piątek, 30 listopada 2018

miłość



Dziś rano słońce spojrzało na mnie wyraźnie, zaraz za drugim skrzyżowaniem, jakby czekało, aż wyjadę z naszej wsi, zacznę dzień.
Posłałam mu uśmiech. Znamy się przecież od lat.
A potem wiatr... zazdrosny...?  dmuchnął mocno raz. I drugi. Jakbym miała go poczuć nawet przez szybę auta. Silny i męski. Zadziorny. Niegroźny. Dla mnie przyjazny.
Znamy się przecież od dawna...

Jadę w kierunku grudnia. Czuję go z daleka, jak to ja. I choć wszystko i wszyscy wkoło każą przyspieszyć i od razu przeskoczyć do Swiąt, kuszą sweterkami w renifery, światełkami, podnieceniem - ja uprzejmie dziękuję. Przepuszczę. Poczekam. Stanę w kolejce dni i tygodni. Przecież nadal jestem na ulicy listopadowej, widzę i wiem, że to jeszcze surowy, zwyczajny czas.
Twarda ziemia, bezlistne aleje, chleb ze smalcem. Przeterminowane dekoracje w naszych oknach bledną i kurczą się, ale nie przeszkadza mi to wcale. Nie na okna patrzę, ani przez nie...

...i właśnie w tej chwili, w chwili, gdy to piszę, zdaję sobie sprawę, że moje powstrzymywanie listopada niemal nieważne już, bo do grudnia zostały zaledwie dwa dni... a ja bronię się... nie wiem nawet kiedy minął ten czas... każdego dnia patrzę na kalendarz, ale nie widzę nic, prócz liczb i terminów... od kilku dni nie byłam na świeżym powietrzu... nie byłam na powietrzu przed zachodem słońca...

Powtarzam tą historię każdej jesieni i zimy od kilku lat.
Nie chcę wracać do tego miejsca już nigdy.

Na szczęście jestem nadwrażliwa na muzykę. Na miłość. Na nas.
Zamykam oczy i wchodzę w świat pięknych dźwięków i słów. Trafiłam na piosenki, które nareszcie pozwoliły mi się obudzić, ocknąć i zobaczyć. Odkąd pamiętam, uwielbiałam ścieżki dźwiękowe, ten poruszył mnie całą.
Lady Gaga, Bradley Cooper, A star is born

Znowu widzę. Nie kłody pod nogami. Nie ciemne chmury.
Widzę nas.
I mam wrażenie, że serce nie zmieści wszystkich tych uczuć i wdzięczności, które przygarniam do siebie i odkrywam na nowo, na świeżo od kilku dni. Rozmarzam się i wzruszona zakochuję po raz kolejny w moim mężu. Przytulam dzieci i całuję ich czółka jakby w zwolnionym tempie, z tym rodzajem świadomości chwili, które zna się z filmów. Tam wyreżyserowane. U mnie autentyczne, oczywiste. Z zamyśleniem, pełnią świadomości, z wdzięcznością, miłością, niedowierzaniem.

Właśnie, świadomość. Największa z sił. Choćby ta najcichsza, najintymniejsza. Najbardziej wzruszająca. niedoceniana. Wtedy nie ma w sobie nic ze zwykłości i banału.
Swiadomość tego, co tak naprawdę się ma, co naprawdę się liczy.
Jestem kochana.
Spotkałam na swojej drodze Miłość najpiękniejszą. I nie zawstydzę się o tym tak... opowiedzieć.
Mam tak bardzo wszystko. Otoczona ciepłem, spokojem, zapewnieniem. Bez niespodzianek, rozczarowań, niedopowiedzeń.
Szkoda więc czasu na zamykanie się w sobie z własnymi żalami, gniewem na los.
Najcenniejsze Skarby siedzą przy mnie podczas śniadań, Ktoś zaparzy ulubioną herbatę, Ktoś wdrapie się na kolana, a Ktoś jeszcze zostawi karteczkę na poduszce z napisem "kocham cię".
To więcej, niż milion dolarów, niż podróż dookoła świata, więcej, niż mogłabym sobie wymarzyć.
A to moja codzienność. Każdy dzień i noc. To moja historia.
To ja.




I don't wanna know this feeling
unless it's you and me
- z piosenki Lady Gaga "I'll never love again", A star is born by Bradley Cooper

niedziela, 25 listopada 2018

nienapisany post

Czas przepływa przez nasze pokoje. Cicho. Z pozoru niezauważenie. Przygląda się rozmowom, kawie zaparzonej dla mnie i dla ciebie, kostce rubika schowanej pod ławą w salonie, na później. Nie zatrzymuje się, nie przysiada na chwilę, zmyka, zanim zdążymy zauważyć, że przez moment go mieliśmy. Wystarczy skupić się na poniedziałku, a gdy podnosisz głowę znad niego - jest już piątek...
Tak. Czas zauważamy już po. Tak łatwo można przegapić, co nam daje... Na czas.

