piątek, 29 czerwca 2018

dobry dzień, dobry rok



Od dawna uwielbiam Prowansję... tak najbardziej, to od dziesięciu lat i naszej po niej podróży poślubnej. Zafascynowała mnie i zauroczyła. Ja wiem, że to był dla nas, dla mnie wyjątkowy czas, tydzień po ślubie, urlop, lato, wakacje. Tak naprawdę, nie jestem typową wielbicielką Francji. Nie dla mnie Paryż, wiotkość talii i wymuskane o sobie francuskie mniemanie jej mieszkańców.
Dla mnie Francja to ciepło południa, zwolnione tempo życia, dzień z piaskiem na stopach, zapachem lawendy, zawsze otwartą kuchnią. I - przede wszystkim - tym ich klimatem ludzkich relacji.


Ale... czy ja nie mam u nas, jak w Prowansji?


Od kilku dni ścinam naszą lawendę. Niektórzy pytają, czemu akurat teraz, czy naprawdę potrzeba? A ona zwyczajnie przekwita i gaśnie jej niesamowity urok. I ja ten urok ratuję. Nadal zwabia do siebie setki bąków. Toczę z nimi nierówną walkę, nie przeszkadzam, ale zdecydowanie naruszam ich leniwe bujanie się na gałązkach. Lawenda nadal roztacza wokół siebie niesamowity aromat, a w tak naturalnym, świeżym wydaniu, szczęśliwie nie kojarzy się z babciną szafą i molami:)
Chwilami czuję się, jak właścicielka plantacji! Przechadzam się po naszym długim podjeździe, przyglądam się krzaczkom bzyczącym przez całe niemal dzień. Wyrywam każdy mały chwast, który uda mi się dostrzec. Upewniam się, że nie pojawiła się żadna choroba, usuwam przesuszone końce, macham sąsiadom, który przystają zauroczeni. Spędzam czas na świeżym powietrzu, w ogrodzie, pod gołym niebem.
W domu również czuję piach pod nogami, nie nadążamy w nim sprzątać, ale trudno, lato jest takie krótkie!
Wczoraj Pani kurier, która przywiozła nam do domu paczkę, zapytała, czy może zabrać ze sobą chmurę białych motyli, które - również cały dzień - krążą pracowicie nad lawendą. Znikają, nie wiadomo kiedy i dokąd, przed zmierzchem.
No czyż to nie raj?:)





A dziś to ja dostarczałam pierwsze duże lawendowe zamówienie. 10 bukiecików. Dla Mamy koleżanki z pracy. Na miód i dla przyjemności. W zamian dostałam wino - jak mi to zapachniało klimatem Luberon! i sok z białych kwiatów bzu i miód z mleczy. Zawinięte w serwetki. W bawełnianej torbie. Tak właśnie wyobrażam sobie idealność. Radość z pozornie przypadkowych sytuacji, z tego, że z moich własnych rąk może wyjść czyjś uśmiech. I ta radość do mnie wraca.

Zrywam lawendę już któryś dzień, a kolejnego znika z moich koszyków i papierowych torebek.
Obwiązuję bukieciki sznurkiem lub kawałkami wełny, przeganiam leniwe bąki i im podobne stworki, i cieszę się. Cieszę się, że za chwilę ucieszy się ktoś inny. Plecy mnie bolą, w ogóle mam jakieś tajemnicze zakwasy w nowych miejscach, ale mogłabym rzucić pracę i zająć się dokładnie czymś takim, czyli czymś, co taką by mi przynosiło, co mogłabym robić z uśmiechem na ustach...


A wieczorem... nagle na naszym ganku i schodkach - dwóch zaledwie - siedzi te parę Osób nam bliskich, bo zza ogrodzenia. Jest i wino i prosecco. I kanapki dla dzieci, które milion razy objechały już nasz dom na rowerkach. Boso, bo czemu nie. Jest i ławeczka przestawiona na środek podjazdu, żeby dla nikogo nie zabrakło miejsca, i koce miękkie i garście pełne cudownych rozmów i chichotu. Spontanicznie, tak najlepiej. Aż żal było przenosić się na wygodny taras i krzesła. Więc siedzieliśmy na schodkach - zaledwie dwóch, i na tej ławce wśród lawendy i spojrzeń pełnych... szczęścia.
To był dobry dzień. Mamy dobry rok.
Jak w Prowansji.





