wtorek, 9 października 2018

zależy



Przygarniam do siebie najmilsze momenty...
Zamiast bać się tego, co przyjdzie.

Stoję przy kuchennym blacie, pakuję pachnący dzisiejszym dniem chleb, przełożony serkiem lub pastą, pokrojony w trójkąty, na jutro, do dziecięcych śniadaniówek.
Zastygam, bo udaje mi się dostrzec trwającą chwilę... ja przecież całe moje zmęczone serce wkładam codziennie między te kromki, całą miłość moją.
Małe rzeczy, z nich buduję to, co najważniejsze między nami.

Nas.


Nie miałam ostatnio dobrego czasu. Nie jest ten czas teraz dla mnie łaskawy.
Może z powodu braku witamin...
Wszystko, na co patrzę wkoło, powinno mnie cieszyć, i przecież ogromnie cieszyło jeszcze miesiąc temu. Było lato, było bardzo ciepło i beztrosko. Dni przebiegały między pracą a domem, w domu, naturalnie, było mi lepiej, dzieci i Bartek mieli wolne, poranki należały tylko do mnie. Całowałam cicho ich czółka, ramiona i policzki. Szeptałam miłosne wyznania, zatrzymywałam idealne momenty, sielankę, którą czuć tylko wtedy, gdy dzieci śpią. Lub występują na scenie.

Ale pomiędzy tymi momentami jest cała reszta życia...

Lato minęło, skończył mi się uśmiech...
Od początku września niechcący przestawiłam się na tryb notorycznego zmęczenia, brak energii odczuwam ogromny.



Nie chce mi się nie poddawać. Więc poddaję się... rozżaleniu, rozczuleniu, smutkowi, zagubieniu. Odrzucam wszelkie pozytywy. Odrzucam dobre rady i troskliwe spojrzenia...
Zamknęłam bloga. Schowałam go do niewidzialnej szuflady nieistniejącego biurka.
Zabrakło mi na niego oddechu. I intymności. Nie mam pojęcia, do kogo mój blog naprawdę trafia, komu i jak służy.
A ten świat taki obcy, twardy i szorstki się wydaje...

Wybrałam szufladę, ukrycie, ciszę.


Parę dni temu, podczas ogarniania salonu, sprzątania, nachyliłam się nad małą drewnianą tacą, na której pierwotnie stała świeca i kilka gałęzi, a kilka tygodni temu Jasiu zasypał wszystko biało szarymi kamieniami, przywiezionymi kiedyś z Jeziora Bodeńskiego. Na samym dnie znalazłam kilka gałązek lawendy, wyjęłam je ostrożnie, bo wiem, że nawet lekko ususzone potrafią gubić kwiatki, obsypywać się wkoło. Odłożyłam je na bok, ale - jak zwykle - lawenda nie pozwoliła przejść obok siebie zwyczajnie.
Zapachniało mi...możliwością.
I wtedy pomyślałam... może wrócę. Usiądę i napiszę o wszystkim. Pozwolę sobie.
Moment. Drobna myśl. Mgnienie. Błysk właściwie...

Szybko się pojawił.
I tak samo szybko zgasł.


Za mało mam czasu na życie. Na oddech mam za mało.


Parzę herbatę.
Znaczy... otwieram drzwi jesieni. Otwieram je, wracam do stołu z kubkiem w ręku i pozwalam jej wejść.
A w głowie mam trzy słowa, to nic, że jest ich znacznie więcej, bo i tak zawsze składają się na zaledwie trzy moje myśli: na trzy imiona i trzy pary butów...



A wczoraj, po drodze do własnego smutku, żałości ogromnej nad życiem... tym naszym  zyciem, które przelatuje mi codziennie, nie do uchwycenia, nie do zatrzymania... trafiła mi się rozmowa. Rozmowa, jedna z tych, które zmieniają bieg, rozsuwają zasłony, wpuszczają promienie słońca i chwytają mnie za rękę.
Rozmowa z Osobą, która kocha mnie od jedenastu lat.
Od początku mnie kocha, po prostu.
Od początku do końca.
Ze wszystkim, co może wyczytać z mojej twarzy.
I ze wszystkim, czego na niej nie widać.
Jest. I bierze moje troski w swoje ręce, układa je od nowa, a potem, z dłonią na moim ramieniu, pomaga mi podjąć nawet najtrudniejsze decyzje. Nadal moje, ale nigdy samotne.
Taka ulga... takie wszystko. I już nie muszę sama...


Dalej przygarniam te najmilsze momenty do siebie. I okazuje się, że mam ich już pełne ramiona i kieszenie.
Zamiast bać się tego, co będzie, parzę herbatę, na dwa kubki.


PS. Wszystkie zdjęcia są sprzed kilku lat... najmilszych wspomnień:)