środa, 30 sierpnia 2017

włoskie wakacje. cz.5. morze


Morze.
I ta cienka pozioma linia łącząca niebo i ziemię...
Jest w  niej coś niesamowitego... hipnotyzującego...
Obietnica... wspomnienie...?
Tęsknota... czy może nadzieja...?

Pod bosymi stopami czuję mokry od wieczornego chłodu piasek... Uwielbiam to uczucie.
Celebruję każdy krok, ulgę po gorącym słonecznym dniu.
Marzę. Cieszę się. Widzę spacerujących ludzi, schylających się raz po raz przy brzegu.
Albo biegające radosne dzieci, pokrzykujące, mimo, że ich głosy i śmiech bardziej widzę, po poruszających się ustach, niż chcę je usłyszeć.
Bo nad brzegiem morza cały gwar ginie, zostaje jednostajny szum wody, przypływów i odpływów.
A w nim obietnice i tęsknoty.
Ja też schylam się raz po raz, wyciągając z morza kolejną twardą muszlę w kolorze złota i bieli.
Delikatnie otrzepuję ją z piasku i trzymam w garści jak skarb.
Uśmiecham się tak samo nieśpiesznie, jak wolno moją głowę omiatają spokojne myśli.



I już wiem.
Ta cienka linia horyzontu, to koniec i początek. Równowaga.
Moment dobry na wszystko. I najlepsze na to wszystko miejsce.
To tu można zostawić wszelkie strapienia, bo nawet, gdy wykrzyczane, przygarnie je szum fal.
Bez zbędnych pytań i dociekań.
Na tym piasku, z cudownym widokiem, który przed sobą mam, można się wzruszyć, nawet cicho łkać nad tym, co ściska gdzieś w środku, jakiś nieuwolniony wcześniej strach, emocje, przed którymi się broniliśmy.
To tu można stać długo, tak długo, aż oddech znajdzie swój własny rytm, a serce zapewni o nieustanności tego, co najważniejsze.


 







Bo najważniejsze są dla mnie te trzy Osóbki. Oni, to cały mój świat. Dla nich jestem i o nich się troszczę.
Moim są początkiem i końcem. Kocham to, że Bartek nie zaskakuje mnie w najważniejszych kwestiach. A dzieci czuję każdą swoją komórką, ich katar, senność, ochotę na czekoladę:)
Bez nich ani rusz.
Wypadek, kolizja, która nam się przydarzyła w drodze między górami a morzem, podczas włoskiego urlopu, mocno zachwiała moje poczucie spokoju i oczywistość wakacyjnej beztroski. Kilka godzin stresu, żalu i ta wyobraźnia, która nie dawała za wygraną ze swoim "co by było gdyby..." A tak naprawdę gula w gardle przez kilka następnych dni...
Dopiero tutaj, nad brzegiem morza, czując tak namacalnie grunt pod nogami, z dala od ulic, od ruchu, od wszystkiego, układałam swoje życiowe puzzle od nowa. Zaczęłam od tego, co Ważne, wymuszając na pozostałych, mniejszych, podporządkowanie i cierpliwość.
Udało się po kilku dniach, tuż przed powrotem do domu.
Udało mi się... zobaczyć równowagę, podobną do tej cienkiej linii na horyzoncie, zauważyć ją i zrozumieć, na czym właściwie ta równowaga polega. Od czego zależy spokój i że jest możliwy...


Gdy tak schylałam się po setną już chyba muszelkę, niby podobną do wszystkich poprzednich, ale tak inną, piękną, barwną, ze śladem czasu, podróży, słońca i soli, uśmiechałam się do siebie.
Nas, ludzi, życie - jak morze, jak fala - też wyrzuca na różne brzegi. Nosimy w sobie tajemnice i wspomnienia, obietnice i nadzieje. Niby podobni. Ale każdy z nas jest inny, z wyjątkowym i niepowtarzalnym śladem podróży i czasu. Piękny. 
A szczęście? Już go nie szukam. Trafiłam przecież na ten sam brzeg, co On:)

I tak jest dobrze. Tak jest dobrze...








