niedziela, 25 listopada 2018

nienapisany post

Czas przepływa przez nasze pokoje. Cicho. Z pozoru niezauważenie. Przygląda się rozmowom, kawie zaparzonej dla mnie i dla ciebie, kostce rubika schowanej pod ławą w salonie, na później. Nie zatrzymuje się, nie przysiada na chwilę, zmyka, zanim zdążymy zauważyć, że przez moment go mieliśmy. Wystarczy skupić się na poniedziałku, a gdy podnosisz głowę znad niego - jest już piątek...
Tak. Czas zauważamy już po. Tak łatwo można przegapić, co nam daje... Na czas.

Podskórnie wyczuwam zbliżający się grudzień. Podskórnie i podpowiekowo. Wyjątkowo w tym roku nie widzę i nie słyszę tego, co na zewnątrz. Rok, czy dwa lata temu świąteczne reklamy, dzwonki, zdjęcia na instagramie przytłaczały już w listopadzie. A teraz, tej jesieni... do dziś zupełnie ich nie dostrzegałam. Jakbym nie docierała do mediów, ani one do mnie. Jakbym nie słyszała reklam w radio, nie przejeżdżała przez miasto, nie zaglądała w okienne wystawy. Jakbym nie wychodziła z własnej strefy dyskomfortu. Stresu.
Tak. Do miasta mam daleko. Całe osiem kilometrów. I tak. Po mieście teraz mało się chodzi. Pędzi się za to ciągle, byle ominąć, byle szybciej i bez zatrzymywania. Przy wystawach sklepowych już się nie zwalnia, przytulając do twarzy szal, zanim wejdzie się skuszonym do środka. Zamiast tego sztuczne światło galerii i wszechobecne logo SALE. Albo BLACK.
Do dziś... bo dziś wzruszyłam się przy dźwiękach reklamy grubo podszytej klimatem amerykańskich Xmas carrols. Siedząc nieważne gdzie, ważne z kim. Z bratnią duszą, w grudniu urodzoną, więc rozumie mnie zanim usta otworzę. Więc łzy same płynęły. Potrzebne.
Xmas. Jak pre Xmas orders. Cholera.
Najchętniej zamknęłabym się w domu. Na całe życie. Tak, żeby niewiele z tego, co na zewnątrz wchodziło nam do środka. Przecież tutaj wszystko mamy. A po to, co jeszcze potrzebne, sama sięgnę. Dokładnie po to, czego potrzeba mi i nam. Choć tak naprawę niewiele tego jest.
Mamy ciepłą podłogę, na której doskonale układa się lego i gra w pamięć. Przegrywam, nie specjalnie, i cieszy mnie błysk w oczkach kochanych.
Mamy gorącą czekoladę i prawdziwy chleb świeży, po który jadę te osiem kilometrów co sobotę.
I problemy mamy. Mniejsze i większe. Poważne i groteskowe. Wkurzające i te, na które po prostu macham ręką.
I kredyt. I bałagan w szafie z butami. I ten czas, który cicho przepływa przez nasze pokoje.

Tak. Czas. Mamy siebie i czas.
Czego więcej chcieć? Mamy miłość największą. Siebie.
Całą wszystkość. Niech tak, błagam, zostanie. Na całe życie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz