną płytę. Wpadamy jeszcze do piekarni po chleb prawdziwy, a tam, jak niespodzianka, trafia mi się ciepła drożdżówka z serem. Ta z czasów liceum. Pyszna, jak sernik na ciepło. Najlepsza. Zjadamy ją na pół z Janem, idąc ulicą i przeskakując po płytach chodnikowych szybko, ale uważnie, żeby nie nadepnąć na linie.
Uwielbiam te podarowane godziny, godziny z dnia normalnej osoby. Wyrwane z pracy, bezcenne. Zaglądam wtedy w życie innych ludzi, w ich ścieżki, sklepy, te zupełnie spoza moich codziennych szlaków. Zaskakują mnie nowe witryny w starych miejscach i spotkani dawni znajomi, a przy nich uśmiechy i spojrzenia z oczu, które nie zdążyły się zestarzeć.
Gdy wychodzę z pracy wcześniej, zawsze odbieram dzieci ze szkoły. Uwielbiam ten rytuał. Dla mnie to jak święto. Dziś żegnam się z paniami w świetlicy i tymi spotkanymi na korytarzach. Z żadną nie mijam się bez słowa. Wymieniamy się życzeniami spokojnych Swiąt, wznosimy wzrok do sufitu nad brakiem czasu. Marysia opowiada i w swoim uroczo zwolnionym tempie (dziś wszystko widzę w różowych barwach, na co dzień jej tempo oddychania doprowadza mnie do szaleństwa!) - przegląda zawartość szafki, plecaka, kieszeni, zanim ostatecznie znajdzie szalik i dotrzemy do auta.
W naszym domu pachnie mandarynkami. Na dworze nadal jasno, a my, już w czwórkę siedzimy przy tym samym stole, razem. Jak rodzina. Jak cudownie.

Wzruszam się kilka razy dziennie. Z miłości i tęsknoty. Przy Kolędzie dla nieobecnych najbardziej. Choć potrafię też przy tych staromodnych amerykańskich, gdy śpiewa Sinatra lub Mariah Carey.
Czy ja się starzeję?
Magia gości się w naszym domu. Nie myjemy okien. Pierniczki zjadamy bez lukru. Zrobiłam listę niezbędności, podzieliłam na prezenty, dania wigilijne i zakupy. Wiem już, na czym stoję. Pochylam się nad tą listą i - nie zastanawiam się, co jeszcze?, a raczej - z czego damy radę zrezygnować? Czego tak naprawdę nie potrzeba. W tym roku sama wigilia w małym gronie w naszym domu, na stole, nie jeden, a trzy puste talerze. Menu bardzo proste, mam ochotę niemal na ubogość. Karp przegryziony kapustą z grzybami, barszcz i kawałek serowego sernika na małym talerzyku. Plaster pomarańczy w gorzkiej herbacie. Niewiele więcej.

A z życzeń to jedno - o kolejny rok razem...




I czekamy. Na ten dzień, na tą Noc. Na Narodzenie. Z nową nadzieją, z niegasnącą wiarą, a na pewno z miłością. To przecież najpiękniejszy czas w roku.
Przepraszam, kończę, obiecałam dzieciom przekąskę, no i jutro sprawdzian z angielskiego...

poniedziałek, 17 grudnia 2018

spóźnieni


Tak bardzo mi żal grudnia w tym roku. Żal, że brak mi na niego czasu, szkoda, że nie zaczyna się dopiero teraz, albo za kilka dni mógłby się zacząć. A tu już połowa minęła i nie wróci, nie cofnie się czas ani ja.
Ani ja.
A gdzie magia? Gdzie zatrzymanie? Gdzie cisza i zadumanie nad sobą? Gdzie Adwent i spokój oczekiwania? Na roraty biegniemy po pracy, ziębnąc przy świecach ze zmęczenia, rozniecając ciepło w sercu, bo tli się ledwo. Ale tli się, i w końcu rozpala, to nic, że wśród małych łez, bo chciałoby się dłużej w tym kościele, chciałoby się wrócić, na nowo poczuć, znowu mieć.
Ich. I siebie z Nimi.

Znaczenie niektórych słów zaczynamy rozumieć dopiero wtedy, gdy one same z nas wypływają, gdy dorastamy na tyle, że stają się naszymi własnymi.
Są prawdy i rady, które tak prawdziwie docierają do nas dopiero wtedy, gdy jest za późno. Pozostaje żałować, że nie podążało się za nimi wcześniej.
Trudno wybaczyć sobie potem, że uszy były głuche, serce zbyt pewne, sprawy ważniejsze.
Najtrudniejsze jest to, że tak niewiele można już wtedy zrobić.
Czasu nie da się cofnąć.

W tym roku odszedł mój Dziadek Leon. Nasz Dziadek. Jego dom, dom Jego i Babci stoi zimny i pusty. Przejeżdżam obok tego domu raz po raz, specjalnie, żeby móc jeszcze raz go poczuć. Kolejny raz wzruszyć się, poocierać łzy, czuć. Tak, czuć ten brak właśnie. Jakby ból i dotkliwość miała przynieść ulgę. Jakby miał być moim zatrzymaniem.
Najtrudniejsza jest właśnie ta pustość. To takie dziwne, że nikt nie otworzy mi już drzwi, w oknach ciągle ciemno, że nie usiądę przy stole w dużym pokoju, nie usłyszę żarcików Dziadka ani szeptów Babci. Tak, babcia często szeptała, z prośbą lub nakazem, czasem z pytaniem i troską, którą ciężko było zaspokoić.
Przypominam sobie otwartą furtkę, babci twarz nad obieraną fasolką w ogrodzie i dziadka kroki na schodach do piwnicy.
Przypominam sobie wszystkie nasze wspólne Wigilie i Swięta. A w nich moje dzieciństwo, najmniejsze i te największe wspomnienia. Każdy szczegół z ciepłego pokoju na dole i z kuchni z kredensem z jasnego drewna. Z oknami zaparowanymi od gotowania. Babci królestwo, babci smaki i przysmaki podsuwane z ogromem miłości. Dla niej zawsze byliśmy głodni i w potrzebie. Dla nas zawsze były jej ręce pełne malin i dobroci. I wełnianych skarpet zrobionych na drutach.
Tak się broniłam przed tymi skarpetami. Bo niemodne, bo się takich nie nosi. A to miłość była w nie ubrana. Teraz wiem.
A Dziadek? Zabiegał o nasze zainteresowanie. W każdy możliwy sposób. Zawsze upewniał się, czy imieniny, to tylko kawa, czy jednak będzie i kolacja? Uwielbiał towarzystwo. Pierwszy składał życzenia w dniu moich urodzin. To do Niego jedynego zadzwoniłam znad Wielkiego Kanionu, stałam z słuchawką przy uchu, a on płakał. I ja płakałam. Bo On o tym Wielkim Kanionie marzył, ale mu się nie udało. Więc spełniałam nasze wspólne marzenie. Za siebie tam stałam, i za Dziadka.

