piątek, 28 sierpnia 2020

życie ołówkiem pisane



Jak kiedyś, jak dawniej. Prosto, bez nadmiernych poszukiwań, bez nadmiernej potrzeby poklasku i bez rozpaczy z powodu jego braku.
Żyć, jakby to życie ołówkiem było pisane.
Takim, co szura po kartce, a słowa niemal słychać. A w nich - nasze dni, pisane wolno i uważnie, a czy starannie, to już później oceniać.
Każdy błąd można skreślić, myśl naprowadzić jeszcze raz, nie bać się poprawek i odruchów. Nie potrzeba korektorów, które zmyją nieidealności, nie potrzeba liter stawiać bardziej do pionu, jakby słowa miały wtedy zmienić swoje znaczenie. Nie o ich wygląd chodzi, tylko treść, o to, co zawierają, co przekazują.
Można tym ołówkiem naszkicować każdy dzień i człowieka. Raz szorstko, a raz miękko, do jasności, przejrzyście niemal. Lub zarys lekki zostawić, do dokończenia, gdy upewnię się co do dalszego kształtu.
Nawet stare zapiski mądrych ludzi, notatki na brzegach wielkich ksiąg pisane, myśli z ostatniej chwili między wierszami wciśnięte, to one czasem ubarwią najpełniej. Ubarwiają ułomnością.
Czy życie z tymi ułomnościami i odruchami nie jest pełniejsze i bardziej prawdziwe? Bardziej szczere, nie pozostawiające za dużo miejsca na osądy i oceny, na domysły.

I żyjmy swoim życiem od dziś, od już. Swoim. Z dala od kolorowych ekranów, urządzeń i ulepszaczy. Z dala od wyprasowanych twarzy. Bez prądu i zasięgu. Ołówkiem i z kubkiem kawy zbożowej albo herbaty bez cukru. Z muzyką graną na wiolonczeli lub fortepianie. Ze słuchaniem drugiego głosu na żywo. Bez powiadomień. Bez ikonek. Bez aplikacji.
Amen.



Odwyku od mediów dzień trzeci.


czwartek, 27 sierpnia 2020

wychodzę z poczekalni



Wczoraj uderzyła mnie nagle jedna myśl, małe odkrycie, jedno z tych, które siedzą w środku od zawsze, tylko za rzadko dajesz im wyjść z siebie: stanowczo za mało tańczymy!

Za mało na co dzień szaleństwa, a za dużo doganiania powinności i spraw koniecznych.
Za dużo zakupów, ustaleń, kiedy kolejny remont, załadowanych pralek i zmarszczonych brwi.
Za mało śpiewania w aucie, tańca z własnym mężem we własnej kuchni tuż przed kolacją, kołysania biodrami i spontanicznej radości. Za mało!

A dziś ustaliłam ze sobą jeszcze jedno. Szczerze i na głos (po angielsku, bo to mi wytworniej brzmi, zawsze, trochę, jak z filmów...).
Dość czekania na docenienie. Ono zawsze przychodzi za późno, bo po twojej śmierci. Wtedy zauważają, czego im brak, zdają sobie sprawę, kim byłaś i co robiłaś, ile robiłaś i jak cudownie.
Tylko, że umierasz zazwyczaj później, niż szybciej i o wielu twoich zaletach zdążą najzwyczajniej zapomnieć.
Więc nie czekaj. Nie czekaj, aż zauważą i docenią, aż pojmą, że to wszystko dzieje się dzięki tobie, ta pełna lodówka, mleko do kawy, pasta do zębów i papier toaletowy (!!!). Nowe buty na wf, deska ulubionych serów na piątkowy wieczór i świeże bułeczki na śniadanie. Ach, bo to twoja wina, tak sobie wychowałaś. No tak dokładnie. Jakbym miała jeszcze na to czas.
Masz dwa wyjścia: albo uciec z domu na miesiąc, tak z dnia na dzień, bez planu B zostawionego na drzwiach lodówki.
Albo zostać i olać.
Do dziś nie zdecydowałam się na żadną z opcji, bo jedna wydaje się trudniejsza od drugiej.
Więc zacznę od doceniania. Siebie. Wino wypiję dziś. Cienkie plasterki parmezanu zjem do tego. Jutro pójdę na Włoskie wakacje do kina. Nie kupię ani mleka, ani papieru. Poczekam, aż same przyjdą do naszego domu:)




Taki dzień.

sobota, 8 sierpnia 2020

B&B, Maple Tree Road






Z pewnością miałam urodzić się Włoszką. Z umiłowaniem do zapachu czosnku, koperku, pieczonego ciasta i nieustannym niemal rozmyślaniem o kolejnej potrawie, smaku, o tym, co zjemy dziś. Być może tę potrzebę regularnych posiłków wyniosłam z domu, w którym mama - chorująca na cukrzycę - musiała jeść zdrowo i regularnie. Nie wychodziliśmy do szkoły bez śniadania i kanapek w tornistrach. Obiady w czasie późnego lunchu, z racji mamy zawodu, nauczycielki, proste kolacje i dużo spacerów. Zegar posiłków mam gdzieś we własnej głowie, według niego układałam dzień, gdy dzieci były malutkie, zostało mi to do dziś:)
Lato, czas urlopu, sprzyja baaardzo moim kulinarnym podróżom. O chrupiącej bagietce czy croissant myślę niemal od razu po przebudzeniu. Do tego kawa w filiżance z grubej porcelany. I koniecznie powiew urlopu...
Niespieszność. Rozmarzenie. Tak nazwałabym moje urlopowe i weekendowe poranki tego lata. Zamiast włoskich wczesnych wypraw na rowerze do najbliższej panetteria, czy forno, urządziłam sobie, i nie tylko, glamp śniadanie na świeżym powietrzu. Taras nie musi sprzyjać tylko wieczornym spotkaniom przy świecach, może z powodzeniem posłużyć, jako tło dla prawdziwych wakacji, ze spaniem pod namiotem i śniadaniami w formie bufetu.
Wystarczy zaprosić dzieci, przekroczyć wszelkie progi w swojej głowie, no i ten próg własnego tarasu...













