niedziela, 21 sierpnia 2016

interpersonalnie, czyli między niedopowiedzeniami


Dziś się powymądrzam. Dawno już chciałam się na ten właśnie temat wygadać...

Uważam, że już w szkole podstawowej powinien być wprowadzony przedmiot pt. komunikacja.
Nie tylko internetowa, nie tylko marketingowa, ale tak zwyczajna, ludzka, międzyludzka. Na co dzień obserwuję wokół siebie ogromy deficyt skutecznego porozumiewania się, kompletny czasem brak świadomości, jak wielką moc ma słowo, wiadomość, informacja. I jak niewiele potrzeba, żeby ułatwić, a co najmniej nie utrudniać życia bardzo wielu osobom, pracownikom, mieszkańcom. Po prostu drugiemu człowiekowi.
Generalnie jestem osobą, która - co na myśli ma, to musi zaraz przekazać, podzielić się, opowiedzieć.
Nie potrafię trzymać w sobie pretensji, emocji, nie lubię niedomówień. Nigdy nie byłam dobra jeśli chodzi o tzw. "ciche dni". Ja nawet cichego popołudnia nie daję rady po cichu. Przed zaśnięciem lubię wszystko wyjaśnione, uściślone, przytulone. O ile łatwiej byłoby żyć, gdyby każdy potrafił na czas i umiejętnie nazwać swoje emocje, a potem przekazać je odpowiedniej osobie zupełnie wprost.
Mam na myśli te najbliższe, najkochańsze, sąsiedzkie.

W pracy podobnie. Otrzymuję kilkadziesiąt maili dziennie, tyle samo wysyłam. Przekazywanie informacji uważam za podstawę dobrego funkcjonowania każdej firmy, organizacji, działu. Obieg informacji musi być płynny. Reakcja na niektóre maile, zmiany, niespodzianki, natychmiastowa. Czytelna ścieżka kto, co, komu przekazuje, o czym informuje, komu zdaje raport.
Rozumiem, że są osoby, które z komunikowaniem się mogą mieć problem. Są nieśmiałe, nie znają narzędzi, nie wiedzą, że można jedną informację przekazać na wiele sposób, a tym samym wybrać dla siebie i swojego odbiorcy formę najwygodniejszą. Czytelną. Dotyczy to zarówno informacji o potrzebie zmiany kolory włosów, jak i o zmianie serwera firmowej poczty.

Pamiętam, że uwielbiałam zajęcia z marketingu i komunikacji już podczas studiów. Szanowany prof. dr hab. Henryk Mruk zachwycił mnie swoją pasją i wiedzą, chłonęłam jego wykłady z wypiekami na twarzy, słuchałam o prostych i oczywistych w sumie sposobach na to, jak skutecznie dotrzeć zarówno do klienta, jak i pracownika. Poznałam triki i myki, które miały ułatwić mi rozmowę w sprawie podwyżki, nowego pomysłu czy męczącego mnie problemu. Profesor podawał mnóstwo przykładów ze zwykłego życia, opowiadał o mowie ciała, o tym, jak sprytnie zadać niby to samo pytanie w sposób, który narzuca oczekiwaną odpowiedź. Oprócz wiedzy specjalistycznej, typowo ekonomicznej, wyniosłam ze studiów właśnie tą istotną świadomość, że informacja i komunikacja jest podstawą udanych relacji, w każdej dziedzinie życia.

hmmm... czuję się teraz trochę tak, jakby ponownie pisała swoją pracę na podyplomówce:) Ale trudno mi po prostu zrozumieć, dlaczego wiele osób, która wiedzę o wartości komunikacji posiada, w ogóle z niej nie korzysta. Nie dba o to, czy jest dobrze rozumiany, czy nie. Nie dba o to, że nie mówienie, nie uprzedzanie, zaniedbanie, często staje się źródłem dodatkowej pracy, kłopotów, konfliktów i kosztów. Boi się konfrontacji? Ok, rozumiem, ale zdarzają się sytuacje, kiedy rozmowa jest konieczna, można się do niej przygotować, można skorzystać z wielu technik, nauk, sposobów na opanowanie stresu, zażenowania. W ostateczności są też przecież maile. Informacja przekazana na czas, lub przed czasem, pozwala przygotować się na zmianę, lub zapobiec części przykrych jej skutków.
Niestety sporo osób nawet nie zdaje sobie sprawy, że informacja i sprawna komunikacja ma tak ogromny wpływ na innych, że dotyczy ich czasu, życia, planów. Że przekazana na czas informacja może spodziewanej trudności nadać całkiem pozytywny oddźwięk.
Dla mnie dopowiedzenie, informacja, rozmowa, choćby na najbardziej trudny temat, jest oznaką szacunku dla drugiego człowieka.
Jej brak - no cóż, nie mi czasem oceniać jej przyczyny, ale skoro żyjemy obok siebie, dobrze jest najzwyczajniej na świecie ze sobą rozmawiać.