Zdjęcia z plaży przy Campingu Mediterraneo, Cavallino-Treporti, Włochy


poniedziałek, 28 sierpnia 2017

o blogu

Założyłam mojego bloga, żeby pisać.
Tak naprawdę pisałam już dużo wcześniej, ale pod innym szyldem, głównie o dzieciach, częściowo tylko upubliczniając.
Też dla siebie, dla pisania, siedzi we mnie to pisanie i nic na to nie poradzę.
Jedni malują, inni rysują lub śpiewają.
Jeszcze inni potrafią z drewna, nici, papieru stworzyć niesamowite, piękne przedmioty.
Zawsze takim osobom zazdrościłam, tak pozytywnie, umiejętności, manualności. Moje ręce dwie potrafią grać na fortepianie, trudne, choć szkolne utwory. Ale do maszyny do szycia, szydełka, nożyczek, czy tkanin talentu i chęci brak.
Więc piszę. Nieudolnie zazwyczaj. Ale zawsze z serca.
Czasami wystarczy przerwa śniadaniowa w pracy, zapisuję parę słów. Albo nawet te kilka minut, gdy czekam przed przejazdem kolejowym, a w radio leci jedna z piosenek, na które zawsze reaguję emocjami.
Tu i teraz. Zapisane na szybko słowa tak doskonale oddają to, co w danej chwili czuję, że nie mogę czekać. Są jak sen, który trwa kilka minut, żeby o świcie bezpowrotnie zniknąć z mojej pamięci i podświadomości.


A te napisane słowa, nie chcą siedzieć w szufladzie. Chcą żyć i oddychać. Chcą się sobą chwalić.
Chcą przyciągać, czarować, umilać, czasem zastanawiać.
Chcą być czytane.
Bardzo.
Mimo, że nie sprawdzam słupków poczytności, wejść, polubień, a o pojęciu UU dowiedziałam się niedawno, po kilku latach prowadzenia bloga, to po opublikowaniu każdego jednego posta... czekam. Na każdy komentarz, choćby najmniejszy, najkrótszy, choćby uśmiech i małe pozdrawiam.
Ale Wasz. Twój. Ślad, że Ktoś tu trafił lub może wrócił.
Macie pojęcie, jak to cieszy?
Widzę, że mnie odwiedzacie, choć nie raz, nie dwa, robią to również komputery.
Znam warunki konieczne do tego, żeby liczba odwiedzin i komentarzy wzrosła.
Czytam o nich i obserwuję, jak działają na innych blogach.
Ale to nie moja bajka. Nie zarobię na blogu. Jedyne, na czym mi zależy, to zainteresowanie, obecność, komentarz. Wasza obecność.


Wiem, że moje myśli i sposób ich wyrażania jest nieksiążkowy, niesłownikowy, nie zawsze zrozumiały i poukładany. Wtrącam dość sporo takich moich "pomiędzy wierszami", co powoduje, że ostatecznie tekst jest przekombinowany, niejasny. Za dużo skrótów myślowych wydłuża drogę do złapania sensu. Przypuszczam, że zdarza mi się być przy tym tak odrobinę uroczą. I jeden na pięć razy zyskuję tą umiejętnością sympatię, ale częściej jednak pozostaję nieczytelna...
Kilka tygodni temu wróciłam do Elizabeth Bard i jej "Pikniku w Prowansji". Mimo że średnia liczba przeczytanych przeze mnie dziennie stron jest żałosna, całe tegoroczne lato niemal utkane jest z jej fragmentów...
Na którejś z kolei stronie uderzył mnie krótki, choć wyczerpujący opis... mnie samej.
Co prawda jest to opis kuchni prowansalskiej, ale zdecydowanie mogłabym się podpisać pod wszystkimi znalezionymi tam epitetami...
"Nie pragmatyczna, zgodna z wcześniej ustalonym planem. Instynktowna, impulsywna, naglaca,  płynąca z porywem serca."
To ja.


Dlatego wybaczcie nie słownikowość i - jeśli znajdziecie chwilkę - zostawcie mi proszę pod tym postem ślad Waszej
obecności. Jeden uśmiech, dwa znaki. Nawet, jeśli trudno mnie po prostu skomentować:)
To dla mnie ogromnie ważne, dodaje skrzydeł. Serce rośnie.
Mój blog, to blog o sobie, ale już nie tylko dla mnie.


Dziękuję:)



wtorek, 22 sierpnia 2017

włoskie wakacje. cz. 4. Passo Stelvio - triumf konsekwencji



Na początku zaznaczę, że poniższa relacja jest zbiorem moich własnych emocji, przeplecionych nader istotnymi liczbami i faktami. Moich, czyli żony głównego bohatera, kolarza. Ja obserwowałam i dopingowałam - razem z całym rodzinnym team'em.