Szkoda, że nie zajrzałam częściej, że nie wpadałam na dłużej. Szkoda, że nie pragnęłam Ich głosu w słuchawce bardziej. Zawsze za mało czasu, tak trudno było skręcić w tą uliczkę, nacisnąć dzwonek przy bramce i spędzić z Nimi popołudnie. Za szybko żyłam, żeby pozwolić Im powoli opowiedzieć o Ich sprawach, o wizycie listonosza, o imieninach u sąsiadki. Choćbym znała te historie na pamięć, Ich tak cieszyła moja obecność. Cieszyłam Ich ja, a te kilka chwil, każda wizyta wyrwana z wielkiego, rozpędzonego życia trzydziestolatki była dla Nich jak wyróżnienie.
Wpadnij. Zajrzyj. Zadzwoń. Zostań.
Postaram się...


A teraz... teraz znajduję czas, żeby skręcić w tę uliczkę. Tylko w oknach ciemno, a drzwi nikt już mi nie otworzy.

 
 
 
Ale magia nie musi kończyć się w grudniu. Mam wokół siebie cudowną rodzinę, mam dla kogo zwolnić i wysiąść, podnieść słuchawkę i porozmawiać. Mam szansę nie spóźnić się z powiedzeniem i z wysłuchaniem.
Nie spóźnić się z życiem. Z kochaniem się nie spóźnić.
Już nie.

piątek, 30 listopada 2018

miłość



Dziś rano słońce spojrzało na mnie wyraźnie, zaraz za drugim skrzyżowaniem, jakby czekało, aż wyjadę z naszej wsi, zacznę dzień.
Posłałam mu uśmiech. Znamy się przecież od lat.
A potem wiatr... zazdrosny...?  dmuchnął mocno raz. I drugi. Jakbym miała go poczuć nawet przez szybę auta. Silny i męski. Zadziorny. Niegroźny. Dla mnie przyjazny.
Znamy się przecież od dawna...

Jadę w kierunku grudnia. Czuję go z daleka, jak to ja. I choć wszystko i wszyscy wkoło każą przyspieszyć i od razu przeskoczyć do Swiąt, kuszą sweterkami w renifery, światełkami, podnieceniem - ja uprzejmie dziękuję. Przepuszczę. Poczekam. Stanę w kolejce dni i tygodni. Przecież nadal jestem na ulicy listopadowej, widzę i wiem, że to jeszcze surowy, zwyczajny czas.
Twarda ziemia, bezlistne aleje, chleb ze smalcem. Przeterminowane dekoracje w naszych oknach bledną i kurczą się, ale nie przeszkadza mi to wcale. Nie na okna patrzę, ani przez nie...

...i właśnie w tej chwili, w chwili, gdy to piszę, zdaję sobie sprawę, że moje powstrzymywanie listopada niemal nieważne już, bo do grudnia zostały zaledwie dwa dni... a ja bronię się... nie wiem nawet kiedy minął ten czas... każdego dnia patrzę na kalendarz, ale nie widzę nic, prócz liczb i terminów... od kilku dni nie byłam na świeżym powietrzu... nie byłam na powietrzu przed zachodem słońca...

Powtarzam tą historię każdej jesieni i zimy od kilku lat.
Nie chcę wracać do tego miejsca już nigdy.

Na szczęście jestem nadwrażliwa na muzykę. Na miłość. Na nas.
Zamykam oczy i wchodzę w świat pięknych dźwięków i słów. Trafiłam na piosenki, które nareszcie pozwoliły mi się obudzić, ocknąć i zobaczyć. Odkąd pamiętam, uwielbiałam ścieżki dźwiękowe, ten poruszył mnie całą.
Lady Gaga, Bradley Cooper, A star is born

Znowu widzę. Nie kłody pod nogami. Nie ciemne chmury.
Widzę nas.
I mam wrażenie, że serce nie zmieści wszystkich tych uczuć i wdzięczności, które przygarniam do siebie i odkrywam na nowo, na świeżo od kilku dni. Rozmarzam się i wzruszona zakochuję po raz kolejny w moim mężu. Przytulam dzieci i całuję ich czółka jakby w zwolnionym tempie, z tym rodzajem świadomości chwili, które zna się z filmów. Tam wyreżyserowane. U mnie autentyczne, oczywiste. Z zamyśleniem, pełnią świadomości, z wdzięcznością, miłością, niedowierzaniem.

