poniedziałek, 26 marca 2018

szerokość geograficzna życzliwości



Czytam Iwonę od dawna, nie pamiętam już nawet od jak dawna.
Na półce z książkami, potem przez chwilę na parapecie albo przy łóżku i na ławie, leży jej książka. Papierowa. Wracam do niej, zaglądam, wybieram ulubione strony. Teraz czekam na kolejną. I na coś jeszcze czekam i wiem, że doczekam i tego.
Ostatni post Iwony - Moja Ameryka ... Myślałam, wspominałam, z rozczuleniem wspominałam tę moją i ... wtedy pomyślałam... a  może u nas też możemy to dostrzec? Możemy ją z siebie stworzyć, z siebie tę Amerykę wykrzesać? Nie po to, żeby coś udowadniać, butnie i na przekór, bo właśnie nie tędy ta droga. Nie po to te posty, słowa, teksty, nie po to, żeby porównywać przecież, zazdrościć, czy krytykować. Ale może uda się pokazać, napisać, że jednak, w pewnych dziedzinach naszego życia, naszej codzienności, ona jest, że wystarczy dobrze popatrzeć, dobrze się przyjrzeć. I po prostu ją zobaczyć. Uzmysłowić ją sobie. Przecież  u nas nie musi być gorzej, smutniej, bardziej blado czy nieuprzejmie, tylko ze względu na inną szerokość geograficzną (nota bene - mieszkam teraz niemal na tej samej szerokości, co wtedy, w Montanie). Dobrze może być wszędzie, gdzie chcemy. Nawet tu, w Polsce, w naszym mieście czy osiedlu. Może być dobrze, tak, jak chcemy, jeśli się o to postaramy. A tym swoim staraniem mamy szansę zarazić sąsiada, zawstydzić panią w urzędzie, komuś innemu jeszcze otworzyć oczy... Uprzejmość nie boli, otwartość i uczciwość też nie. Nawet, jeśli czasem wraca rykoszetem od tych Trudniejszych i Beznadziejnych ludzkich Przypadków.


Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Tam wydaje się, ze trawa bardziej zielona, że ludziom łatwiej, bo więcej zarabiają, dlatego są tacy uśmiechnięci i ciągle zadowoleni. Tam mają bliżej do morza albo do gór albo cieplejszy klimat. Być może. Ja też wolałabym więcej wiosny wiosną. Ale zamiast wypatrywać tego, czego nie mam, wybiorę radość z tego, co mam? Niech to wystarczy do dobrego nastroju przez większość dnia, do cierpliwości na czerwonym świetle, do powstrzymania się od oceny. Czasem szczerze się zastanawiam, skąd niektórzy biorą czas na teorie spiskowe, na plotki, knucie intryg, podejrzliwość, zazdrość - a wszystko z palca wyssane lub co najmniej intensywnie ubarwione. A potem myślę jeszcze... jak dobrze byłoby, gdyby każdy  nas miał w sobie więcej zdrowego zapatrzenia w siebie, na swoje podwórko, najbliższą rodzinę, swoje sprawy, na to, co pewne i osobiste. Więcej pokory i czasu na znalezienie tej własnej belki we własnym oku, a nie źdźbła u drugiego człowieka...



Słońce. Stoję przy blacie kuchennym, z widokiem na świat przed domem. Nasze dzieci - licząc na tę chwilę czworo, razem z ośmiolatkiem i pięciolatką zza płotu, którego nigdy nie było w planach zabudowy - na całym podjeździe kolorowymi kredami rysują tor żużlowy, wypisują biało niebieskie hasła uwielbienia dla Unii Leszno, swojej ukochanej drużyny. Jeżdżą wkoło i wzdłuż na rowerach, wśród okrzyków, śmiechu i naśladowania pomruków motocyklowych silników. Ostatnia prosta, ostry wiraż, wygrana i euforia na całe gardło. Daję każdemu kuchenną gąbkę i miskę z pachnącą wodą, zabierają się więc za mycie tych swoich maszyn z radochą typową dla pierwszego, prawdziwie ciepłego marcowego dnia. Czapki z daszkiem i bezrękawniki. mama pić! a masz mamuś coś słodkiego?
Po serii wygranych siadają na schodach na ganku i wcinają tartę z galaretką i truskawkami. Kawałek zasuwa się z jednego z talerzyków, ale po krótkim odmuchaniu trafia i tak do buzi, to nic, że okraszony dwoma ziarenkami piasku...
Przyglądam się i cieszę ogromnie. Sama wychowałam się w bloku z wielkiej płyty, typowe M4, trzy pokoje, pierwsze piętro. A potem spotkałam na swojej drodze Jego, razem mogliśmy stworzyć nam i dzieciom... trzy pokoje na parterze, ale za to z przestrzenią, ogrodem, kolegami, przyjaźniami i kłótniami do łez. Do kolejnej bramki i zabawy w chowanego. Z sąsiadkami dzielimy się chlebem, gdy akurat wszystkie zapomną, że sklepy przecież zamknięte. I kawą z ekspresu do wspólnego wzdychania na brakami i nadmiarami. W naszej wsi wszyscy mówią sobie dzień dobry, mimo, że ja większości nadal nie rozpoznaję. Dobrze mi, chcę napisać. Mam tu swoją Amerykę. Da się.