środa, 27 czerwca 2018

chcę, potrzebuję, biorę, jestem



Podróżować uwielbiam.
Zwłaszcza ołówkiem, w zachęcająco dużym zeszycie i po wysokim drinku z martini i limonką.
Mamy pierwszy dzień po zakończeniu roku szkolno - przedszkolnego, co dla mnie oznacza tak głębokie westchnienie ulgi, niedowierzania, że to już... że aż to westchnienie słychać niemal. Uśmiech mi z twarzy nie schodzi, gdy chowam do szafki - na długo przecież - śniadaniówki i plecaczki.
Usiadłam na tarasie, żeby zrobić kolejną ostatnią  mega listę spraw do załatwienia, spakowania, kupienia na nasz wakacyjny wyjazd w tym roku. Czekam i odliczam tygodnie i dni. Piszę szybko, ołówkiem, literki mocno niewyraźne, ale to przez nadmiar myśli i obawę, że za chwilę drzwi tarasu otworzą się i naruszą bezpowrotnie mój nastrój. Drzewa szumią głośno, tuje kołyszą się od wiatru, piję kawę, a do mojego drinka dobierają się trzy muchy. Przeganiam je i sączę z półuśmiechem.
Nareszcie siedzę i mogę pisać. Pisać! Muszę po prostu, wypisać z siebie wszystko. To szczęście, potrzebę urlopu, radość, że to już. Pisać!
Szybki w drewnianej latarence... słyszę, ruszają się przez to, że piszę ręcznie, a cały stół drży, nie do końca dzwonią, raczej przypominają, że w kieszeni przyniosłam zapałki. Miałam zapalić wszystkie możliwe świece i tea-lighty, czynić nastrój.




Już. Świece palą się na stole, na podłodze i przy drzwiach.
Siadam i wracam do mojej listy, ale myśli, jak zwykle w boczną uliczkę zabłądziły...
Jakbym już w podróży była.
Wakacje w naszym domu mam nawet ja. Pozostała Trójka mocno związana jest z trybem szkolnym, Bartek uczy, więc nie musimy organizować opieki nad dziećmi. Tata jest w domu, mogę zaczynać pracę wcześniej i wcześniej wracać do domu. Nie zaczynam dnia od szykowania trzech śniadaniówek, kanapek i zdrowych przekąsek. Naliczyłam, że w minionym roku szkolnym zrobiłam ich niemal 600! Jaśko zabierał po dwie: drugie śniadania i "obiad", bo przedszkolna wersja obiadu od lat mi nie odpowiadała.
A od dziś nareszcie koniec. Cieszę się bardzo. Bardzo, bardzo!
Wizja urlopu i wyrwania się z domowych zobowiązań i przede wszystkim z pracy - jest już całkiem wyraźna. Niemal na wyciągnięcie ręki.


Uwielbiam podróżować. Ostatnio nawet uczę się patrzeć na naszą okolicę, na te pola piękne, ścieżki, wioseczki, elewacje domów, przystrojone ze smakiem kwiatami i zielenią, jak na identyczne zagraniczne. Żeby móc poczuć się lżej, jak podczas wakacji, żeby móc dojrzeć w nich cały urok, bo przecież tego im nie brakuje. Ale - to jednak nie to samo. Dlaczego? Bo wyjeżdżając zagranicę, ja sama pewne przekraczam. Zostawiam za sobą spięcie i wszystkie te słowa pt. muszę, powinnam, trzeba. A uwalniam moje własne chcę, potrzebuję, biorę, jestem. Z tak uwolnioną sobą, widzę świat pełniej, staję się bohaterką swojej opowieści, która dzieje się tu i teraz, za granicą wszystkiego.



Pisałam kiedyś, całkiem niedawno zresztą, że wszystko mogę, nic nie muszę.
Ale, jak jest w praktyce, każdy wie. Trzeba się jednak starać i nie przestawać patrzeć w dobrym kierunku. Również w swoim. Nie zapominać o tym. Zwłaszcza w wakacje. Czeka się na nie cały rok. Na lato i ciepło. Nawet, gdy zimno:)




Listy - tej ostatniej z listą co zabrać, a czego nie - nie skończyłam. Choć całą i tak mam już w głowie.
Post - rozpoczęty w sobotę, kończę we wtorek przed północą.