Wolne dni sprzyjają dobremu jedzeniu, a śpiący dłużej Domownicy pozwalają mi przygotować kolorowe śniadania ze spokojem i należytą oprawą. Nie trzeba Ich zachęcać do jedzenia, ale i tak zależy mi na tym, żeby talerz wyglądał pięknie, przygarniam nad stół dobrą atmosferę i witaminy. Cierpi na tym trochę ilość snu, na który mogłabym przeznaczyć więcej czasu, ale żal mi tych porannych godzin świeżego powietrza, powiewu wiatru, oczekiwania na nowy dzień:)
Szkoda, że trzeba chodzić do pracy na etacie, zdecydowanie odnalazłabym się w małym pensjonaciku, bed & breakfast w roli witającej w drzwiach nowych i ponownych gości, dbającej o zdrowy początek dnia i relaks pod wieczór. Oj tak.


























piątek, 7 sierpnia 2020

lawendowe lato





O lawendzie piszę co roku.
Lawenda każdego roku z nami jest, wyrasta u naszych stóp, rozsiewa się w niespodziewanych miejscach, choć zdecydowanie nie lubi nadmiaru deszczu. Uwielbia słońce i dużo ciepła. Przyciąga do siebie trzmiele, drobne białe motylki i zaprzyjaźnionych ludzi, którzy zaglądają, odwiedzają i zachwycają się tak, jak i my.
Czuć ją z rana i gdy wracam z pracy w środku popołudnia, czuć ją wieczorami, gdy ogród ogarnia przyjemny powiew chłodu. Mamy jej tak dużo, że postanowiłam zrobić z niej prawdziwy użytek.
Bukiety lawendowe - nie zliczę, ile udało mi się ich w tym roku ściąć, związać i rozdać. Wieszałam je na klamkach furtek wzdłuż całej naszej drogi. Porozstawiałam w chłodnych zakątkach naszego domu, bez wody, bo lawenda wody w wazonie nie lubi, nie lubi też być zmuszona do zbyt szybkiego schnięcia. Traci wówczas aromat i kolor. Kruszy się i sypie, przez co traci część swojego wdzięku, nie jest więc, wbrew pozorom, łatwym kwiatem do suszenia, potrzeba troszkę wiedzy i szczęścia, żeby zaczarować ją z sukcesem i móc cieszyć się nią przez zimę. Ciągle się tego uczę, niestety w tym roku intensywne deszcze bardzo przyspieszyły moment kwitnienia, otwierania się główek i wręcz przekwitnięcia. Byłam wściekła, naprawdę wściekła i rozżalona, ponieważ nie zdążyłam ściąć jej w odpowiednim momencie...

Udało mi się jednak ocalić  i tak sporo lawendowych gałązek, które - ususzone i przechowywane w ażurowym, tkaninowym woreczku - będziemy dodawać do ognia w kominku w zimowe wieczory.
Przygotowałam też kilkadziesiąt słoiczków z miodem lawendowym, jest to, co prawda, zupełnie sztuczny miód, ale smak jest naprawdę zaskakujący, przyjemny i wyczekiwany co roku przez parę Osób:)








Na miodzie nie poprzestałam! Po raz pierwszy pokusiłam się o prawdziwe home made cudo - hydrolat lawendowy💜 czyli skroploną parę z wody lawendowej. Przepis znalazłam w internecie, specjalistyczny sprzęt zastąpiłam garnkiem z odwróconą pokrywką i cegłą. Uzyskałam całkiem zadowalającą ilość czarownie lawendowej wody, którą wzmocniłam naturalnym konserwantem z rzodkwi (Leucidal Eko), dla przedłużenia jej trwałości. Magiczny płyn trzymam w lodówce, używam zamiast wody termalnej na twarz i do spryskiwania pościeli przed snem. Cudowności!
Z przyszłych zbiorów otwieram małą manufakturę na szerszą skalę...:)













Lawenda zdobi nasz dom i nas. Dzięki niej udaje mi się sprawić innym radość, utrzymywać kontakt z rzadko widzianymi osobami, uwielbiam ją w naszym ogrodzie. Nie trwa, co prawda, wystarczająco długo. Co roku czuję niedosyt, ale ten lawendowy czas, latem, jest tak intensywny, a zapach krąży wokół na tyle zachwycająco, że udaje mi się ostatecznie pogodzić z cięciem i przekwitaniem. Z upływem lata udaje mi się pogodzić. Wiem, że w kolejnym roku znowu będzie jej wszędzie pełno, a moim dłoniom wystarczy praca przy lawendowych gałązkach, zamiast najdroższego balsamu, żebym poczuła się luksusowo, jak w podróży, jak w Prowansji...

Zapraszam Was wkrótce na śniadanie na tarasie, z lawendą w tle...