czwartek, 22 marca 2018

co ja wiem o gwiazdach





cel
sens
potrzebę
nadzieję
poczucie humoru
chęć


zgubiłam
z każdym płatkiem mrozu i promieniem zimna gubiłam bardziej
marzłam
nie czekałam
zamykałam na dłużej powieki, że niby mnie nie było
a skoro nie było, to i problemy miały zniknąć i moje rozterki wieczne
cóż... wracały


a potem...
a potem sprawdziło się to wszystko, co wiem o gwiazdach
a co ja wiem o gwiazdach?
no to, że są
są nawet wtedy, gdy ich nie widać
i to ze słońcem się sprawdziło
wstaje każdego dnia, więc wstanie i jutro
od nowa i uparcie daje szansę
nie tylko całemu światu, ale właśnie i mnie
mi tą szansę daje, mimo, że jestem taka pojedyncza
z pojedynczym strachem i małością


a teraz...
coraz więcej jestem, otwieram oczy na dłużej, żeby zobaczyć to, co przy mnie
co teraz
nie muszę sięgać aż za horyzont, wystarczy nasz dom z ogrodem i lawendą
nie muszę martwić się o to, co za dwa lata mogłoby być
wystarczy to, co dzisiaj i jutro











wtorek, 6 marca 2018

rozmowa bezwarunkowa

Nie to, co mam, ale z kim rozmawiam, jest mym największym bogactwem.

Rozmowa. Dialog, jak wyrwany z tu i teraz, spontaniczne i prawdziwe zainteresowanie.
Dziesięć minut.


Piątkowy, słoneczny poranek. Mróz szorstki i dotkliwy. Biegamy z mamą między budynkami kliniki na Przybyszewskiego, zaliczając połowę alfabetu, bo każde skrzydło, oddział, gmach ma tu przyporządkowaną literę. Dla wątpliwego ułatwienia. Służba zdrowia nie zaskakuje. Miłych niespodzianek brak. Mama zostaje w długaśnej kolejce do laboratorium, ja w międzyczasie wyskakuję do budynku na przeciwko, który okazuje się dwupiętrowym ciągiem cegieł z wielkimi oknami i wejściami F, D, E... Wybieram F, pokonuję labirynt korytarzy, schody w górę i w dół, kilka zniecierpliwionych pań w białych fartuchach, wskazujących mi dalszy kierunek, z pomrukiem poczucia wyższości nad upierdliwością szarego pacjenta. Pod pachą torebka, w drugiej ręce służbowy laptop (piii$#@&^!!). Gorąco. Zdejmuję czapkę, rozpinam kurtkę.
Jest! Gabinet USG. Korytarz z długim rzędem zajętych krzeseł. Nieruchoma gałka zamiast klamki. Proszę czekać. Czekam. Ustalam, że dobrze trafiłam, dziś tylko rejestracja, chcę umówić mamę na drugą połowę marca.
Rozglądam się dyskretnie, widzę znudzone twarze, obojętne i pogodzone z losem. Z nosami w telefonach komórkowych, z obojętnym spojrzeniami rzucanymi beznamiętnie...