Podskórnie wyczuwam zbliżający się grudzień. Podskórnie i podpowiekowo. Wyjątkowo w tym roku nie widzę i nie słyszę tego, co na zewnątrz. Rok, czy dwa lata temu świąteczne reklamy, dzwonki, zdjęcia na instagramie przytłaczały już w listopadzie. A teraz, tej jesieni... do dziś zupełnie ich nie dostrzegałam. Jakbym nie docierała do mediów, ani one do mnie. Jakbym nie słyszała reklam w radio, nie przejeżdżała przez miasto, nie zaglądała w okienne wystawy. Jakbym nie wychodziła z własnej strefy dyskomfortu. Stresu.
Tak. Do miasta mam daleko. Całe osiem kilometrów. I tak. Po mieście teraz mało się chodzi. Pędzi się za to ciągle, byle ominąć, byle szybciej i bez zatrzymywania. Przy wystawach sklepowych już się nie zwalnia, przytulając do twarzy szal, zanim wejdzie się skuszonym do środka. Zamiast tego sztuczne światło galerii i wszechobecne logo SALE. Albo BLACK.
Do dziś... bo dziś wzruszyłam się przy dźwiękach reklamy grubo podszytej klimatem amerykańskich Xmas carrols. Siedząc nieważne gdzie, ważne z kim. Z bratnią duszą, w grudniu urodzoną, więc rozumie mnie zanim usta otworzę. Więc łzy same płynęły. Potrzebne.
Xmas. Jak pre Xmas orders. Cholera.
Najchętniej zamknęłabym się w domu. Na całe życie. Tak, żeby niewiele z tego, co na zewnątrz wchodziło nam do środka. Przecież tutaj wszystko mamy. A po to, co jeszcze potrzebne, sama sięgnę. Dokładnie po to, czego potrzeba mi i nam. Choć tak naprawę niewiele tego jest.
Mamy ciepłą podłogę, na której doskonale układa się lego i gra w pamięć. Przegrywam, nie specjalnie, i cieszy mnie błysk w oczkach kochanych.
Mamy gorącą czekoladę i prawdziwy chleb świeży, po który jadę te osiem kilometrów co sobotę.
I problemy mamy. Mniejsze i większe. Poważne i groteskowe. Wkurzające i te, na które po prostu macham ręką.
I kredyt. I bałagan w szafie z butami. I ten czas, który cicho przepływa przez nasze pokoje.

Tak. Czas. Mamy siebie i czas.
Czego więcej chcieć? Mamy miłość największą. Siebie.
Całą wszystkość. Niech tak, błagam, zostanie. Na całe życie.



sobota, 24 listopada 2018

maybe it's time to let the old ways die

są słowa, przy których przystajesz tak
na dłużej, bo twoje są
jakby
do ciebie pasują
bardziej, niż gdybyś sam je wymyślił
zwłaszcza, gdy o tym, co było
mówią na głos

proste słowa
o uczuciach, które proste nie były
a może były
a może są dopiero teraz

jak przestawiony lekko puzel
który uwierał bo wciśnięty na siłę
który ciągle tu był
i z uśmiechem nadajesz mu miejsce
idealne
bo jego

najbardziej zadziwiają słowa oczywiste
usłyszane na czas
przy których przystajesz
bo już wiesz
twoje są
przecież

niedziela, 11 listopada 2018

od nowa

Uwielbiałam kiedyś kawę z cynamonem. Prawdziwie parzoną w starym zwyczajnym ekspresie. Smak rozgrzanego cynamonu przenikał cudownie do każdej kropli kawy, a aromat roznosił się po całym mieszkaniu.
Dzisiaj nie mam już tego ekspresu, ale zapach cynamonu nadal przynosi dawne małe wspomnienia.
Pasuje do mnie. W końcu urodziłam się w grudniu:)

Zapalam świece, kręcę się wokół zadania domowego z historii, szarlotki w piekarniku i pudełka chusteczek higienicznych. Jesień błyszczy się w słońcu tym roku, ubiera w piękne, ciepłe barwy, choć kończy dzień ciut za szybko. Mieszkamy na wsi. W domu przy drodze nieutwardzonej, z kuchnią z widokiem na tańczące lekko liście, które spadają z naszych klonów bardziej lub mniej niechcący. Leżą kolorowe na trawie przed domem, dumne nie mniej, niż kwitnąca jeszcze lawenda. Nie pamiętam roku, w którym lawendą mogliśmy się cieszyć tak długo. I ponownie.

