Wczoraj uderzyła mnie nagle jedna myśl, małe odkrycie, jedno z tych, które siedzą w środku od zawsze, tylko za rzadko dajesz im wyjść z siebie: stanowczo za mało tańczymy!
Za mało na co dzień szaleństwa, a za dużo doganiania powinności i spraw koniecznych.
Za dużo zakupów, ustaleń, kiedy kolejny remont, załadowanych pralek i zmarszczonych brwi.
Za mało śpiewania w aucie, tańca z własnym mężem we własnej kuchni tuż przed kolacją, kołysania biodrami i spontanicznej radości. Za mało!
A dziś ustaliłam ze sobą jeszcze jedno. Szczerze i na głos (po angielsku, bo to mi wytworniej brzmi, zawsze, trochę, jak z filmów...).
Dość czekania na docenienie. Ono zawsze przychodzi za późno, bo po twojej śmierci. Wtedy zauważają, czego im brak, zdają sobie sprawę, kim byłaś i co robiłaś, ile robiłaś i jak cudownie.
Tylko, że umierasz zazwyczaj później, niż szybciej i o wielu twoich zaletach zdążą najzwyczajniej zapomnieć.
Więc nie czekaj. Nie czekaj, aż zauważą i docenią, aż pojmą, że to wszystko dzieje się dzięki tobie, ta pełna lodówka, mleko do kawy, pasta do zębów i papier toaletowy (!!!). Nowe buty na wf, deska ulubionych serów na piątkowy wieczór i świeże bułeczki na śniadanie. Ach, bo to twoja wina, tak sobie wychowałaś. No tak dokładnie. Jakbym miała jeszcze na to czas.
Masz dwa wyjścia: albo uciec z domu na miesiąc, tak z dnia na dzień, bez planu B zostawionego na drzwiach lodówki.
Albo zostać i olać.
Do dziś nie zdecydowałam się na żadną z opcji, bo jedna wydaje się trudniejsza od drugiej.
Więc zacznę od doceniania. Siebie. Wino wypiję dziś. Cienkie plasterki parmezanu zjem do tego. Jutro pójdę na Włoskie wakacje do kina. Nie kupię ani mleka, ani papieru. Poczekam, aż same przyjdą do naszego domu:)
Taki dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz