czwartek, 31 grudnia 2015

smaki życia

każdy mój dzień, to nowy smak
zaczyna się niby przewidywalnie, podobnie, jak wiele poprzednich
a potem... szczypta muzyki w radio, garść rozmów przyprawiona emocjami, niepowtarzalna mieszanka zaskoczeń i kompromisów...
i dzień kończy się niedosytem...
lub chęcią na totalną zmianę menu...
pozostawia za sobą słodkie wspomnienie satysfakcji
lub gorzki posmak niezadowolenia...
cierpkość niepokoju
lub głód niedoczekania


smak przyjaźni...
długo go nie znałam, nie próbowałam, nie próbowałam nawet szukać...z maleńką zazdrością patrzyłam na koleżanki-psiapsiółki, na przemian szeptające, chichoczące i kłócące się
ja biegałam między szkołami (muzyczna przez dwanaście lat) bez większej potrzeby zwierzania się
bez nazywania relacji
to ja raczej słuchałam o troskach, to do mojego pokoju w akademiku przychodziły kumpelki zaciągnąć się optymizmem

skutecznie

przyjaźnie pukają do mnie teraz, a ja otwieram im drzwi
nadal bez nazywania, bez słów
raczej gestami, wyczuwaniem, byciem
wystarczy jestem lub dobrze, że ty jesteś
kilka Osób, którym nie muszę tłumaczyć
ani się...
to jak odkrywanie nowego smaku, który okazuje się znajomy od lat
pachnie oczywistością


smak niezaspokojenia...
tęsknoty moje, marzenia, jeszcze nie plany...a już łapczywość
jeszcze nie widzę, a już wyciągam rękę, oblizuję wargi
niezaspokojenie tego, co za mną i tym, co cudownie przed
odnaleziony przeze mnie przepis na możliwe
odnaleziony? czy raczej długo dopracowywany...

smak bieli śniegu w mojej Montanie i lodów o smaku moose tracks przy stanowej nr 15
hugo boss na moich nadgarstkach, gdy idę piątą aleją
i przeczucie, że to nie może skończyć się na spisywaniu wspomnień

wiem, wiem, już wiem, że american dream nie musi spełniać się w Ameryce
że nie miejsce jest ważne, ale to, ile z tego spełniania się potrafię dojrzeć całkiem blisko

ale niezaspokojenie czasem aż boli
i całe szczęście
bo nie pozwala stać, ani siedzieć
słychać burczenie
czuć ssanie
głodu


smak poznawania...
menu było wyjątkowo bogate piętnaście i dwadzieścia lat temu
:)
przypadkowo spotkani ludzie
krótkie rozmowy, na długo pozostające w pamięci
książki, artykuły, widoki, czas
chłonęłam
słuchałam
widziałam
sięgałam
doświadczałam

kiedyś poprzez poznawanie świata, odnajdywałam siebie
smakowałam tego, co inne i nowe
degustowałam własne możliwości
nie gubiłam się w nieznanych mi miejscach
- wystarczy przecież mieć aktualną mapę...
nie udał mi się tylko powrót po własnych śladach
przez tą rzekę, do której się nie wchodzi drugi raz
bo byłam sama

teraz poznaję świat z Nim
wyraźnie widać drugie ślady obok moich


smak zwyczajnego dnia...
jego okruszki wciąż na moich ustach...nie kończę się nimi delektować...
nie wiedziałam nawet, że dzień wolny, spędzony nie w pracy, nie w podróży, lecz po prostu w domu, może dać tak wiele radości!
dzień bez planów, z dziećmi i B., zwyczajny, normalny...
piję kawę w zwolnionym tempie, pojedyncze łyki z przymkniętymi powiekami, nawet bez cynamonu (przypis redakcji...)...
smażę naleśniki, słucham radia, układamy lego i puzzle...
czytam, notuję, patrzę przez okno...

nieśpiesznie
nacieszam się
kocham
i nie muszę już dopisywać osobnego rozdziału pt. smak miłości...








Jakie smaki przyniesie kolejny rok? Czy któraś z przypraw życia będzie dominować?
Najważniejsze, że nie muszę smakować ich sama.
A Dwie Szczypty nieustannie nadają naszym dniom świeżości, aromatu zaskoczenia, nuda wyparowuje:)
Jakie smaki przydarzą się Wam? Może zdradzicie, które są Waszymi ulubionymi?
Na jaki smak czekacie w Nowym Roku?


PS. Udanego dnia, Asiu:)

niedziela, 27 grudnia 2015

tell me there's a heaven...


 
Między jedną a drugą Wigilią.
Między jednym a drugim naszym domem rodzinnym.
W nieciemnej cudnej nocy, trzymam Cię, Kochanie za rękę.
W aucie Chris Rea.
Gwiazd nie widać, ale wiem, że są. Że mrugają zza chmur, widoczne dla cierpliwych.

"Tell me there's a heaven
Where all those people go..."

