środa, 19 grudnia 2018

podarowane



Zawsze, gdy wracam do domu przed szesnastą, mam wrażenie, że zyskuję cały dzień.
Pół dnia urlopu. Wypoczynkowego:) Ulice nareszcie widzę w świetle dziennym, jadę po Janka do szkoły, przyjmuję pokornie pięć buziaków, czuję się duża wśród pierwszaków, z daleka widzę pędzące czwartoklasistki, a wśród nich Marysię. Uściski. Zabieram tylko Janka, kierunek przychodnia, bo bilans siedmiolatka. Obiad u własnej mamy, podany, z dokładką. Z listy spraw i zakupów odhaczam kupiony ostatni prezent, uszka do barszczu, odebraną płytę. Wpadamy jeszcze do piekarni po chleb prawdziwy, a tam, jak niespodzianka, trafia mi się ciepła drożdżówka z serem. Ta z czasów liceum. Pyszna, jak sernik na ciepło. Najlepsza. Zjadamy ją na pół z Janem, idąc ulicą i przeskakując po płytach chodnikowych szybko, ale uważnie, żeby nie nadepnąć na linie.
Uwielbiam te podarowane godziny, godziny z dnia normalnej osoby. Wyrwane z pracy, bezcenne. Zaglądam wtedy w życie innych ludzi, w ich ścieżki, sklepy, te zupełnie spoza moich codziennych szlaków. Zaskakują mnie nowe witryny w starych miejscach i spotkani dawni znajomi, a przy nich uśmiechy i spojrzenia z oczu, które nie zdążyły się zestarzeć.
Gdy wychodzę z pracy wcześniej, zawsze odbieram dzieci ze szkoły. Uwielbiam ten rytuał. Dla mnie to jak święto. Dziś żegnam się z paniami w świetlicy i tymi spotkanymi na korytarzach. Z żadną nie mijam się bez słowa. Wymieniamy się życzeniami spokojnych Swiąt, wznosimy wzrok do sufitu nad brakiem czasu. Marysia opowiada i w swoim uroczo zwolnionym tempie (dziś wszystko widzę w różowych barwach, na co dzień jej tempo oddychania doprowadza mnie do szaleństwa!) - przegląda zawartość szafki, plecaka, kieszeni, zanim ostatecznie znajdzie szalik i dotrzemy do auta.
W naszym domu pachnie mandarynkami. Na dworze nadal jasno, a my, już w czwórkę siedzimy przy tym samym stole, razem. Jak rodzina. Jak cudownie.

Wzruszam się kilka razy dziennie. Z miłości i tęsknoty. Przy Kolędzie dla nieobecnych najbardziej. Choć potrafię też przy tych staromodnych amerykańskich, gdy śpiewa Sinatra lub Mariah Carey.
Czy ja się starzeję?
Magia gości się w naszym domu. Nie myjemy okien. Pierniczki zjadamy bez lukru. Zrobiłam listę niezbędności, podzieliłam na prezenty, dania wigilijne i zakupy. Wiem już, na czym stoję. Pochylam się nad tą listą i - nie zastanawiam się, co jeszcze?, a raczej - z czego damy radę zrezygnować? Czego tak naprawdę nie potrzeba. W tym roku sama wigilia w małym gronie w naszym domu, na stole, nie jeden, a trzy puste talerze. Menu bardzo proste, mam ochotę niemal na ubogość. Karp przegryziony kapustą z grzybami, barszcz i kawałek serowego sernika na małym talerzyku. Plaster pomarańczy w gorzkiej herbacie. Niewiele więcej.

A z życzeń to jedno - o kolejny rok razem...




I czekamy. Na ten dzień, na tą Noc. Na Narodzenie. Z nową nadzieją, z niegasnącą wiarą, a na pewno z miłością. To przecież najpiękniejszy czas w roku.
Przepraszam, kończę, obiecałam dzieciom przekąskę, no i jutro sprawdzian z angielskiego...

poniedziałek, 17 grudnia 2018

spóźnieni


Tak bardzo mi żal grudnia w tym roku. Żal, że brak mi na niego czasu, szkoda, że nie zaczyna się dopiero teraz, albo za kilka dni mógłby się zacząć. A tu już połowa minęła i nie wróci, nie cofnie się czas ani ja.
Ani ja.
A gdzie magia? Gdzie zatrzymanie? Gdzie cisza i zadumanie nad sobą? Gdzie Adwent i spokój oczekiwania? Na roraty biegniemy po pracy, ziębnąc przy świecach ze zmęczenia, rozniecając ciepło w sercu, bo tli się ledwo. Ale tli się, i w końcu rozpala, to nic, że wśród małych łez, bo chciałoby się dłużej w tym kościele, chciałoby się wrócić, na nowo poczuć, znowu mieć.
Ich. I siebie z Nimi.

Znaczenie niektórych słów zaczynamy rozumieć dopiero wtedy, gdy one same z nas wypływają, gdy dorastamy na tyle, że stają się naszymi własnymi.
Są prawdy i rady, które tak prawdziwie docierają do nas dopiero wtedy, gdy jest za późno. Pozostaje żałować, że nie podążało się za nimi wcześniej.
Trudno wybaczyć sobie potem, że uszy były głuche, serce zbyt pewne, sprawy ważniejsze.
Najtrudniejsze jest to, że tak niewiele można już wtedy zrobić.
Czasu nie da się cofnąć.

W tym roku odszedł mój Dziadek Leon. Nasz Dziadek. Jego dom, dom Jego i Babci stoi zimny i pusty. Przejeżdżam obok tego domu raz po raz, specjalnie, żeby móc jeszcze raz go poczuć. Kolejny raz wzruszyć się, poocierać łzy, czuć. Tak, czuć ten brak właśnie. Jakby ból i dotkliwość miała przynieść ulgę. Jakby miał być moim zatrzymaniem.
Najtrudniejsza jest właśnie ta pustość. To takie dziwne, że nikt nie otworzy mi już drzwi, w oknach ciągle ciemno, że nie usiądę przy stole w dużym pokoju, nie usłyszę żarcików Dziadka ani szeptów Babci. Tak, babcia często szeptała, z prośbą lub nakazem, czasem z pytaniem i troską, którą ciężko było zaspokoić.
Przypominam sobie otwartą furtkę, babci twarz nad obieraną fasolką w ogrodzie i dziadka kroki na schodach do piwnicy.
Przypominam sobie wszystkie nasze wspólne Wigilie i Swięta. A w nich moje dzieciństwo, najmniejsze i te największe wspomnienia. Każdy szczegół z ciepłego pokoju na dole i z kuchni z kredensem z jasnego drewna. Z oknami zaparowanymi od gotowania. Babci królestwo, babci smaki i przysmaki podsuwane z ogromem miłości. Dla niej zawsze byliśmy głodni i w potrzebie. Dla nas zawsze były jej ręce pełne malin i dobroci. I wełnianych skarpet zrobionych na drutach.
Tak się broniłam przed tymi skarpetami. Bo niemodne, bo się takich nie nosi. A to miłość była w nie ubrana. Teraz wiem.
A Dziadek? Zabiegał o nasze zainteresowanie. W każdy możliwy sposób. Zawsze upewniał się, czy imieniny, to tylko kawa, czy jednak będzie i kolacja? Uwielbiał towarzystwo. Pierwszy składał życzenia w dniu moich urodzin. To do Niego jedynego zadzwoniłam znad Wielkiego Kanionu, stałam z słuchawką przy uchu, a on płakał. I ja płakałam. Bo On o tym Wielkim Kanionie marzył, ale mu się nie udało. Więc spełniałam nasze wspólne marzenie. Za siebie tam stałam, i za Dziadka.

Szkoda, że nie zajrzałam częściej, że nie wpadałam na dłużej. Szkoda, że nie pragnęłam Ich głosu w słuchawce bardziej. Zawsze za mało czasu, tak trudno było skręcić w tą uliczkę, nacisnąć dzwonek przy bramce i spędzić z Nimi popołudnie. Za szybko żyłam, żeby pozwolić Im powoli opowiedzieć o Ich sprawach, o wizycie listonosza, o imieninach u sąsiadki. Choćbym znała te historie na pamięć, Ich tak cieszyła moja obecność. Cieszyłam Ich ja, a te kilka chwil, każda wizyta wyrwana z wielkiego, rozpędzonego życia trzydziestolatki była dla Nich jak wyróżnienie.
Wpadnij. Zajrzyj. Zadzwoń. Zostań.
Postaram się...


A teraz... teraz znajduję czas, żeby skręcić w tę uliczkę. Tylko w oknach ciemno, a drzwi nikt już mi nie otworzy.

 
 
 
Ale magia nie musi kończyć się w grudniu. Mam wokół siebie cudowną rodzinę, mam dla kogo zwolnić i wysiąść, podnieść słuchawkę i porozmawiać. Mam szansę nie spóźnić się z powiedzeniem i z wysłuchaniem.
Nie spóźnić się z życiem. Z kochaniem się nie spóźnić.
Już nie.