Właśnie, świadomość. Największa z sił. Choćby ta najcichsza, najintymniejsza. Najbardziej wzruszająca. niedoceniana. Wtedy nie ma w sobie nic ze zwykłości i banału.
Swiadomość tego, co tak naprawdę się ma, co naprawdę się liczy.
Jestem kochana.
Spotkałam na swojej drodze Miłość najpiękniejszą. I nie zawstydzę się o tym tak... opowiedzieć.
Mam tak bardzo wszystko. Otoczona ciepłem, spokojem, zapewnieniem. Bez niespodzianek, rozczarowań, niedopowiedzeń.
Szkoda więc czasu na zamykanie się w sobie z własnymi żalami, gniewem na los.
Najcenniejsze Skarby siedzą przy mnie podczas śniadań, Ktoś zaparzy ulubioną herbatę, Ktoś wdrapie się na kolana, a Ktoś jeszcze zostawi karteczkę na poduszce z napisem "kocham cię".
To więcej, niż milion dolarów, niż podróż dookoła świata, więcej, niż mogłabym sobie wymarzyć.
A to moja codzienność. Każdy dzień i noc. To moja historia.
To ja.




I don't wanna know this feeling
unless it's you and me
- z piosenki Lady Gaga "I'll never love again", A star is born by Bradley Cooper

niedziela, 25 listopada 2018

nienapisany post

Czas przepływa przez nasze pokoje. Cicho. Z pozoru niezauważenie. Przygląda się rozmowom, kawie zaparzonej dla mnie i dla ciebie, kostce rubika schowanej pod ławą w salonie, na później. Nie zatrzymuje się, nie przysiada na chwilę, zmyka, zanim zdążymy zauważyć, że przez moment go mieliśmy. Wystarczy skupić się na poniedziałku, a gdy podnosisz głowę znad niego - jest już piątek...
Tak. Czas zauważamy już po. Tak łatwo można przegapić, co nam daje... Na czas.

Podskórnie wyczuwam zbliżający się grudzień. Podskórnie i podpowiekowo. Wyjątkowo w tym roku nie widzę i nie słyszę tego, co na zewnątrz. Rok, czy dwa lata temu świąteczne reklamy, dzwonki, zdjęcia na instagramie przytłaczały już w listopadzie. A teraz, tej jesieni... do dziś zupełnie ich nie dostrzegałam. Jakbym nie docierała do mediów, ani one do mnie. Jakbym nie słyszała reklam w radio, nie przejeżdżała przez miasto, nie zaglądała w okienne wystawy. Jakbym nie wychodziła z własnej strefy dyskomfortu. Stresu.
Tak. Do miasta mam daleko. Całe osiem kilometrów. I tak. Po mieście teraz mało się chodzi. Pędzi się za to ciągle, byle ominąć, byle szybciej i bez zatrzymywania. Przy wystawach sklepowych już się nie zwalnia, przytulając do twarzy szal, zanim wejdzie się skuszonym do środka. Zamiast tego sztuczne światło galerii i wszechobecne logo SALE. Albo BLACK.
Do dziś... bo dziś wzruszyłam się przy dźwiękach reklamy grubo podszytej klimatem amerykańskich Xmas carrols. Siedząc nieważne gdzie, ważne z kim. Z bratnią duszą, w grudniu urodzoną, więc rozumie mnie zanim usta otworzę. Więc łzy same płynęły. Potrzebne.
Xmas. Jak pre Xmas orders. Cholera.
Najchętniej zamknęłabym się w domu. Na całe życie. Tak, żeby niewiele z tego, co na zewnątrz wchodziło nam do środka. Przecież tutaj wszystko mamy. A po to, co jeszcze potrzebne, sama sięgnę. Dokładnie po to, czego potrzeba mi i nam. Choć tak naprawę niewiele tego jest.
Mamy ciepłą podłogę, na której doskonale układa się lego i gra w pamięć. Przegrywam, nie specjalnie, i cieszy mnie błysk w oczkach kochanych.
Mamy gorącą czekoladę i prawdziwy chleb świeży, po który jadę te osiem kilometrów co sobotę.
I problemy mamy. Mniejsze i większe. Poważne i groteskowe. Wkurzające i te, na które po prostu macham ręką.
I kredyt. I bałagan w szafie z butami. I ten czas, który cicho przepływa przez nasze pokoje.

Tak. Czas. Mamy siebie i czas.
Czego więcej chcieć? Mamy miłość największą. Siebie.
Całą wszystkość. Niech tak, błagam, zostanie. Na całe życie.



sobota, 24 listopada 2018

maybe it's time to let the old ways die

są słowa, przy których przystajesz tak
na dłużej, bo twoje są
jakby
do ciebie pasują
bardziej, niż gdybyś sam je wymyślił
zwłaszcza, gdy o tym, co było
mówią na głos

proste słowa
o uczuciach, które proste nie były
a może były
a może są dopiero teraz

jak przestawiony lekko puzel
który uwierał bo wciśnięty na siłę
który ciągle tu był
i z uśmiechem nadajesz mu miejsce
idealne
bo jego

najbardziej zadziwiają słowa oczywiste
usłyszane na czas
przy których przystajesz
bo już wiesz
twoje są
przecież

niedziela, 11 listopada 2018

od nowa

Uwielbiałam kiedyś kawę z cynamonem. Prawdziwie parzoną w starym zwyczajnym ekspresie. Smak rozgrzanego cynamonu przenikał cudownie do każdej kropli kawy, a aromat roznosił się po całym mieszkaniu.
Dzisiaj nie mam już tego ekspresu, ale zapach cynamonu nadal przynosi dawne małe wspomnienia.
Pasuje do mnie. W końcu urodziłam się w grudniu:)

Zapalam świece, kręcę się wokół zadania domowego z historii, szarlotki w piekarniku i pudełka chusteczek higienicznych. Jesień błyszczy się w słońcu tym roku, ubiera w piękne, ciepłe barwy, choć kończy dzień ciut za szybko. Mieszkamy na wsi. W domu przy drodze nieutwardzonej, z kuchnią z widokiem na tańczące lekko liście, które spadają z naszych klonów bardziej lub mniej niechcący. Leżą kolorowe na trawie przed domem, dumne nie mniej, niż kwitnąca jeszcze lawenda. Nie pamiętam roku, w którym lawendą mogliśmy się cieszyć tak długo. I ponownie.