 


 
Dziś jestem mamą w domu. Dziś jestem sobą w domu. Dwa dni temu miałam nadzieję przegapić grypę, ale nie dała za wygraną. Ale to dzięki niej udało mi się zrobić to, o czym marzyłam od bardzo dawna. Wypiłam gorącą herbatę, otuliłam się kołdrą i spałam w dzień. W pustym domu, w godzinach pracy. Ze spokojem, który zorganizowałam sobie zamykając najpilniejsze maile z pracy już rano. Spałam. Potem obejrzałam dwa odcinki brytyjskiego serialu. Ja! Dwa odcinki! Podgrzałam obiad i czekałam, aż reszta rodziny wróci ze swoich zajęć. Cieszyłam się, że zjemy razem, na siedząco, na ciepło, całą rodziną.
Przez tych kilka cichych godzin znajomo uśmiechała się do mnie moja niedawno uświadomiona potrzeba. A może to ja się do niej uśmiechałam? Uświadomiona na nowo, bo we mnie była przecież zawsze.




Uwielbiam być w domu. Uwielbiam krzątać się po nim w wolnym tempie, dotykać naszych przedmiotów i mebli, układać kwiaty (choć teraz zastępują je gałęzie z jesiennymi liśćmi) i zmieniać dekoracje, wymyślać co na obiad, kroić ciasto do kawki i rozkładać je na cztery talerzyki, sprzątać w szufladach, składać uprane rzeczy w szafach, robić listę zakupów i nawoływać dzieci do wyciągania naczyń ze zmywarki. W wolne dni zawsze lubię robić wszystkie te rzeczy, których nie lubię robić w ciągu roboczego tygodnia, miesiąca, czy lat pełnych pracy zawodowej. W wolne dni przypominam sobie, jak bardzo lubię być w domu i jaką przyjemność sprawiają mi zwykłe domowe czynności, pod warunkiem, że mam na nie dość czasu, więcej, bez limitu. Zdaję też sobie wtedy sprawę, jak daleko zaprowadziła mnie codzienność i praca, jak daleko od domu właśnie.
Zamiast pisać, przejrzałam ostatnio swoje własne wpisy na blogu, nawet te sprzed kilku już lat. W bardzo wielu z nich powtarzają się te same słowa... że biegiem, że za szybko, że... czas... żeby zwolnić.




Ile razy w życiu można zaczynać od nowa? Czy istnieje jakiś limit początków i końców, przez które mamy siłę przejść? Świadomie i odrobinę tylko przymuszeni - przez los, rodzinę, zdrowie.
Choć summa summarum - samych siebie...

Ile razy można się zatrzymać, posiedzieć chwilę nisko, pozbierać drobinki rozsypanych nadziei, do tej ostatniej, zanim uda się podnieść głowę w komplecie z resztą ciała?
Ile razy można przymykać za sobą drzwi, przymykać na krótko oczy i chcieć otworzyć je w innym życiu? Zostawić za sobą bardziej lub mniej udane dni i podsumowania...

Ile razy, ile?...
Czy trzeba je w ogóle liczyć?
Czy nie każdy kolejny jest tym ostatnim?

Można. I trzeba. Nawet... zwłaszcza wtedy, gdy zbyt długo siedzi się wśród tych drobinek własnych nadziei. Nawet... gdy samemu trudno uwierzyć w słowa, które właśnie się piszą. Gdy wydaje się, że nikt cię nie rozumie, a co gorsza, nie chcesz już, żeby ktoś cię rozumiał.
Zawsze można zacząć od nowa. Tyle razy, ile będzie trzeba. Zamiast myśleć o tym, jak mi źle, że brak sił, zamiast użalać się nad swoimi trudami kolejny tydzień, lepiej wracać do myśli a może warto spróbować jeszcze raz?
Od nowa. Zawsze można spróbować od nowa. Jeszcze raz ułożyć sobie plan i rozpisać priorytety. Ustalić z samym sobą, co tak naprawdę jest dla mnie najważniejsze, co cieszy najbardziej, czego najbardziej mi potrzeba. Może trudności, które pojawiają się o niechcianej porze, mogą przynieść coś dobrego? Mogą zmusić mnie do zmiany, do rozmyślań w nowym kierunku? Może to są właśnie znaki, których szukam? Skoro coś nie pasuje - szukam lepszego rozwiązania. Jeśli coś nie działa - naprawiam to.
Jeśli za mało mam czasu dla domu, rodziny i siebie - znajdę go, wymienię, podzielę, oddam.
Może uda się, od nowa. Najważniejsze, że udało mi się to uświadomić, że nie powiem kiedyś... nie pomyślałam... trzeba było...




PS. Ponieważ ten post pisał się trzy dni... od wczoraj piję kawę z cynamonem. Nie mam tamtego mieszkania ani ekspresu. Ale mam kawę i cynamon. I potrzebę przyjemności. Na nowo.