 On jechał. Wjechał na rowerze na Przełęcz Stelvio, z jednym krótkim postojem. Rozpoczął z wysokości 900 mnpm.
Skończył na wysokości ponad 2700 mnpm.

Przełęcz Stelvio - Passo Stelvio - Stilsfer Joch

Poznałam mojego Bartka ponad dziesięć lat temu i szybko przekonałam się, że jest osobą, której pomysłów, planów się nie lekceważy. Raz wypowiedziane mają ogromne szanse realizacji (dzięki wielu z nich błyszczą mi się oczy). Głównie dzięki konsekwencji. Zwłaszcza, jeśli dotyczą pasji podróży, a od kilku lat również pasji kolarskiej.








Drobiazgowe zdobywanie informacji, przeszukiwanie internetu i fachowych czasopism. I trening. Kilka tysięcy przejechanych kilometrów, nie wspomnę o spalonych kaloriach. Pomału, krok za krokiem budowana forma.
A ja i tak, po raz pierwszy (!), gdy w domu padało hasło Stelvio , długo nie dowierzałam.
Pozwolę sobie przytoczyć opis z Wikipedii, sporo wyjaśnia:
Przełęcz Stelvio - szczegóły podjazdu
Na podjazd od strony północnej prowadzi droga o długości 24,3 kilometra przy średnim nachyleniu 7,4 procent, zawierająca 48 ponumerowanych zakrętów. Daje to rzadko spotykane na innych alpejskich drogach przewyższenie trasy wynoszące ponad 1800 metrów.





Dla laików to tylko liczby.
Rowerowym amatorom, którzy zaznali już zadyszki wjeżdżając sto metrów pod górkę o nachyleniu jakimkolwiek nizinnym (czytaj amatorom takim, jak ja) - wyobrażenie o dwudziestu czterech kilometrach ciągłego i konkretnego up up up wywołuje gęsią skórkę.
Dla prawdziwych kolarzy Przełęcz Stelvio nazywana jest mekką.



Zdjęcia mówią bardzo dużo.


Ja, kilka tygodni przed wakacjami wypytywałam mojego Męża o wysokość dodatkowego ubezpieczenia na życie i badania lekarskie...







Camping w Tisens, jedno z dwóch miejsc, gdzie spędzaliśmy tegoroczne włoskie wakacje, znajdował się przypadkiem zaledwie godzinę drogi od punktu, z którego rozpoczyna się podjazd na Przełęcz Stelvio. Co za zbieg okoliczności! Nie do przegapienia:)
Po dwóch dniach deszczu i burz nadszedł ten idealny, dzień pod tytułem Stelvio. Zrobimy to!
Oczywiście jako team, bo nader nieskromnie powiem, że beze mnie i dzieci to by się nie udało:)
Według planu Bartek miał wyruszyć z Prato, a my mieliśmy czekać na niego na najbliższej łące, polanie, na kocyku, jakieś 3 godziny. Wjechanie na samą przełęcz samochodem ze mną za kółkiem nie wchodziło w grę. Tym bardziej że wiozłam z tyłu Dwa Największe Skarby Świata. A wszystkie poprzednie - głównie szwajcarskie - przełęcze zdobywałam jako pasażerka i to z zamkniętymi oczami...







Pierwsze, bardzo malownicze 5 km i dotarliśmy do Gomagoi. Było odrobinę pod górę (oczywiście z punktu widzenia siedzenia w samochodzie), ale ani razu nie zamknęłam oczu! Jest dobrze, pomyślałam.


Dopiero po tych pięciu kilometrach udało nam się znaleźć zatoczkę, miejsce do zaparkowania. Nie łąkę, ani polanę, ale takim kibicom, jak nasze dzieci, wystarczył kawałek ziemi przy drodze.


Wypatrywaniom pomarańczowej koszulki nie było końca. Pełna ekscytacja. A ja ściskałam mocno kciuki, czekaliśmy na nasz jednoosobowy peleton z ogromną niecierpliwością.








Tłumaczyłam dzieciom, że Stelvio to marzenie, cel, na którym ich tacie tak bardzo zależy. Że będzie szczęśliwy, gdy tam dotrze i że mam nadzieję, że mu się uda. Od tamtej chwili Janek ściskał obie piąstki, trząsł się cały z emocji i wykrzykiwał: nich mu się uda! żeby tylko się udałoooo!