No, to się wygadałam.
Napiszcie, czy wokół Was podobnie? Czy tylko ja mam takie szczęście?


sobota, 20 sierpnia 2016

w każdym jest coś wartego uczucia...





pranie do powieszenia
drink do wypicia
film do obejrzenia


a ja chwytam za klawiaturę i piszę
bo gdy słyszę takie słowa...
 w każdym jest coś wartego uczucia... drobiazgi... małe rzeczy...
to chcę krzyczeć tak!
to nie mogę zostawić tego w sobie

Twoja
cierpliwość uczuć
nieustępliwość pasji
bezszelestność pomocy


wkręcona żarówka dla mnie
łyżka po lewej stronie talerza dla ciebie
ten ton głosu gdy im świat tłumaczysz
układ ust gdy rozpiera cię duma


i jeszcze
gdy nie musisz mówić my
a wiem że myślisz o nas


drobiazgi
małe rzeczy
bez Twoich już ani rusz
z nimi się budzę i przy nich zasypiam


taka oczywista oczywistość
że w każdym z nas jest coś wartego kochania
co nie pozwala przejść obok obojętnie
co zachwyca
porusza
zatrzymuje na dłużej
na całkiem i na zawsze
nawet gdy przeszkadza
- to nic
nawet gdy nie wiadomo do końca co to
- nie szkodzi


każdy z nas to ma
niepowtarzalną cząsteczkę niezwykłości
którą ktoś drugi oddycha i nie chce już bez









niedziela, 14 sierpnia 2016

szczerze

Dzień dobry:-)
Przeglądałam ostatnio swoje stare posty i wynurzenia, te z zeszłego roku. Jak mi wtedy szło! Słowa chyba same z głowy wyskakiwały, takie proste i szybkie.  Takie od serca.
W tym roku wena jakby na wakacje wyruszyła i zapomniała, którędy ma do mnie wracać. Wypatruję jej i co rusz wydaje mi się, że to ją z oddali widzę. Piszę wtedy o własnych wakacjach, wymuszam wnioski i spostrzeżenia na pozór mądre. Ale niedosyt czuję jakiś od kilku już miesięcy. Bo to nie wenę z oddali widziałam, tylko chęć popisania i to do niej mnie tak pchało. Wszak trening mistrza czyni i im więcej piszesz, tym mają lepsze słowa spod dłoni się udawać. No. To ćwiczę i zamęczam Was, Czytelników, swoim lepszym i gorszym dniem. Z nadzieją - i na szczęście wieloma sygnałami - że te lepsze są nadal w przewadze :-)
Wiem, że to codzienność mnie tak pochłania. Praca, dzieci, rower (nareszcie mogę i to dodać!), starość. Zwolniłam. Czuję, że żyję, choćby jeden dzień miał być podobny do drugiego. Ale przeżywam je po kolei i uważnie . Ta uważność taka ostatnio modna i polecana.
Tylko książki obok mojego łóżka leniwie czekają. Przykurzone brakiem nadziei, że w najbliższym czasie zajrzę do nich na dłużej.
Zajrzę, napiszę,  zadbam. Wena i wrażliwość wróci.
Teraz uważnie przyglądam się naszej cudownej zwyczajności. A niedługo wyciągnę z niej na papier magię.
Pozdrawiam i ściskam,
Ania

środa, 10 sierpnia 2016

cudze chwalimy, swoje też czas zacząć...






Lubię jeździć za granicę. Być tam. Podoba mi się tam bardziej.
Wszystko wydaje się jakby nakrapiane dreszczykiem emocji. Moje ciche podróżnicze marzenia i wyobrażenia są tam namacalne, mogę je dotknąć, to ja jestem główną bohaterką każdego dnia zagranicznej podróży.
To trochę tak, jakbym wcześniej o tym czytała, z detalami wyobrażała sobie siebie, nowe miejsca, zapachy, uliczki, kolory, smaki, żeby móc w to wymarzone miejsce potem pojechać, oderwać się od ziemi, zakupów w lidlu, polskich kierowców i od chowania własnych skrzydeł pod biurową bluzką.
Sama nie wiem, co to jest, skąd to poczucie, że TAM jest lepiej. Bo jest mi lepiej. Inny język, architektura, klimat? Te rozpostarte skrzydła? Kiedyś już pisałam, że za granicą zaciągam się powietrzem, jakby miało całkiem inny zapach, i czuję, jak mnie wypełnia, jak we mnie zostaje, jak podnosi kąciki moich ust do góry.