Życie. Lato. Luz. I nastrój, który o tej porze roku trwa cała dobę, nie dam go sobie naruszyć:)







sobota, 23 czerwca 2018

do widzenia, do więcej








Można się denerwować, załamywać ręce. Można i kilka łez uronić i zastanawiać się, co się zrobiło nie tak. Można milion razy prosić, tłumaczyć, kazać, dawać przykład, rozmawiać. I nic, wydaje się, nic.
A potem przychodzi taki dzień, jak balsam, jak wisienka na torcie, który piekł się kilka lat.
Taki, jak wczoraj.
Ostatni dzień szkoły, koniec trzeciej klasy u Marysi.
Ostatni, najostatniejszy dzień w przedszkolu Janka.
Uroczyste zakończenia, list gratulacyjny, podziękowania, występy na scenie.
Janek, wyróżniony na płynne i piękne czytanie, stał na scenie z kartką i mikrofonem. Potem, w kapeluszu prawdziwego przedszkolnego wokalisty, śpiewał "Początek" z Męskiego Grania.
Na scenie stałam i ja, za naszą Marysią, wyróżnioną za wyniki w nauce i kulturę osobistą. Dostała upragnioną Małą Sowę, jestem z niej taka dumna!






Patrzyłam na nich, patrzyliśmy razem, i pomimo tego, że wiemy, co potrafią, jak potrafią doprowadzić nas do zaciśniętych ust i liczenia do stu i z powrotem, wczoraj widzieliśmy w nich... nasz sukces. I to, że są już naprawdę duzi, a my zamykamy okres bycia rodzicami małych dzieci.
Wzruszam się na widok ich bystrych oczu, uśmieszków i coraz doroślejszych słów i opowieści.
Wiemy, że mają w sobie ogromny potencjał, i że to od nas zależy, jak pomożemy im kierować nim dobrze, we właściwą stronę. Nadal będziemy pilnować, żeby niektóre drzwi pozostały dla nich jeszcze długo zamknięte. Ale wzrusza mnie jedno - mamy wspaniałe dzieci, dwoje młodych ludzi, którym daliśmy życie, za których jesteśmy tak bardzo odpowiedzialni, ale to dwa nowe, piękne życia, osobowości. Ile jeszcze przed nami pracy - pewnie trudno sobie wyobrazić, wiedzą to nasi rodzice.
Ale to przecież jeden w najważniejszych celów, uroków codzienności, na to się pisaliśmy, ja z pewnością o takiej rodzinie marzyłam, odkąd pamiętam.
Mamy zdrowe i mądre dzieci. Żywe, nieusłuchane i uparte. Bystre i z wieloma talentami. Z dobrym, choć wybiórczym słuchem i umiejętnościami, które skrzętnie przed nami ukrywają.
Ale są zdrowe. Są. I to już jest więcej, niż mogłoby być. Ogromnie więcej.


I tak na nie chcę patrzeć. Jak wczoraj. Z dumą, radością i łzami wzruszenia, nie złości.
Częściej, niż rzadziej.
Bo nasze dzieci i my, dokładnie tacy, jacy jesteśmy, to więcej, niż mogłoby być...













wtorek, 19 czerwca 2018

tata

właściwie zupełnie nie zdążyłam cię poznać
nie zdążyłam cię poznać zupełnie
nie wiem, które gesty mam po tobie
które miny i czy profil twarzy mam bardziej twój czy mamy
przyjęłam, że to, co mogę mieć po rodzicach - mam po mamie
a dziś pomyślałam... zaciekawiło mnie...
co mi dałeś?
bo co zabrałeś, czego nie mam - pielęgnuję od lat
od ponad trzydziestu już
ale tego, co mi dałeś, choćby bezwiednie nawet i niechcący
to nie wiem
słodycze - po tobie?
powroty inną drogą - ? ...ale ja wracam
pisanie -? ...ale u ciebie gorzkie zakończenia
wolałeś piłkę nożną czy siatkówkę?
obgryzałeś paznokcie?
a może zawsze się spóźniałeś? mama tego nie cierpi
o, spóźnialstwo z pewnością mam po tobie
i piwne oczy

niewiele tego

szkoda, że to nie działa w drugą stronę
bo wiem, co chciałabym ci dać, czego mógłbyś się ode mnie
nauczyć
co mógłbyś po mnie mieć ...
wzrok pełen dumy i miłości, kiedy mówi się dwa słowa:
córka i syn

sobota, 16 czerwca 2018

wiatr we włosach



Jadąc na rowerze, zawsze można na niego liczyć.
Zdarzają się, oczywiście, spokojniejsze dni, gdy wydaje się, że powietrze stoi.
Ale gdy jedzie się na rowerze, i tak zawsze go czuć, na każdym kilometrze.
Z wiatrem, czy pod wiatr, wieje. Gdy trafię na naprawdę wietrzny dzień, nie mam siły zjechać z górki. Wtedy nawet z górki, jest pod wiatr.
Ale najważniejsze, że go czuję, nawet pod kaskiem.
Wiatr we włosach.




Kto raz wsiadł na porządny rower, tak, jak ja, prawie trzy lata temu, o czym pisałam w tym miętowym poście, ten wie i odróżnia. Wsiadasz - i jest moc. Jedziesz  - i nagle słyszysz. Siebie i swoje myśli. Naprawdę. Ja tak mam.




Dzięki rowerowi poznaję nasze okolice. Najczęściej pokonuję 20-30km. Jeśli mam więcej czasu, pozwalam sobie na 30-40km. Zataczam pętle, w różnych kierunkach, a wiatr skręca ze mną, żebym nie miała zbyt łatwo:)
A nasze okolice to naprawdę cudowne zakątki. W czerwcu - dodatkowo pachnące. Pachnące! Akacja, yyy ...(tutaj powinnam wymienić kilka nazw drzew, krzewów itp., dzięki którym moje przejażdżki są tak aromatyczne, ale zwyczajnie się nie znam, bardzo się nie znam...). Wystarczy pięć kilometrów, droga pędzi mocno w dół, a przede mną odsłania się zieleń, pola i niebo, jak z włoskiej Toskanii...









Oj, wiem, na zdjęciach nie wieje Wam Toskanią, ale wierzcie mi... gdy słońce gra z drzewami w chowanego, gdy wiatr owiewa moją twarz i ramiona, usta same układają się do zadowolenia. Do szczęścia się układają. To właśnie wtedy chwytam chwile.


Kolejne kilometry prowadzą prosto nad jezioro. Mamy szczęście mieszkać w pobliżu wielu jezior. Woda zawsze kojarzy mi się z latem, wakacjami, rozmarzeniem. A wieczorami - tajemnicą. Niestety, czasy przesiadywania na pomoście ze szkolną miłością i rozmów o wszystkim już dawno za mną. Ale to jezioro, parę kilometrów od naszego domu, to miejsce pierwszych spacerów z moim Mężem. A w alejce poniżej, mieliśmy naszą poślubną sesję fotograficzną. I to z rowerem!:)






Wiatr we włosach. Dosłownie i w każdej możliwej przenośni. Jakbym włączała magiczny przycisk pod tytułem reset. Działa fenomenalnie. Do tych chwil na rowerze, bardzo pasuje też słowo radocha.
Bo wtedy nic nie muszę. Oprócz wysiłku fizycznego. Zapominam o pracy, obowiązkach, a przynajmniej nabierają one lekkości, nieważności. No i te spalone kalorie!
Wielu z nas ma szansę znaleźć dla siebie idealną formę aktywności, ruchu i sportu. Dla mnie najlepszym sposobem na relaks, pomimo zmęczenia (!), jest właśnie rower.
I ten wiatr we włosach...








czwartek, 14 czerwca 2018

niebieskie parasole



Przeglądam kartki małego kalendarza. Cienkie i delikatne.
Każda waha się chwilę, zanim zakryje poprzedni dzień, a odsłoni nowy.
Z łatwością i lekkością.
Wystarczy dmuchnąć. Wystarczy puścić.


A przecież każdego dnia tak wiele się dzieje. Dużo więcej, niż zmieściłoby się na jednej kartce.
Każda minuta wypełniona zadaniem. Zaplanowana bardziej lub mniej, ale na tyle szczelnie, że nie ma w międzyczasie miejsca na nudę, czy zbędności. Rytm dnia narzucony przez pracę, szkołę, poczucie głodu. Żywy. Intensywny. Molto vivace.



 Z taką sama lekkością, jak kartki z kalendarza, mijają mi te nasze dni. A nawet całe tygodnie.
Mijają szybko. Takie niby do siebie podobne. Jeden za drugim.
Choć niektóre zupełnie trudne się wydają, już od rana.

