środa, 8 listopada 2017

"wyjdź ze mną na deszcz"



"wyjdź ze mną na deszcz"
z płyty "Mój dom", Kortez


Od kilku dni chodzę, jak zaczarowana. Zresztą, nie tylko ja...
I to jest naprawdę cudowne uczucie! Słucham muzyki, słucham słów, które w nieprawdopodobnie oszczędny sposób wydobywają ze mnie... wszystko. Wydobywają ze mnie luz! Pozwalam sobie na wszelkie emocje. Przy tej samej piosence potrafię podskakiwać i tańczyć, a gdy słucham jej kolejny raz, zwyczajnie, ale porządnie się wzruszam... Chłopak i cała ekipa, która stworzyła te kilka kawałków, po prostu kocham ich w tym tygodniu.


Nie pamiętam, kiedy i w jaki sposób trafiłam na pierwszą z piosenek Korteza. Nie wiem nawet, która to była ta pierwsza. Zdecydowanie uwielbiam "Z imbirem" z pierwszej płyty "Bumerang". Jest doskonała, porywa mnie za każdym razem, nie potrafię przy niej ustać, ja po prostu dygam w rytm gitary i słów, a właściwie można nazwać to tańcem. Tańczę w samochodzie, na siedząco, na stojąco, jakbym w krwiobiegu ją miała. Jak nastolatka. Choć - właśnie od kilku dni - pozwalam sobie nie zgodzić z przypisywaniem niektórych emocji i zachowań, i myśli, tylko nastolatkom. Za miesiąc kończę lat okrągłych czterdzieści (ciągle liczę od nowa i wychodzi im ta sama liczba... tez tak mieliście??) i cieszę się, że nadal umiem w sobie odkryć tak wiele prawdziwych kolorów. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że jeden koncert, dwie godziny i tak przepadnę. A co najlepsze, co takie moje... co takie dorosłe :) podmiotem całej tej fascynacji nie jest On, ale właśnie Ja! Nie wzdycham bezpośrednio do samego Korteza, ale dzięki jego piosenkom i tekstom zmieniam się na... pogodniejsze:) Nie wyprzedzam, jadąc autem, bo żal mi za szybko dojechać do pracy i nie dosłuchać "We dwoje" do końca. A potem czekam na 16:00, żeby móc znowu oderwać się od spraw koniecznych i wyprostować skrzydła. Staram się odsuwać od siebie to, co ostatnio mnie osłabiało, co napełniało dziwnym żalem, obawami, co pogłębiało zmęczenie. Świat jest trudny i jeśli człowiek nie umie nabrać dystansu do tego, co widzi i słyszy, to nie da rady... Dlatego próbuję zmienić moje nastawienie do tych spraw, na które w tej chwili nie mam wpływu, a które potencjalnie mogą zaboleć. I przez ostatnie tygodnie faktycznie bolały. Owijam się więc przyjemnościami, pewnością siebie, uśmiechem, żeby nie dopuścić zbyt blisko przykrości i rozczarowań, a tych wkoło jest przecież całkiem sporo...
To dzięki Niemu właśnie. Dzięki tym dziewięciu...




PS. Kochanie, ja tak o innym facecie na głos tu to wszystko, ale Ty rozumiesz... co ja, to i Ty, co Ty, to i ja:*


"nic tu po mnie jeśli nie ma cię też
nic już więcej nie zachwyci mnie"
z "Nic tu po mnie"


Nigdy nie wieszałam plakatów na ścianach, nie wzdychałam i nie marzyłam o aktorach, piosenkarzach, czyli tych, którzy byli poza zasięgiem. Wybierałam chłopaków z mojego miasta:) Nic się nie zmieniło. :) Nieźle to teraz zabrzmiało... Ale od piątku budzę się i zasypiam z Kortezem, trzeba nazwać rzecz po imieniu. Zresztą... jest nas troje:) Po koncercie czekałam cierpliwie na autograf Łukasza. W tłumie fanów i fanek. Byłam i ja. Z każdym zamienił parę słów, żartów, zrobił zdjęcie, bez gwiazdorzenia, z uśmiechem spod czapki z daszkiem i kaptura. Na luzie. Co za gość...
A gdy stał na scenie... ciarki...