I wtedy przydarza mi się ta jedna z najmilszych i prawdziwych rozmów, ta, którą zapamiętam na dłużej.
Trudno mi określić jego wiek, siedzi na pierwszym z brzegu krześle, zauważa mnie i uśmiecha się i od razu, z odruchowym zaciekawieniem zadaje kolejne pytania. O to, czy znam doktora R...., czy leczę się u endokrynologa, czy to moja pierwsza wizyta tutaj. Opowiada małe szczegóły również o sobie, używając zaskakująco trafnych słów, mobilizuje mnie do spokojnych odpowiedzi, co robię z przyjemnością. Kolejny raz pyta, czy znam doktora R...., pomaga mi przypomnieć sobie nazwę ulicy w Poznaniu i z troską pyta, czy wtedy rozpoznano u mnie nowotwór. Autentycznie cieszy się, że nie. I kolejny już raz - pozornie nerwowo - przeczesuje obiema rękami swoje włosy. Już wiem, że to gest ulgi, radości, zadowolenia. Wie, że z Leszna musiałam tu jechać 80km i tak rozmawiamy sobie przez kilka dobrych minut. Po prostu, odruchowo, oczywiście. Na początku pomyślałam, to tylko pytania, jest ich całe mnóstwo. Zauważam oczywiście, że jego fizyczna sprawność, sposób poruszania nie jest sprawnością zdrowej - fizycznie właśnie - osoby, ale słownictwo, empatia, sposób, w jaki reaguje na moje słowa, jak prowadzi dalszy ciąg rozmowy, wtrącając swoje refleksje i wręcz rady: nie można się poddawać, to najważniejsze, żeby w chorobie się nie poddawać... Nawet nie wiem, kiedy te minuty mijają... Nie ma zdawkowych odpowiedzi, nie ma natręctwa pytań. Słyszy nas cały rząd zajętych krzeseł. Tym bardziej cieszy mnie naturalność tej sytuacji, czysta rozmowa, przyjemność, uśmiech na naszych twarzach.
Drzwi gabinetu otwierają się i szybko załatwiam rejestrację. Żegnam się z chłopakiem, uśmiecham się do jego mamy, która przez cały czas przysłuchiwała się naszej rozmowie bez cienia chęci czy też potrzeby ingerencji. Jakby to była najbardziej naturalna rzecz, taka rozmowa dwojga nieznajomych, którzy spotkali się na tym samym korytarzu, którzy znaleźli się tu i teraz w zbliżonych okolicznościach. Którzy czekają tak samo długo na swoją kolej, mają być może podobne doświadczenia, a być może któremuś potrzebne jest zwyczajne ludzkie zainteresowanie.


Jak bardzo my jesteśmy ułomni, pomyślałam, skoro naszym odruchem jest spuszczenie głowy i obojętność. Skoro chowamy głęboko potrzebę komunikacji, uprzejmości i współodczuwania. Gasimy ją w sobie, zastępując lenistwem lub obawą.


A ten chłopak, który sam borykał się z nieidealną umiejętnością panowania nad własnym ciałem, był najbardziej prawdziwym i ludzkim z ludzi, których spotkałam tego dnia. Otwartym na drugą osobę, szczerym tak ujmująco. Dlaczego szczerość i autentyczność jest nam teraz wyjątkowa, zamiast być najnormalniejsza na świecie? Dlaczego w oczy rzuca nam się czyjaś fizyczna ułomność, a nie własna - emocjonalna i kulturalna? Do tej się przyzwyczailiśmy.


I nauczyliśmy się panować nad odruchami bezwarunkowymi.
Tak często sympatia, empatia, bezinteresowność, czy zwyczajny uśmiech odbierany jest ze zdziwieniem lub oceniany jako żenujący. Nie może po prostu być. Czy naprawdę częściej te zachowania są fałszywe, niż zwyczajnie spontaniczne? Czy zazwyczaj są jednak podstępem i dlatego bronimy się przed reagowaniem na nie, wybieramy niewidzenie, obojętność?
Sama jestem odruchem. Nie zastanawiam się, zanim podam komuś rękę, gdy jej potrzebuje lub gdy ktoś rozpocznie ze mną rozmowę na jakimkolwiek korytarzu. Po prostu odpowiadam.
Czasem sama z tym odruchem wyskoczę. Ileż to razy sparzyłam się, poczułam najpierw głupio, bo moja spontaniczność, zagadanie, zapytanie, wyjście na przeciw napotkało na ... nic. Brak odbioru. Albo też i nadinterpretację, poszukiwanie drugiego dna mojego uśmiechu, bo przecież coś musiało się za nim kryć. Interes znaczy.
Szkoda.
Nie potrafimy się ze sobą komunikować, czytać samych siebie i siebie nawzajem. Po prostu.
A to mógłby być nowy przedmiot w edukacji szkolnej dzieci. I starszych dzieci. I zwłaszcza dorosłych.
Umiejętność komunikowania się, dialogu, rozmowy. Zwyczajnie i prosto. Jak kiedyś.