poniedziałek, 22 stycznia 2018

zimno





Czytam i czytam ten mój poprzedni post, o dobrych postanowieniach na nową drogę mego czterdziestoletniego życia. O tym, że nic nie muszę, a wręcz - wszystko mogę. Czytam i wierzyć mi się nie chce, że to ja go napisałam. I całkiem ładnie i zgrabnie w to wszystko wierzyłam!
A od kilku dni rozmazuje mi się ta pewność siebie proporcjonalnie do spadku hemoglobiny i żelaza w mojej krwi, co czarno na białym potwierdziło się w wynikach badań. Wyniki zawsze miałam kiepskie, ale zaczynam przesadzać. Wygląda na to, że ja w ogóle nie przyswajam żelaza. Stąd moje notoryczne osłabienie, zmęczenie, niechęć do aktywności, do czegokolwiek! - bo ciągle mi zimno. Zimno mi, gdy stoję pod prysznicem, z którego leci gorąca woda. I gdy mam wyjąć spod kocyka ledwo dwie dłonie, żeby nastawić wodę na herbatę. W połowie czuję się więc usprawiedliwiona. Moje tuptanie w miejscu nie wynika więc tylko z tego, że jestem niezorganizowana, że mi się z lenistwa zwyczajnie nie chce. Ja nie mam skąd tej fizycznej siły wziąć. Choć koło się zamyka. Poranna mobilizacja wyciska ze mnie całą energię, popołudnie przecieka przez palce, bo myśli już wtedy krążą wokół najmniejszej choć możliwości przymknięcia powiek. Snuję się po domu robiąc to, co absolutnie konieczne, co zawęża całą mnie do zaspokajania podstawowych potrzeb. Pranie, zadania domowe, obiad na jutro. Zakupy, śniadaniówki, mycie zębów. Wieczór się skraca, bo choć robię niewiele, to w dziwnie zwolnionym tempie. Zasypiam późno, z wizją niedogonienia kolejnego poranka. Potem dejavu i dzień świstaka w jednym. Perspektyw nie knuję, o witaminach zapominam, siebie nie zdążam.




Na ten świat mroźny i biały wczoraj patrzyłam. Zza okien, które drżały pod moimi palcami.
Z ciepłego wnętrza domu, który pachniał obiadem, a potem kawą, zanim prąd wyłączyli.
A może to drżały moje palce?
Jak mi tego ciepła teraz ciągle mało. Domu mi mało i czasu na zaglądnięcie w każdy jego kąt. Mam wrażenie, że w niektórych nie byłam już bardzo dawno. I wcale nie o wieczne i ciągłe sprzątanie chodzi, ale o bycie. Zwyczajne bycie i życie wolnym krokiem. A ja jakoś żyć nie mam kiedy...
Najchętniej zatrzymałabym czas i zwolniła oddech.
Kiedy to się uda? Jak to zrobić? Jeden dzień popychany przez kolejny, a noc... noc w noc z wyrzutem w oczach na mnie czeka, bo za mało jej czasu poświęcam. Mam wrażenie, że pędzę na złamanie karku, a z drugiej strony, że właściwie nie mam czasu na życie właśnie!

Wcale tego pędu nie chcę.
Ale przynajmniej mamy trochę zimy. Każe zwolnić jeszcze przed zakrętem. Pozwala pogapić się i dać oczarować. Pozwala na moment zatrzymać się i zatrzymać czas.




hmm...
Przeczytam jeszcze raz ten mój poprzedni post. O tym, że nic nie muszę, przyswajam.
O tym, że wszystko mogę, zacznę przyswajać od rana.
Teraz... idę spać...






sobota, 6 stycznia 2018

40




Czwartego grudnia skończyłam czterdzieści lat.
Brzmi dziwnie. Dojrzale jakoś. Dorosło. Poważnie i... ciotecznie :) haha!


Cały ten około urodzinowy czas był wyjątkowy, z niespodziankami, mnóstwem prezentów, z małą podróżą i radościami, które wspominać będę jeszcze długo. Mąż porwał mnie do Fabryki Wełny, pabianickiego hotelu przy ulicy Grobelna 4 (moje nazwisko), a tam na kolację do Przędzalni, gdzie szefem kuchni był pan Bober (moje panieńskie nazwisko). Ta noc była nam przeznaczona:) Nie obyło się co prawda bez perypetii, ale to długa historia:) Na całkiem osobny post...