 


 
Dziś jestem mamą w domu. Dziś jestem sobą w domu. Dwa dni temu miałam nadzieję przegapić grypę, ale nie dała za wygraną. Ale to dzięki niej udało mi się zrobić to, o czym marzyłam od bardzo dawna. Wypiłam gorącą herbatę, otuliłam się kołdrą i spałam w dzień. W pustym domu, w godzinach pracy. Ze spokojem, który zorganizowałam sobie zamykając najpilniejsze maile z pracy już rano. Spałam. Potem obejrzałam dwa odcinki brytyjskiego serialu. Ja! Dwa odcinki! Podgrzałam obiad i czekałam, aż reszta rodziny wróci ze swoich zajęć. Cieszyłam się, że zjemy razem, na siedząco, na ciepło, całą rodziną.
Przez tych kilka cichych godzin znajomo uśmiechała się do mnie moja niedawno uświadomiona potrzeba. A może to ja się do niej uśmiechałam? Uświadomiona na nowo, bo we mnie była przecież zawsze.




Uwielbiam być w domu. Uwielbiam krzątać się po nim w wolnym tempie, dotykać naszych przedmiotów i mebli, układać kwiaty (choć teraz zastępują je gałęzie z jesiennymi liśćmi) i zmieniać dekoracje, wymyślać co na obiad, kroić ciasto do kawki i rozkładać je na cztery talerzyki, sprzątać w szufladach, składać uprane rzeczy w szafach, robić listę zakupów i nawoływać dzieci do wyciągania naczyń ze zmywarki. W wolne dni zawsze lubię robić wszystkie te rzeczy, których nie lubię robić w ciągu roboczego tygodnia, miesiąca, czy lat pełnych pracy zawodowej. W wolne dni przypominam sobie, jak bardzo lubię być w domu i jaką przyjemność sprawiają mi zwykłe domowe czynności, pod warunkiem, że mam na nie dość czasu, więcej, bez limitu. Zdaję też sobie wtedy sprawę, jak daleko zaprowadziła mnie codzienność i praca, jak daleko od domu właśnie.
Zamiast pisać, przejrzałam ostatnio swoje własne wpisy na blogu, nawet te sprzed kilku już lat. W bardzo wielu z nich powtarzają się te same słowa... że biegiem, że za szybko, że... czas... żeby zwolnić.




Ile razy w życiu można zaczynać od nowa? Czy istnieje jakiś limit początków i końców, przez które mamy siłę przejść? Świadomie i odrobinę tylko przymuszeni - przez los, rodzinę, zdrowie.
Choć summa summarum - samych siebie...

Ile razy można się zatrzymać, posiedzieć chwilę nisko, pozbierać drobinki rozsypanych nadziei, do tej ostatniej, zanim uda się podnieść głowę w komplecie z resztą ciała?
Ile razy można przymykać za sobą drzwi, przymykać na krótko oczy i chcieć otworzyć je w innym życiu? Zostawić za sobą bardziej lub mniej udane dni i podsumowania...

Ile razy, ile?...
Czy trzeba je w ogóle liczyć?
Czy nie każdy kolejny jest tym ostatnim?

Można. I trzeba. Nawet... zwłaszcza wtedy, gdy zbyt długo siedzi się wśród tych drobinek własnych nadziei. Nawet... gdy samemu trudno uwierzyć w słowa, które właśnie się piszą. Gdy wydaje się, że nikt cię nie rozumie, a co gorsza, nie chcesz już, żeby ktoś cię rozumiał.
Zawsze można zacząć od nowa. Tyle razy, ile będzie trzeba. Zamiast myśleć o tym, jak mi źle, że brak sił, zamiast użalać się nad swoimi trudami kolejny tydzień, lepiej wracać do myśli a może warto spróbować jeszcze raz?
Od nowa. Zawsze można spróbować od nowa. Jeszcze raz ułożyć sobie plan i rozpisać priorytety. Ustalić z samym sobą, co tak naprawdę jest dla mnie najważniejsze, co cieszy najbardziej, czego najbardziej mi potrzeba. Może trudności, które pojawiają się o niechcianej porze, mogą przynieść coś dobrego? Mogą zmusić mnie do zmiany, do rozmyślań w nowym kierunku? Może to są właśnie znaki, których szukam? Skoro coś nie pasuje - szukam lepszego rozwiązania. Jeśli coś nie działa - naprawiam to.
Jeśli za mało mam czasu dla domu, rodziny i siebie - znajdę go, wymienię, podzielę, oddam.
Może uda się, od nowa. Najważniejsze, że udało mi się to uświadomić, że nie powiem kiedyś... nie pomyślałam... trzeba było...




PS. Ponieważ ten post pisał się trzy dni... od wczoraj piję kawę z cynamonem. Nie mam tamtego mieszkania ani ekspresu. Ale mam kawę i cynamon. I potrzebę przyjemności. Na nowo.

wtorek, 9 października 2018

zależy



Przygarniam do siebie najmilsze momenty...
Zamiast bać się tego, co przyjdzie.

Stoję przy kuchennym blacie, pakuję pachnący dzisiejszym dniem chleb, przełożony serkiem lub pastą, pokrojony w trójkąty, na jutro, do dziecięcych śniadaniówek.
Zastygam, bo udaje mi się dostrzec trwającą chwilę... ja przecież całe moje zmęczone serce wkładam codziennie między te kromki, całą miłość moją.
Małe rzeczy, z nich buduję to, co najważniejsze między nami.

Nas.


Nie miałam ostatnio dobrego czasu. Nie jest ten czas teraz dla mnie łaskawy.
Może z powodu braku witamin...
Wszystko, na co patrzę wkoło, powinno mnie cieszyć, i przecież ogromnie cieszyło jeszcze miesiąc temu. Było lato, było bardzo ciepło i beztrosko. Dni przebiegały między pracą a domem, w domu, naturalnie, było mi lepiej, dzieci i Bartek mieli wolne, poranki należały tylko do mnie. Całowałam cicho ich czółka, ramiona i policzki. Szeptałam miłosne wyznania, zatrzymywałam idealne momenty, sielankę, którą czuć tylko wtedy, gdy dzieci śpią. Lub występują na scenie.