Za granicą jestem bardziej odważna. W czym? Nie boję się, że moja spontaniczność zostanie odebrana ze zdziwieniem i podejrzliwością. Ta spontaniczność wraca do mnie z uśmiechem, pomocą, zaciekawieniem. Bo tam jestem atrakcją, tak, jak atrakcją bywa w Polsce cudzoziemiec.




Po Montanie i Górach Skalistych, góry to dla mnie spełniające się ciągle marzenie. Wspomnienia wracają co zimę i mimo, że starzeją się ze mną, nie tracą aż tak wiele na swoim uroku. Nieco bledną,  tracą na intensywności, ale - mam wrażenie, że gdy tylko moja noga ponownie stanie w montanie, poryczę się ze szczęścia i niedowierzania.
Szczęśliwie jednak, spotkałam na swojej życiowej drodze mojego kochanego B., który zagranicę i góry właśnie kocha nie mniej. Kocha tak samo. Dlatego na nasze wakacje, podróże we dwoje, we czworo, czy dziewięcioro:) wybieramy nie plaże, ale góry, najlepiej w połączeniu z jeziorem. Szwajcaria trafiła się podczas podróży poślubnej. Wracaliśmy do niej nieraz.
Wokół Jeziora Bodeńskiego również udało się wyczarować wycieczkę z widokiem w dół.




A w tym roku, przekonaliśmy się, że nasze rodzime Tatry potrafią zachwycić nie mniej. Dreszczyk i mój ulubiony stan rozmarzenia trafił się w okolicach Zakopanego. Bo to o taki stan właśnie chodzi, o te skrzydła, które moszczą się gdzieś z tyłu i czekają na rozłożenie. Uczucie euforii, bo widoki cudowne, bo mam wolne, bo nic nie muszę, bo wyobraźnia działa. Nowe pragnienia i tęsknoty odzywają się bardziej, z radości aż piszczą po cichu, a ja z nimi. Czuję, że oddycham. Ładuję przysłowiowe baterie. Zachwycam się, wzruszam, obserwuję i podglądam.
Planuję to, co przede mną. Choć coraz częściej udaje mi się tak naprawdę całą sobą zatrzymać. I delektować. Tym, co nasze, co wokół, co blisko.
W tym roku nie musiałam jechać aż do Szwajcarii, Austrii, żeby nawdychać się jedynych w swoim rodzaju detali i widoków. Dotknęłam naszych gór. W Polsce jest pięknie! Zadbane domy, kwiaty, zieleń. Kamienie we wszystkich barwach natury, drewniane płoty i furtki.
I niebo.
Otrzepałam skrzydła, na półkach pamięci i wspomnień ułożyłam mnóstwo radosnych chwil. Pogapiłam się na nic.
Jak to na nic?? Jakie nic??
O, na to wszystko się pogapiłam...































wtorek, 9 sierpnia 2016

Ceprówka









W tym roku jeden tydzień wakacji mieliśmy spędzić na campingu w Austrii. Mieliśmy zdradzić naszą Szwajcarię:) Wszystko było gotowe, spakowane, cieszyłam się na możliwość spotkania z Magdą z bloga All Things Pretty, bo z pewnością byśmy i na Bawarię zajrzeli.
Niestety pogoda pokrzyżowała nam plany i ostudziła apetyt na zagraniczne ekscytacje. Nie po to czekałam cały rok na upragniony urlop, żeby spędzać go siedząc pod namiotem w temperaturze plus dwanaście, a tylko osiem w nocy. W deszczu i zimnie. Z termoforem w śpiworze i wizją rozwodu po powrocie:)
Żartuję z tym rozwodem, ale prognozy pogody na nasz cudowny tydzień na alpejskim campingu były druzgocące... Zrezygnowaliśmy.
Skrzydła, które rozwijam zawsze, gdy wyjeżdżamy za granicę, ułożyłam pod bluzą z kapturem, Mąż schował z powrotem namiot i cały campingowy ekwipunek.
Usiadłam przed pustą stronę google i... nie wiedziałam, od czego zacząć. Deszczowy tydzień zapowiadała się w większej części Europy. Musielibyśmy ruszyć mocno na południe, w ciemno, bo... jak znaleźć dobre miejsce na wakacje dla 9 osób od... jutra???