Dostałam bidon z moim imieniem i napisem Szprycha:) Dostałam piosenkę i całe mnóstwo cudownej muzyki:) I laurki od dzieci. I ręcznie robioną, specjalnie dla mnie, ogromną świecę z wrzosami. Dostałam czas i mnóstwo dowodów pamięci, i jeszcze kilka zachęt i znaków, które jednoznacznie nakazują mi nie poprzestawać. Mam znowu i nadal marzyć, próbować, nie bać się i nie odpuszczać.





Od dawna o tym wiedziałam - że po trzydzieści dziewięć zawsze pojawia się czterdziestka.
Ale dopiero od miesiąca, może dwóch, patrzę na siebie w lustrze tak trochę bardziej podejrzliwie.
Przekonuję samą siebie, że to jakieś bzdury z tym całym hałasem... że niby życie zaczyna się po czterdziestce, że oczywisty jest kryzys wieku... hmmm.... średniego... że człowiek zmienia się co dziesięć lat - lub, że tej zmiany potrzebuje.
Machałam ręką, rozbawiona... to tylko liczby...

Ale chyba jednak coś w tym jest.

Przez ostatnie tygodnie starałam się mniej mówić, a więcej obserwować, słuchać. Być bardziej uważną. Raz udawało mi się lepiej, raz gorzej. I wtedy usłyszałam wyraźnie, że tak naprawdę...
 nic nie muszę...
Oczywiście nie interpretuję tego, jako pozwolenia na całkowite lenistwo i lekkomyślność. Raczej jako możliwość - decydowania i rezygnowania. Ale też i akceptowania. Nie muszę godzić się na wszystko. I z pewnością nie muszę godzić się na to, co mnie uwiera, a na co nadal mam wpływ. Nie muszę płynąć z otaczającymi mnie trendami, jeśli nie czuję się z nimi dobrze. Nie muszę uzależniać własnego samopoczucia od opinii innych. Jestem już na tyle duża, że zdążyłam wyrobić sobie własne zdanie na ważne dla mnie tematy i z czystym sumieniem mogę się go trzymać. A przede wszystkim polubiłam siebie. I dobrze mi z tym. Zbudowana jestem z przeróżnych doświadczeń - związanych z najbliższymi, z dziećmi, pracą, przyjaciółmi oraz tymi, których zwyczajnie i tylko akceptuję. I to one właśnie dały mi umiejętność ulegania, gdy w danej chwili właśnie uległości potrzebuję. Lub buntowania się i odmowy, gdy mój pierwszy odruch właśnie na to wskazuje.


Co jeszcze usłyszałam? Po raz kolejny, ale jakby pierwszy?
wszystko mogę!
Jeśli naprawdę tego chcę. Z dobrodziejstwem konsekwencji. Bo -  mimo pozornej lekkości tych słów - siedzi w nich ogromna odpowiedzialność. Bo w każdej prawdziwej wolności musi ta odpowiedzialność siedzieć. Otwierasz drzwi, otwierasz książkę, składasz podpis, klikasz lub myślisz wyślij i zgadzasz się na to, co odtąd i potem. Pomimo niepewności i obaw trzymasz się podjętej decyzji. Nawet, jeśli miałaby przynieść coś niespodziewanego. ha! Zwłaszcza, jeśli miałaby przynieść coś niespodziewanego!:) Ale najważniejsze jest w końcu w to uwierzyć.
Mogę.
Mogę.
Zwłaszcza teraz, bo...
nie ma na co czekać
Czasu nie mam coraz więcej. Szkoda go, żeby ciągle odkładać, bo dzieci małe, bo pracy dużo, bo jestem niewyspana, bo pada deszcz. Nie ma na co czekać. I ciągnąć za sobą przyczepki z niezdecydowaniem. Czas być dla siebie dobrym. Skoro wszystko mogę:)






Tak sobie teraz myślę, że ta Szprycha i moje imię obok siebie, to też chyba przeznaczenie...! 😀