Ale pomiędzy tymi momentami jest cała reszta życia...

Lato minęło, skończył mi się uśmiech...
Od początku września niechcący przestawiłam się na tryb notorycznego zmęczenia, brak energii odczuwam ogromny.



Nie chce mi się nie poddawać. Więc poddaję się... rozżaleniu, rozczuleniu, smutkowi, zagubieniu. Odrzucam wszelkie pozytywy. Odrzucam dobre rady i troskliwe spojrzenia...
Zamknęłam bloga. Schowałam go do niewidzialnej szuflady nieistniejącego biurka.
Zabrakło mi na niego oddechu. I intymności. Nie mam pojęcia, do kogo mój blog naprawdę trafia, komu i jak służy.
A ten świat taki obcy, twardy i szorstki się wydaje...

Wybrałam szufladę, ukrycie, ciszę.


Parę dni temu, podczas ogarniania salonu, sprzątania, nachyliłam się nad małą drewnianą tacą, na której pierwotnie stała świeca i kilka gałęzi, a kilka tygodni temu Jasiu zasypał wszystko biało szarymi kamieniami, przywiezionymi kiedyś z Jeziora Bodeńskiego. Na samym dnie znalazłam kilka gałązek lawendy, wyjęłam je ostrożnie, bo wiem, że nawet lekko ususzone potrafią gubić kwiatki, obsypywać się wkoło. Odłożyłam je na bok, ale - jak zwykle - lawenda nie pozwoliła przejść obok siebie zwyczajnie.
Zapachniało mi...możliwością.
I wtedy pomyślałam... może wrócę. Usiądę i napiszę o wszystkim. Pozwolę sobie.
Moment. Drobna myśl. Mgnienie. Błysk właściwie...

Szybko się pojawił.
I tak samo szybko zgasł.


Za mało mam czasu na życie. Na oddech mam za mało.


Parzę herbatę.
Znaczy... otwieram drzwi jesieni. Otwieram je, wracam do stołu z kubkiem w ręku i pozwalam jej wejść.
A w głowie mam trzy słowa, to nic, że jest ich znacznie więcej, bo i tak zawsze składają się na zaledwie trzy moje myśli: na trzy imiona i trzy pary butów...



A wczoraj, po drodze do własnego smutku, żałości ogromnej nad życiem... tym naszym  zyciem, które przelatuje mi codziennie, nie do uchwycenia, nie do zatrzymania... trafiła mi się rozmowa. Rozmowa, jedna z tych, które zmieniają bieg, rozsuwają zasłony, wpuszczają promienie słońca i chwytają mnie za rękę.
Rozmowa z Osobą, która kocha mnie od jedenastu lat.
Od początku mnie kocha, po prostu.
Od początku do końca.
Ze wszystkim, co może wyczytać z mojej twarzy.
I ze wszystkim, czego na niej nie widać.
Jest. I bierze moje troski w swoje ręce, układa je od nowa, a potem, z dłonią na moim ramieniu, pomaga mi podjąć nawet najtrudniejsze decyzje. Nadal moje, ale nigdy samotne.
Taka ulga... takie wszystko. I już nie muszę sama...


Dalej przygarniam te najmilsze momenty do siebie. I okazuje się, że mam ich już pełne ramiona i kieszenie.
Zamiast bać się tego, co będzie, parzę herbatę, na dwa kubki.


PS. Wszystkie zdjęcia są sprzed kilku lat... najmilszych wspomnień:)

wtorek, 11 września 2018

wtorek. jedenastego



wtorek. to ten dzień, kiedy mogłam wstać ostatnia
za oknem było jeszcze całkiem ciepło
choć wiedziałam już, że tutaj pogoda potrafiła zmienić się diametralnie w ciągu pięciu minut
no... może pół godziny
choć tak naprawdę przez cało lato ułożyła się w pewien schemat
z krótką ulewą po szesnastej i malowniczym zachodem słońca parę godzin później

siódma dziesięć
cisza w całym domu, oprócz desek, które skrzypiały charakterystycznie w przejściowym pokoju
włączyłam ekspres do kawy i telewizor
na śniadanie tost z Philadephią, uwielbiam Philadephię
dziś czwarty dzień tej grupy Marlboro Ranch, ostatni w ich cyklu
a moich zostało jeszcze... raz, dwa... pięć
czwarty dzień, czyli na lunch będzie chili con carne
ale najważniejsze, że jutro wolne
mam już plan zakupów, najpierw Walmart, Target i Costco, na końcu Town and Country
no i mongolska knajpka, choć znając życie przeciągnie nam się to wszystko do wieczora więc zajrzymy jeszcze do Bennigan's przy 7th Avenue

póki co kawa pachnie cynamonem
rzucam okiem na ekran telewizora
odruchowo przełączam na drugi kanał, bo na pierwszym jakiś film o katastrofie lotniczej
aż mnie ciarki przeszły, choć nigdy nie bałam się latać
krótka myśl, że siódma rano... a tu film?
na drugim kanale ten sam... ten sam fragment...
nie, zaraz... to przecież nie film
ten czerwony pasek na dole...