Jakbym ciągle pod górkę miała. Codzienne dejavu i egzekwowanie tych samych dobrych nawyków.
Bez efektów, niestety. Mówię to samo, o tych samych porach i na tych samych zakrętach, między kuchnią a łazienką. Tą samą ilość okruszków i słabości zgarniam po każdym posiłku. Z gasnącą nadzieją na pełen słońca i uśmiechu dom. Bo założyłam, że będzie łatwiej, ale łatwiej nie jest. Nie jest łatwo być teraz dzieckiem. Tym trudniej być rodzicem.


Więc sama sobie to słońce odsłaniam. Staram się nie poddać, nie ulec znowu zniechęceniu.
Nie odpuszczać, gdy trzeba być surowym.
Ale odpuścić sobie.






Ponoć w mój znak zodiaku wpisane jest nieustanne poszukiwanie przyjemności.
Myślę, że to dobra pora, dobry kortezowy moment:)
Wcześniej... dzieci były małe, więc starałam się ze wszystkich sił, całym sercem, głową i czasem, jaki miałam. Dawałam z siebie wszystko. Niewiele mogę sobie zarzucić. Nie zaniedbywałam. Może.. jedynie trochę siebie. Nie mogę też powiedzieć, że przyjemności mi brakowało! Wręcz przeciwnie.
Dziecięce rączki, buźki, podskoki i opowieści... Sukcesy, świadectwa i pochwały w oczach innych. Duma i szczęście.
Ale coraz częściej odczuwam, że beze mnie dają radę. Chwilami nawet lepiej im beze mnie. Po swojemu rozstrzygają dziecięce spory o piłkę. Uczą się w mig, przynajmniej tych szkolnych i przedszkolnych tematów. Wiem, że potrafią więcej, niż mi się wydaje.
Dzisiaj, najlepsze, co mogę dla nas zrobić, to... nie patrzeć na każdy ich ruch, pozwolić na samodzielność. Przynajmniej do obiadu i przed kolacją. I nareszcie zasmakować sporej porcji zdrowego egoizmu. Zacząć patrzeć na siebie w lustrze. Patrzeć sobie w oczy i znaleźć w nich radość.
Jak to zrobić? Jak zatrzymać się na tym zakręcie między kuchnią a łazienką na tyle długo, żeby zdążyć na siebie spojrzeć i to z uśmiechem? Jak przestać słyszeć dziecięce kłótnie, dwudziestą piątą zwrotkę tej samej piosenki? Jak zacząć ją z dziećmi nucić?
Wiem. Wiem od dawna. Ale trudniej mądrości w życie wprowadzić, niż je na głos wypowiadać.
Bo wystarczy oddać sporą część swoich życiowych obowiązków, nauczyć się nimi dzielić i pokazać, że mama też lubi spać, siedzieć i oglądać czasem telewizję. Że ma pasje, że coś kocha, że jest niesamowitą osobą. Bo my, mamy, jesteśmy naprawdę niesamowite.


A kartki z kalendarza... nadal, tak samo krótko wahają się, zanim kolejna przykryje wczorajszą.
Nie wyrywam ich. Nie wyrzucam. Do niektórych z pewnością wrócę, nawet tych pozornie pustych.
Choć dzisiaj wypatruję już tych, co przede mną. Już niedługo.
Niemal czuję już zimny piasek pod stopami. Tak, zimny. Bardziej na niego czekam nawet, niż na żar i wygrzewanie się na pełnym słońcu.
I tych niebieskich parasoli wypatruję, co pod wieczór w chaber wpadają.


Gdyby tak mocniej przytrzymać się niektórych ze swoich myśli, to życie mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej. Obawiam się, że przy niektórych wcale nie lepiej. Strzepnę więc z siebie nadmiar matczynych trosk, jakbym zdmuchiwała kurz z kartek kalendarza. Może uda mi się zwolnić na zakręcie w okolicach lustra i spojrzeć na siebie łagodnie. Na siebie spojrzeć. Łagodnie.








czwartek, 7 czerwca 2018

lawenda


Na specjalne życzenie. Dla Sławki @slawamz

Wiem, powtarzam się, ale nic na to nie poradzę.

Pachnie.
Pachnie nią powietrze.
Moje dłonie nią pachną.
Wystarczy dotknąć gałązek.
Jest wdzięczna, beztroska i cierpliwie przyjmuje wszystkie moje westchnienia i wzruszenia.
Spojrzenia moje przyjmuje. I uśmiech. Ten sam, który zaczął się 10 lat temu podczas podróży poślubnej po Prowansji.
Choć tylko mała część tych uśmiechów zarezerwowana  była dla niej...
Lawenda.
Nasz najlepszy czas.