Mieliśmy jednak szczęście. Z żalem odpuściliśmy sobie możliwość spędzenia tygodnia w uroczym domu na Mazurach - w Kamionka House - mieli wakat z atrakcyjnym rabatem, bo ktoś zwolnił rezerwację! Tam jednak też miało padać każdego dnia.


Ostatecznie wybraliśmy Ceprówkę u podnóża naszych Tatr. Już sama zapowiedź na stronie internetowej Ceprówki zabrzmiała jako ukojenie dla mnie, z lekka załamanej sytuacją:


"...miejsce, w którym czas zwalnia, a odpoczynek od codziennego zgiełku i obowiązków nabiera nowej jakości..."

Tego mi było trzeba i to właśnie znaleźliśmy na miejscu, w Domu Wypoczynkowym Ceprówka.
Ostatnie tygodnie czerwca i te tak zwane "przed urlopem" (wielu z Was pewnie wie, o czym mówię) wykończyły mnie zupełnie. Miałam ochotę tylko na jedno - na relaks, nic nierobienie. I żeby mi ktoś podał śniadanie:)
Trafiliśmy więc idealnie. Serwowane, przepyszne śniadania i obiadokolacje, plac zabaw dla dzieci z mnóstwem atrakcji, basenem, trampoliną, minigolfem, dmuchańcami, hamakiem, boiskiem do gry w piłkę, siatkę. A co najlepsze, opiekę nad bawiącymi się dziećmi można połączyć z wylegiwaniem się na miękkich poduchach lub leżakach, albo z kawką przy drewnianych stołach i ławach, pod dachem, z muzyczką w tle... cudownie:)




Dla mniej leniwych - można wypożyczyć rowery, z czego oczywiście skorzystał mój Mąż (ja biegałam cały jeden raz) oraz kijki do nordic walking.
Na gorszą pogodę świetlica z bilardem, piłkarzykami i stołem do ping ponga. Gwarno, radośnie, przyjaźnie.
I pysznie - co dla mnie miało ogromne znaczenie, nie dość, że nie musiałam martwić się o gotowanie, szykowanie i czy będzie smakowało. Smakowało jak nie wiem! Domowe jedzenie z dodatkową kawą, deserem, prawdziwe ciasto, naleśniki - i hit w oczach dzieci - kotlety z lizakami (lizaki, wbite w kotleciki, miały być zjedzone oczywiście PO obiedzie). Janek mógł siedzieć przy stole na specjalnym podwyższonym siedzeniu, jest już za duży na typowy fotelik dziecięcy, a za mały na zwykłe krzesło.
Jeśli chcieliśmy przygotować po kanapce jako suchy prowiant na wycieczkę w góry, była i taka możliwość, mogliśmy jeść za dwóch, bo trudno było nie jeść więcej, niż zwykle:)

Do pokoju wpadaliśmy zmęczeni atrakcjami, spacerami, wycieczkami i zabawą. Pokoje nie były zbyt duże, ale przynajmniej na robienie bałaganu mieliśmy mniej miejsca.

Polecam dla tych, którzy mają małe i troszkę starsze dzieci, te w wieku przed WIFI (choć internet na terenie obiektu oczywiście jest) :) Obsługa, Panie Kucharki i podające nam posiłki, Pani Kasia, z którą można zamienić parę słów na każdy temat - opiekowali się nami fantastycznie!:) Naprawdę odpoczęłam, miejsce idealne dla zmęczonej mamy:)

Sama Białka Tatrzańska i jej okolice to temat na osobny post. Spływ Dunajcem, Termy Bania i góry, góry, góry... Napiszę i pokażę. Na pewno tam wrócimy, jak tylko poszerzą zakopiankę, haha!:)
















czwartek, 4 sierpnia 2016

najpyszniejsze zdarzenia w życiu


Często, kiedy kładę się wieczorem spać, mam poczucie niedosytu. Małego, cichego rozczarowania,  niby sobą, a niby też i światem. Sobą - bo mam wrażenie, że minął kolejny dzień, a ja niczego wielkiego nie osiągnęłam... Nie zrobiłam kroku do przodu, nie odkryłam Ameryki.
Jestem mamą od ponad 7 lat, podwójną od 4 i pół, co daje... zaraz..  ponad 1700 poranków, kiedy to budzę się z nadzieją na to, że - jak przebrnę przez pracę, obiad, chwilę rozmowy, obiad na następny dzień, pranie, krótkie moje przysiedzenie na sofie, zabawę z dziećmi, zgarnięcie ich od sąsiadów, wyszorowanie... - to uda mi się napisać piękny, przemyślany, dopracowany post albo przeczytać pół książki albo napisać kawałek swojej, przestawić komodę i przy okazji wyrzucić stare dokumenty, odnowić stare drewniane zydle, zmajstrować półeczki na kwiaty z palety... Zrobić coś widocznego, znaczącego, takiego... wow!
A tymczasem dzień mija pozornie niepostrzeżenie, praca, dom, zamykam jedne drzwi, a już drugimi wbiega piątka dzieci, z których tylko dwójka naszych:) milion razy słyszę mamoooo, ciociaaaa.... spełniam potrzeby, prośby, łagodzę ton roszczeniowy.




Przechodzę przez godziny i minuty codziennego deja vu.
Pocieszający jest fakt, że już przez te godziny i dni nie przebiegam, tylko właśnie przechodzę, ale to pewnie w większej mierze zasługa wieku, niż mojego w tym, świadomego udziału.






Choć szczerze mówiąc... od jakiegoś czasu... dociera do mnie, jak olśnienie, ulga... że to wszystko o czym piszę, to właśnie są moje wielkie rzeczy. Te na teraz, na ten czas mojego życia, na te dni i moje między nimi spacery.
Bardzo chciałam zostać mamą. Jestem nią. Troski naszych dzieci, to moje/nasze troski. Lgną do nas ze wszystkim, wszystkim chcą się dzielić (oprócz zabawek, lodów i czekolady). Muszę dowiedzieć się o znalezionej biedronce, o tym, że ich domek pod stołem ma trzy pokoje, o załatwionej sprawie w toalecie, dźwigu na sąsiedniej działce i że koleżance wypadł ząb. To średnia ilość news'ów na jedną minutę. W kolejnej czeka na mnie nowa dawka pytań, informacji, skarżenia na siebie nawzajem i potoku słów rzuconych ot tak... bez czekania na odpowiedź nawet. Co w ich małych główkach, to na mojej dłoni. Bez zatajania, tajemnic, plątania. Szczerze, spontanicznie, otwarcie.
Czasem to za dużo, jak dla mnie, wracającej z pracy pełnej maili, telefonów i excella.
Ale jak mogłabym zamknąć się na nasze dzieci i ich słodki szczebiot?
Jak mogłabym nie chcieć posłuchać o biedronce i o tym, jak im mija dzień?
Jestem ich mamą, ogromną częścią ich życia, dnia i snu. Zależy im na mojej uwadze, akceptacji i ciepłym uśmiechu.
Jestem dla nich ważna. Dla dwójki kochanych Osóbek jestem sporą częścią świata (jeszcze...), dla trójki - wyczekiwanym odgłosem otwieranych drzwi około szesnastej.
Czy to nie wystarczające... wow!?




Nasze dzieci są szczęśliwe. Zdrowe. Normalne. Obserwuję je i dochodzę do wniosku, że mają idealne dzieciństwo, beztroskie, bez zbędnych aktualizacji i aplikacji. Przecież jakaś w tym zasługa i nasza! To efekt naszych wcześniejszych starań.
Cieszą się na widok traktorów na polu, na spanie pod namiotem, jazdę pociągiem, wspólne ogniska i zabawę w szukanego. Mają swoich małych przyjaciół, z którymi bawią się i spierają. Mają babcie i dziadków, którzy rozpuszczają ich miłością i prawdziwie dobrym wychowaniem. Rosną i zachwycają mnie nowymi pomysłami, przemyśleniami i słówkami.
Jak te Jankowe, kiedy siedzieli z babcią w kawiarni, jedząc lody o smaku mango:


Babciu! Jakie dobre! Moje najpyszniejsze zdarzenie w życiu!








A ja?
Wieczorami padam, coraz rzadziej rozczarowana, coraz bardziej spełniona.
Bo udaje mi się znaleźć te parę chwil dla siebie. Na ciszę, pisanie, lampkę wina i książkę. Na rower i dietę. Swoją książkę jeszcze napiszę. Te półeczki i zydle, te remonty i zmianę zasłon też ogarnę.
Po kolei. Najwyżej nieco później, niż ten upór na tu i teraz we mnie by chciał.

Skoro naszym dzieciom trafiają się najpyszniejsze zdarzenia w życiu, za nic nie chcę ich przegapić...