zrobiło mi się zimno
usiadłam na brzegu zniszczonej sofy
patrzyłam i pomału, choć niechętnie, zaczynałam zdawać sobie sprawę z tego, co widzę
z tego, co się działo, naprawdę
straszne, pomyślałam, straszne i dziwne
tylu ludzi!
wyszłam z domu i zanim doszłam do restauracji wiedziałam, że inni też już o tym słyszeli
i że rozbiły się aż dwa samoloty
i że nie rozbiły się przypadkiem
że będzie wojna
że zamknęli już lotniska w Nowym Jorku
a ja tutaj
a mama tam
przecież muszę do niej zadzwonić, u niej już po siedemnastej, pewnie wie
denerwuje się
szaleje ze strachu!
ale mówią, że linie telefoniczne są zablokowane
nie ma szans, żeby gdziekolwiek się dodzwonić
tym bardziej na drugi koniec oceanu
może wyślę sms przez internet?
a przecież za miesiąc miałam lecieć do NYC! moje największe marzenie!
bilet wykupiony, mapy, plany, takie dokładne, co do minuty
a tu lotniska zamknięte?
czy to w ogóle koniec?
dlaczego?
tak blisko...
no jak??

ale może... może tutaj jestem bezpieczna
przecież w Montanie jest więcej krów i koni, niż ludzi
więc nie opłacałoby się...

popołudniu padało
a po deszczu słońce tak pięknie zachodziło
napisałam do mamy, że nic mi nie jest, że spróbuję zadzwonić jutro
zawiadomiłam kogo się dało
pracowałam do późna, a na drugi dzień nie pojechałam do Bozeman
nie zrobiłam zakupów ani nie śmiałam się ze znajomymi
docierające do nas przez media informacje wywoływały ogromny strach

czułam, że jestem daleko od Nowego Jorku
ale jeszcze dalej od domu i rodziny

miesiąc później spacerowałam po Manhattanie
nie próbując nawet strzepywać z siebie niewidzialnego już pyłu
spełniałam przecież swoje największe wówczas marzenie
tak inaczej jednak, niż planowałam
przed
ulice żyły, ale świadomość paraliżowała

co roku we wrześniu
przypominam sobie, bardzo dokładnie
smak porannej kawy
popołudniowy deszcz
i dreszcz i ciarki
niedowierzanie
wtorek
jedenastego







poniedziałek, 10 września 2018

rozmaryn i róże


Uwielbiam to nasze życie wokół.
Tak wiele mam, że aż nie nadążam zdawać sobie z tego sprawy.
Lato, słońce, wakacje, dobre książki, spotkania, rozmowy z Przyjaciółmi, śmiech, trochę snu i trochę niewyspania.
Wino, rozmaryn, lawenda...


Czego więcej...?



Rozmaryn i róże...


Rozmaryn i róże... to tytuł, który mi pachnie, to przedłużenie mojego lata, tego ciepłego, dobrego czasu i - przede wszystkim - poczucia, że wszystko może poczekać... aż ja wymarzę sobie ze spokojem własne marzenia. Chłonęłam tę książkę od pierwszej strony, od okładki wręcz, aż zaprowadziła mnie do mojej własnej mapy marzeń. Przejechałam z Agnieszką całą niemal podróż, zatrzymując się na dłużej w miejscach, w których byliśmy z Bartkiem dosłownie. A w innych, bo od dawna ich szukałam...
" I wtedy dotarło do mnie, że za bardzo się starałam, a moją rolą nie jest dźwiganie ciężarów całego świata, za co płacę obniżeniem własnej energii. To, co robiłam do tej pory, mam robić inaczej - l e k k o  i  z  r a d o ś c i ą. Bez poczucia przytłaczającej powinności. (...)*



I mimo, że wiem, że nie wszystko jednak czeka na mnie, na te moje wymarzenia, i że tak słoneczne słowa i książki chłonie się łatwiej w ciepłe i jasne dni, a gorzej w te zwyczajnie trudne, cholernie trudne... to oddycham dalej. Bo te gorsze dni wpadają zazwyczaj bez zapowiedzi, bez pytania. Tym większy żal ma się do niewiadomokogo o to, że nie zapukały nawet... Ale przychodzą i będą zdarzały się nadal, przeplecione ogromną siłą mojej woli w ubranie kolejnych w znowu jasne barwy...
"Szczęście jest wyborem. (...) zaczyna się od ciebie. Nie od twojego związku, pracy, pieniędzy czy sukcesów. Zaczyna się zawsze od ciebie. Wybieraj rozważnie myśli i uczucia, bo tworzą twoje życie."*

Szłam dziś wczesnym wieczorem naszą drogą, niosąc w rękach podarunek od Przyjaznej mi Duszy. Ciężki był dość, ale mi tak lekko się szło. Z półuśmiechem i z myśli tysiącem. O tym, jak ja to życie nasze jednak uwielbiam, to nasze życie wokół. I tych Przyjaciół, którzy są, choćby nie wiem co. Bo to nie był zwyczajny podarunek, choć wyglądał zupełnie, jak wyciskarka do soków. Niosłam w tych moich ramionach niesamowite ciepło, zaangażowanie, troskę, całe serce niosłam, Przyjaźń, bliskość i wrażliwość ogromną. I jak tu się szczęściarą nie czuć? Od tej samej Przyjaznej Duszy dostałam też, w zwykły dzień, niezwykłą niespodziankę - zestaw na dobry początek. Specjalnie dla mnie uzbierany. Zeszyt do notowania, serwetki z motywem rozmarynu, świeże białe kwiaty i kilka kobiecych czasopism, które miały pomóc w stworzeniu mojej pierwszej mapy marzeń :)


 
O samej mapie napiszę jeszcze...

Zerkałam na boki, idąc tą naszą drogą, za ogrodzenia sąsiadów i pomyślałam, że w każdym z tych domów ktoś o czymś marzy, komuś zazdrości, za kimś tęskni. Że to nie tylko ja tak mam przecież. Zazdroszczę innym ciszy i spokojnych rozmów przy stole, czasu na pasje, czasu w ogóle. A oni może chętnie zamieniliby tą ciszę swoją na dni wypełnione po brzegi... obowiązkami rodziców - zdrowych, cudownych dzieci? Każdy z nas ma swoją porcję dni lepszych i gorszych. i jeszcze tych, których nie da się już dalej w pojedynkę udźwignąć, więc dobrze jest mieć blisko dobrych ludzi, takich, co to w dym, bez oceniania, bez pytania, wiedzą...
I dobrze samemu się rozejrzeć, bo może ten, któremu czegoś zazdrościmy, potrzebuje nas bardziej...?