Przekąski zjedzone, płyny uzupełnione, czekamy...






Jest!

A nawet dwóch ich:)







Do Bartka przyłączył się Florian z Niemiec. I tak uciekali do samego końca. Cel był jeden.


A my? Jeszcze mogliśmy zawrócić, ale adrenalina udzieliła się i mi, ruszyliśmy dalej.












Co było dalej?


Nie pamiętam:)







Zatrzymaliśmy się dopiero na 31 zakręcie, czyli za nami było ich już 17. Numeracja malała. Kolana i ręce mi się trzęsły. Ze strachu o wszystko.
O Bartka, bo on został dużo niżej, więc ja już wiedziałam, co go czeka, bo go wyprzedziliśmy. Moje oczy robiły się większe z każdym zakrętem i redukcją do jedynki. Zakręt, ostro w górę, wąsko, stromo, najgorzej skręcało się w prawo, bo widoczność była żadna, miejsca na manewr za mało, nawet, jeśli z góry nikt nie zjeżdżał... A gdy zjeżdżał... tych zakrętów nie pamiętam...


A jakim cudem można do tego miejsca - i jeszcze wyżej - wjechać na rowerze???
I przeżyć...


Można było, bo ruch na tej wąskiej Via Strada Statale było dość spory...
Bałam się o samochód, wąchałam go z każdej strony, podejrzewając same najgorsze rzeczy. Nie miałam pojęcia, na jakiej jesteśmy wysokości, nadal było ciepło, motylki siadały nam na ramionach, ale widok mówił jednoznacznie - zdecydowanie jesteśmy w górach...
Bałam się o nas - jechać dalej w górę? zjeżdżać??









Nie wiem dokładnie, ile czekaliśmy, czas się dłużył, sprawdzałam, czy Bartek nie dzwoni, czy telefon ma zasięg, czy moje serce jest na miejscu...





Jadą!!!












U mnie migotanie przedsionków, ze szczęścia i ulgi.
U Bartka - normalne barwy na twarzy, miarowy oddech, brak oznak wycieńczenia, zawału i temu podobnych.
On sobie po prostu jechał... Bez zatrzymywania, równo, pod górkę.
- Jeszcze tylko trzydzieści zakrętów! Dasz radę! - to było do mnie... - na dwudziestym drugim zrobimy postój, czekajcie na mnie... pa!



Trochę niedowierzania, wzruszenia, strachu, ekscytacji i ta nieznośna adrenalina, która nie pozwalała się rozkleić i poddać. Ze zdjęć wnioskuję, że ruszyliśmy za nim, za nimi, mijając po drodze kilkunastu innych, znanych nam już z widzenia kolarzy. Podsumowałam swoje umiejętności zmiany biegów z jedynki na dwójkę i z powrotem, uznałam też, że zobaczyć jego twarz na szczycie przełęczy będzie widokiem bezcennym, niepowtarzalnym.


Ruszyliśmy dalej.
Gotowi?:)











 










2188 mnpm
Jedyny postój na uzupełnienie bidonów i porzucenie sakwy. Cel już widać. Zostało ponad 6 km i ostatnie 600m przewyższenia...



Chłopaki ruszyli od razu, a nasz team zgłodniał:) Zamówiliśmy frytki, najdroższe na świecie, no ale ile razy w życiu będziemy jedli na takiej wysokości?:)










Wzrokiem odprowadzaliśmy Bartka, ale szybko zniknął nam z oczu. Dogoniliśmy go i wyprzedziliśmy i zatrzymaliśmy się jeszcze jeden raz, 400 m przed szczytem. Temperatura zaczęła mocno spadać. Widoki zapierały dech w piersiach. Zakręty pokonywałam coraz odważniej. Emocje były w nas niesamowite...
A Bartek jechał. Jechali we dwóch do samego końca.
Widziałam na własne oczy, i niby wiem, skąd oni wzięli na to siły, ale... no jak???:)
...tym większy mój podziw i szacunek...



I tak, jak mówiłam, Alpy, góry... wiele wynagradzają...


Już prawie jesteśmy, wytrzymajcie...
Pomarańczowy i czarny punkcik na większości zdjęć, to nasi kolarze:)






























12.07.2017
 Przełęcz Stelvio - Passo Stelvio - Stilsfer Joch
2758 mnpm
 zdobył mój mąż, na rowerze

Brawo Kochanie! Brawo my!:)




















No, to teraz tylko zjechać... luzik...