"oglądasz w wannie stare filmy
i słuchasz w kółko jednej płyty
lubisz to, co znasz i  masz,
zupełnie tak, jak ja"
z "We dwoje"


I jest mi lepiej. Może to zbieg okoliczności. Może wpływ pełni księżyca. Może to ta płyta. Ale jest mi lepiej. Nie boję się już, że te słowa przeczyta ktoś, komu codziennie mówię "dzień dobry", kto mnie kojarzy. Dotąd wstydziłam się własnego bloga, tego pisania, przecież niemal nikt z mojej pracy o nim nie wie... Łatwiej pisze się zza kołnierza, zza okularów. Bardziej się wtedy pisze. Dlaczego? Dlaczego wstydzić się mam czegoś, co sprawia mi radość, co we mnie siedzi? A może blog, to był ten pewien etap i czas na coś nowego?...
Stałam w ciemnej, trochę dusznej sali, pod sceną, słuchałam i podziwiałam. Głos też. Ale przede wszystkim odwagę. Kurczę, zazdrościłam! Odwagi i determinacji w tej drodze do spełnienia marzeń. Do wyciągania ręki. Choć czasem do końca nie wiadomo, kto ją chwyci. Ale przynajmniej nie siedzi ona bezpieczna w kieszeni... Zazdroszczę tym, którzy zaryzykowali, przy całej tej niepewności co do późniejszego sukcesu. W tworzeniu, w pracy, w miłości, życiu. Wyszli na deszcz.


Przepraszam Łukasz, Wam udało się milion słów zamknąć w dźwiękach i paru tekstach, a ja tu gadu, gadu, gadu...
Dziękuję.


"wyjdź ze mną na deszcz
niech nam gęsto spływa z rzęs,
weź głęboki wdech
podnieś głowę
nie bój się..."
z "Wyjdź ze mną na deszcz"


Wychodzę.



P.S. z 25.listopada
Tak trochę, to jednak do Niego wzdycham. Czytam wywiady, oglądalam u Kuby, słucham w domu i samochodzie. Bo najwięcej można wyczytać właśnie z tego Jego śpiewania. Z szeptania i mruczenia do mikrofonu, z tych przymkniętych powiek. To cały On.
I ta Jego dziwność, o której sam czasem mówi, jest dla mnie najbardziej zwyczajna i normalna. Szczera. Dlatego tak lubię....



teksty pochodzą z piosenek z płyty "Mój dom", autor, muzyka Kortez, słowa Agata Trafalska
szacun...



niedziela, 5 listopada 2017

ta sama

Znałam kiedyś dziewczynę, od której wszyscy zarażali się optymizmem. Przychodzili do niej po ten optymizm i niewidzialne poklepanie po ramieniu. To była zupełnie zwyczajna dziewczyna, kasztanowe włosy, niedbale gdzieś z tyłu związane. Dwadzieścia parę lat. Nie rzucała się w oczy. Aż do momentu, gdy się uśmiechnęła. A uśmiechała się bardzo często. Miałam wrażenie, że ten uśmiech był po prostu jej sposobem na wszystko. A przynajmniej na większość... Czasem dziwiłam się, że dość szybko przechodziła od spraw trudnych, nieprzyjemnych, do tego uśmiechu właśnie. Ale wiem, że on nigdy nie był tylko mimiką, nie był sztuczny. Był jej odruchem, całkiem tak, jakby był w niej, gotowy w każdej chwili pojawić się. A może raczej... pojawić się w tej najbardziej potrzebnej chwili. Jakoś tak umiała prostymi słowami, nawet, gdy były nie na temat, sprawić, że głowę do góry chciało się podnieść. Bez obaw. Po to do niej przychodzili.


Pamiętam, że potrafiła... wsiąść do pociągu byle jakiego. Choćby był tylko poznańskim tramwajem. Lubiła siedzieć z  muzyką ulubioną w uszach i przez godzinę być częścią dużego miasta, z jego światłami i neonami, z przystankiem w księgarni. A tam zaglądała do książek obcych. Otwierała je na przypadkowej stronie i czekała na znak. Szukała go w powieściach, tytułach albo i w Nowym Testamencie. Szukała wskazówki i potwierdzenia. Że ta miłość, którą w rękach trzymała, nie wymknie się jednak. I że nie będzie sama. W żadnym momencie. Ani w tej księgarni, ani na końcu świata. Że spokój uda się znaleźć. Taki do znudzenia zwyczajny. I siebie uda się znaleźć. A przynajmniej nie zgubić...
Ale w jej wieku wtedy więcej pytań było, niż znanych odpowiedzi. I nie w obcych książkach miała je znaleźć. Jeszcze nie.


Pamiętam, że marzyła o Nowym Jorku. O niemożliwym. I wiem, że tam była. Nie bała się. Dotknęła i... zapragnęła więcej. I to więcej też udało jej się zdobyć. Zresztą.... o czym ona nie marzyła! Odważnie. Bez większych kompromisów. Z tym uśmiechem, który cały w niej był. Z przychylnością ludzi i losu, nawet, gdy cena niektórych marzeń wydawała się zbyt wysoka...


Pamiętam, jak czekała na spokojną miłość, taką bez niespodzianek, bez stawiania warunków. Wiem, że ta Miłość do niej przyszła, dokładnie taka, jaką sobie wyobrażała, i że nie mogło być inaczej. Znowu się śmiała, jasno i głośno. Zarażała pewnością co do tego, że wszystko jest możliwe. Bardzo w to wtedy wierzyłam.


Długo jej potem nie widziałam. Jakoś tak... naprawdę długo. Niewiele słyszałam. Zdarzyło mi się zatęsknić za tym jej optymizmem. Aż w końcu zapomniałam. Trudno powiedzieć, ile czasu minęło. Życie biegło jak zwykle, pory roku jedna z drugą, kalendarze, rok, czy dwa, dzieci, skrzyżowania. Nieraz wydawało mi się, że ją widzę, że to ona, w samochodzie obok albo po drugiej stronie ulicy. Gdyby się tylko uśmiechnęła, tak jak kiedyś, poznałabym od razu. Gdyby powiedziała te kilka słów, nie na temat choćby, poznałabym. Ale nie... to nie była ona.


Do wczoraj.
Zobaczyłam ją przed południem. Słonecznym. Niespodziewanie, przelotem, ale jestem pewna, że to była ona. Ta sama dziewczyna, która kiedyś zarażała optymizmem. Była w niej ta jej pewność, co kiedyś... pewność co do tego, że będzie dobrze, że to oczywiste. W pierwszej chwili pomyślałam, że jednak się zmieniła, minęło przecież tyle czasu, musiała się zmienić... ale... jak ja się ucieszyłam! Teraz już wiem, gdzie ją znaleźć. Już się nie boję, że znowu minie za długi czas i kontakt z tym jej uśmiechem się urwie. Wiem, jak bez zadawania pytań wydobyć z niej... ulgę. I na nowo, i znowu - ten uśmiech. Bo on przecież cały czas tam w niej jest. Bo ona przecież wciąż tam jest taka sama. Z Miłością bez niepokoju, parzystą w każdym wymiarze. Z odwagą, niezbędną do marzeń o niemożliwym.
Zobaczyłam ją. Tę samą dziewczynę. Nadal ma kasztanowe włosy, niedbale gdzieś z tyłu związane.