* fragmenty książki Agnieszki Maciąg "Rozmaryn i róże"





niedziela, 2 września 2018

na progu

widok za oknem na wieczór mi się szykuje
lubię ten widok, siedzę przy naszym największym stole
podnoszę wzrok raz po raz tylko
więc nie uchwyciłam momentu, w którym niebo, drzewa, dom obok zabarwiły się na złoto
podkręcając wszystkie kolory na ciepły
wchodzę w jesień
otulona cienkim szalem wspomnień z dzieciństwa
a może ja dopiero lato żegnam
jeszcze się to lato nie odwraca się do mnie tyłem
ale najoczywiściej czekam już na jesień
ta jesień bardziej jest we mnie
niż za drzwiami

te parę dni
dotykam ścian w domu dziadków
dotykam zdjęć, wchodzę po schodach, do pustych pokoi na piętrze
tak bardzo pustych już
zegar tyka ze mną, na szczęście nie jakoś przykro
nie natarczywie, nie beznamiętnie
jakby też tęsknił
ciche obecności

to nie jest stary dom
to raczej dom z czasów... rodziny, szczęścia, pokolenia
z moich czasów, z urodzin, imienin, świąt
dziadków z Gronowa
patrzenia na świat nie z góry, co najwyżej z wysokości parapetu i środkowej półki w lodówce
i dni zwyczajnych
koniec

trochę mi dziwnie, że za mało płaczę
że dalej gotuję obiad, wieszam pranie
że to słońce krąży wokół mnie a ja śmieję się ze śmiesznych rzeczy
a gdy łzy już lecą, to nie wiem, czy ja za Nim, za Nimi tak płaczę
czy bardziej nad sobą

i wiem już, skąd ta jesień we mnie
że nawet gdy stoję w kuchni, widzę zachód słońca
bo ciało dalej dni otwiera, jutro tornister i śniadaniówki
przez dni przechodzi i noce
ale ja przecież na progu, na schodach siedzę
z ramion mi się szal zsuwa
tych wspomnień z dzieciństwa, z tego domu z czasów wszystkich
siedzę i nie ogarniam
wcale nie chcę ogarnąć
wcale nie chcę...

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

linia życia

 

kocham to nasze życie
w domu zwyczajnym
z szufladami w kuchni, w których znowu pełno okruszków
z łóżkami porzuconymi dla nowego dnia, pełnego radosnego śmiechu, beztroski
doceniam każdą z ostatnich chwil
widzę je niemal, rejestruję uważnie na swojej linii życia
zaciągam się tymi chwilami, nie myśląc już za dużo o tym, co było
przygarniam je do siebie, tu i teraz
niezbyt natarczywie planuję to, co przede mną
a co będzie?
będzie, co ma być

moja linia życia wije się już dłuższy czas
nieprzerwanie
zakręca czasem, zatacza kręgi
krzyżuje z innymi
wznosi się i upada
jak kreska na niebie po lecącym samolocie
ślad za mną niewiele czasu trwa, a potem zaciera się zupełnie
widać, dokąd lecę, choć to kontroler lotu wie lepiej
Bóg ma mnie na radarze, nie spuszcza z oka
a ja jestem tylko i aż pilotem

uczę się pilnie żyć nie szybciej, niż własny oddech
nadążać za nim i do niego zwalniać
umiem już rozglądać się po prostu
i widzieć
jakie to życie jest dobre, jak ja pięknie mogę je brać
dopóki moja linia życia nie zatrzyma się, nie stanie

bo dzisiaj umarł mój Dziadek
Dziadek Leon
Jego linia tak właśnie zatrzymała się dzisiaj
i mimo, że żył dziewięćdziesiąt lat
to nie wiem, czy to dość długo
bo zawsze znajdą się słowa, których nie zdążyło się powiedzieć
zawsze zapragnie się jeszcze raz uściskać, zobaczyć uśmiech i ten żarcik usłyszeć
chrząknięcie, głos
mój Dziadek
moje dzieciństwo, dom i podwórko
Boże Narodzenia
i kiełbasa z bułką, bo na tym znał się najlepiej
część mnie, ja sama stałam się dziś znów bardziej dorosła, starsza jakaś
bo z Nim zamknęły się drzwi całego jednego pokolenia w naszej rodzinie
ostatni Dziadek

smutno mi, smutno mi bardzo dziś...


tym bardziej
kocham to nasze życie
w domu zwyczajnym
przygarniam je do siebie, tu i teraz

a co będzie?
będzie, co ma być
Bóg ma mnie przecież na radarze, nie spuszcza z oka

czwartek, 23 sierpnia 2018

Hwy 191




Post z dedykacją dla Apaczowej.
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie - gdzie jest Apaczowa i czy u Niej wszystko dobrze?
Nękam Ją od lutego zeszłego roku. Czekam na odzew na Jej blogu Dom Na Przedmiesciach.
Ale cisza...
Może ktoś widział, może ktoś wie...?

Po namyśle dedykuję również Magdzie - so we're even:)



cichy blask, powiew trwający sekundę...
a może to tylko wspomnienie po nim
albo chęć zobaczenia
ślad minionego życia, szczęścia też, spełnienia części tych największych kiedyś marzeń
wracają
jak spadające gwiazdy... myślisz, że je widzisz, właściwie jesteś pewien, ale jak to udowodnić?

u mnie, jak zwykle, wystarczą któreś dwa dźwięki, film z Nowym Jorkiem w tle, góry, śnieg
już coraz rzadziej, dużo rzadziej, ale nadal tlą się blaskiem zgaszonym, jakby z oddali mrugały
znajomo, choć odlegle bardzo, jak ze snu, z ulubionego filmu
jak z ukochanej książki, która zgubiła się dawno i dawno już przestałam jej szukać...

wspomnienia
moje życie przy US Highway 191


Highway 191.
Droga stanowa, rozciągnięta z południa na północ Stanów Zjednoczonych Ameryki, przez Arizonę, Utah Wyoming i Montanę, od Meksyku do Kanady.
A na niej i mój osobisty fragment, kilkadziesiąt kilometrów biegnących przez Montanę. Przez pewien krótki czas była moją drogą do całej reszty świata. Wijąca się zgrabnie między wzgórzami Kanionu rzeki Gallatin, w parze z samą rzeką. Znałam każdy z jej zakrętów, każdy z mostów, z trudem skupiałam wzrok na drodze, kusiła głęboka zieleń miliona drzew, wartki nurt rzeki i... prawdziwie amerykańskie terenówki. Wcale nie nowsze od mojego, wysłużonego Forda Explorera z automatyczną skrzynią i napędem na 4 koła. Zwyczajnie większe, cięższe i... brudniejsze... Bo dla mnie prawdziwy truck musiał być porządnie obłocony.

 





Mieszkałam w miejscu, które nie było miastem, nie było wsią, było położoną na wysokości 2200 m.n.p.m. jednostką osadniczą - jak to po swojemu określa wikipedia.
I ta pięknie brzmiąca nazwa - Big Sky.
Godzinę drogi na południe od Bozeman, czyli najbliższego miasta.
Do Bozeman jeździłam co dwa, trzy tygodnie. Zakupy, księgarnia, kawa, kino, naprawa samochodu, zdanie egzaminu na prawo jazdy :) Na zakupy zabierałam zawsze po kilka list zakupów, osobne do każdego z marketów (Wallmart - the best one!, Town & Country Store, Target, Costco). A każda z list ułożona była według regałów - od wejścia do kasy. Tak. Robienie zakupów spożywczych na co najmniej dwa tygodnie na początku było wyzwaniem, w samym Big Sky były jeszcze dwa mniejsze sklepy, tych jednak unikałam ze względu na dużo wyższe ceny. Mi sprawiało ogromną frajdę, wszystko było duże, w wielopakach, w galonach, na własnej skórze, a czasem błędach, uczyłam się języka i smaków.
Prawo jazdy? A must!
Posiadanie amerykańskiego prawa jazdy pozwalało uzyskać zniżkę na OC i otwierało wiele drzwi. Było moim ID, poważanym dowodem tożsamości. Kursu nie musiałam przechodzić, wystarczyło podjechać własnym, sprawnym autem, przejechać parę kilometrów po mieście, zachowując przepisy drogowe, zaparkować tyłem i zaliczyć test pisemny. Zdałam na 100%. Oczywiście.

  
Godzina drogi... dla mnie nigdy nie był to czas zwykłej jazdy, dojazdu, połknięty i niezauważony.
Dla mnie zawsze była o prawdziwa podróż, odkrywanie ponownie znajomych miejsc, doskonały relaks, czasem i ucieczka.
Pamiętam ten pierwszy raz, gdy nie mogłam uwierzyć we własne szczęście, i że może być tak pięknie, majestatycznie, zachwycająco. Miałam nadzieję musieć jeździć drogą do Bozeman jak często się da. I udało się. Był to najbliższy i właściwie jedyny dojazd do Big Sky. Połowa odcinka biegła wśród gór, chwiała się ustępując im miejsca, dając wrażenie wspomnianego tańca. Zimą - jak na lodzie, płynnie, z lewa na prawo. Kolejne wzgórza wyłaniały się znajomo, a ja czułam się taka mała, drobna wśród nich wszystkich. Nikt nie wyprzedzał, nikt nie pędził. Degustacja, magia, serce rosło.
Aż do tego ostatniego mostu, na dwudziestej piątej mili, za którym otwierała się przestrzeń, po raz kolejny zapierająca dech w piersiach...  i tak za każdym razem. Góry zostawały w bocznych lusterkach, a przede mną rozpościerała się płaska panorama, preria, niskość, z rzuconymi gdzieniegdzie domami, maleńkimi, jak punkciki.

A potem, wracając z wielkiego jedynego miasta, zostawiałam wszelkość za sobą i z pełnym bagażnikiem zanurzałam się w Gallatin Gateway, często po zmroku. Wracałam do domu.

zdjęcie z Google Maps
 

Z Big Sky droga nr 191 biegła dalej na południe, aż do Parku Narodowego Yellowstone, w tą stronę również wystarczyła tylko godzina... Jak mieć farta, to na całego. Przez 19 miesięcy mieszkałam 54 mile od West Entrance, wjazdu na teren jednego z najcudowniejszych parków na świecie.
Myślę, że dłuższy komentarz jest zbędny. Roczny pass (bilet wstępu) do wszystkich parków narodowych kosztował 50 dolarów, więc każdy szanujący się mieszkaniec tej części Montany i Wyoming po prostu taki miał. Wyobrażacie sobie? Godzinka i jesteś w Yellowstone, jak często masz ochotę. Weekend ze znajomymi? Piknik? Raz pętla północna, raz południowa? Go ahead!



 


Spacerujące po drodze bizony, porzucone na poboczu auta, bo widok, bo bliskość zwierząt kazała wysiąść z aparatem fotograficznym i gapić się po prostu... gejzery, zapach siarki w powietrzu, te kolory, wszystko!

 
 

... i ta świadomość, że jest się tam, dokładnie tam, w tym Yellowstone, w Montanie, Utah, Arizonie, że to już zostanie na zawsze, jak ten kawałek mojego życia przy Highway 191...
... wystarczą czasem któreś dwa dźwięki, piosenka country, spojrzenie na wygięte już blachy z naszego forda, które leżą teraz na tarasie... dużo rzadziej już tam wracam, choć mówi się, że Montany nigdy prawdziwie się nie opuszcza...

pojadę jeszcze tą drogą, taki jest plan i uda się
pojedziemy razem, po wspólne nasze przyszłe wspomnienia