I nie mogę powstrzymać łez.
Pierwsza Gwiazdka bez Niej. Mojej Babci ukochanej. Bez Jej karpia w galarecie, lepionych pierogów polanych masłem, ryby po grecku. Bez drżenia rąk przy łamaniu opłatkiem... Bez Babci głosu...
Już nie jest i nie będzie tak, jak kiedyś. Czuję się trochę tak, jakby razem z Nią odeszło definitywnie moje dzieciństwo. Dorosłam.
Gdzie jesteś teraz, Babciu? Czy jest Ci tam dobrze? W niebie? Czuwasz? Patrzysz? Widzisz?
Mam nadzieję, że uśmiechasz się na nasz widok, czuję Twoją dłoń na moim ramieniu. Chyba wiem, co byś mi powiedziała, gdybyśmy mogły usiąść obok siebie w jednym pokoju, przy tym samym stole. O co chciałabyś mnie zapytać...
Odpowiem Ci każdym moim dniem. W uśmiechu, całusie, spojrzeniu, pełnym ciepła, zobaczysz, że Twoje troski nie są już konieczne, a modlitwy i nadzieje się spełniają. Znalazłam tego, którego szukałam. Bądź spokojna. Mam dom, dzieci, pracę tą samą od lat. Nie noszę wełnianych skarpet, ale nie marznę. Jemy dużo malin i kiszonych ogórków. Dziadek popłakuje jeszcze, ale to z miłości. Do Ciebie. Może nie zdążył wcześniej...to teraz oddaje Ci ją....Ale radzi sobie. Nie martw się.

 


Wszyscy po trochu popłakujemy.
Powiedz mi tylko, Babciu, że to niebo jest, że na pewno, i Ty tam na nas czekasz...



środa, 23 grudnia 2015

pod choinką cuda śpią

Przedostatnia adwentowa torebka, jedno z najbardziej wyczekiwanych "zadań" - śpimy pod choinką.
Nie, nie, ja zdecydowanie nie. Wolę twardy sen na miękkim łóżkowym materacu. Ale dzieci są zachwycone. Marysia szczęśliwie "padła". Janko nadal się stara, pomimo skandalicznie późnej godziny, jak na niego. Dochodzi 22:00. Choinka stoi w salonie. Salon jest połączony z kuchnią. Intymnie, kameralnie, małodomkowo. My siedzimy cichutko, ale pod choinką z pewnością słychać każdy okruch na kuchennym blacie i szum termoobiegu.
Poleżałam trochę przy nich. Obowiązkowo pomiędzy. Twardo... Ale za to jakie widoki! Bąbelkowa lampa widziana od dołu, odbija światełka z choinki, czego normalnie bym nie zauważyła. Białe kule i gwiazdki wiszące na tle ciemnych drzwi tarasowych. Ciepło półmroku, magiczne chwile tuż przed Bożym Narodzeniem, czas na dostrzeżenie piękna naszego domku, na leżąco, z oddechem małej buźki na lewym policzku i uściskiem naszej dziewczynki, mówiącym "mamuś, nie idź, nie puszczę" w prawej dłoni. Magia. Cuda śpią pod choinką.
Oddycham tym wszystkim i cieszę się. Pomimo, że jeszcze sporo do zrobienia dzisiaj. Biała czekolada czeka na roztopienie, toblerone schowane, niby głęboko, ale i tak odkrywam, że otwarte i nadgryzione. W kwestii słodyczy dla mojego ukochanego nie ma rzeczy niemożliwych. Znajdzie, zje, nie żałuje. Bardzo nas to łączy. Nie ma to jak pełne zrozumienie wzajemnych słabości. A tym bardziej ich zaakceptowanie. Dlatego kupiłam o jedno opakowanie czekolady więcej.

Jest magicznie. Wigilia jutro, ale mnie już dziś spotkało mnóstwo niespodzianek. Podarunki od znajomych, bliskich mi Osób, głównie Pań Blogerek:) A świadomość, że ktoś o mnie pomyślał, specjalnie dla mnie przygotował, wiedział, że sprawi mi to radość - rozczula mnie. Za czasów "przed dziećmi", często zaskakiwałam najbliższych trafionymi prezentami, a moją mamę kwiatami bez okazji. Teraz mniej mam na to czasu (za co przepraszam Cię, Dorotko, ale nadrobię!) i poczta nasza czynna tylko do 14:00! Ale chyba wraca do mnie kiedyś dana serdeczność:)
Ania :) O której pisałam w poprzednim poście. I której Maluszek czeka na wyzdrowienie w szpitalu!:( Mimo to, z koszyczkiem pełnym domowych konfitur i nalewek, ciasteczkami i maleńką stajenką, zapukała dziś do nas. Janek powitał Ją okrzykiem "cześć ciocia!", a Marysia rozgryzała, który to Kacper a który Melchior i od razu zarezerwowała ciastko w kształcie księżyca. Bo pozwoliłam zjeść po jednym dopiero po kolacji. Wiedziałam, ze Ania zadba o nas w imieniu Mikołaja, bo to nie pierwszy już raz:) Ale wzruszyłam się dziś. Oj, tak jakoś wzruszam się znowu ostatnio, przy po raz czwarty oglądanym Ekspresie Polarnym albo na wspomnienie o rybie po grecku i pierogach z grzybami mojej kochanej Babci...Których już nigdy nie zjemy....

Pierniczki od Doroty już zjedzone. Listonosza wyczułam z daleka. Dorota będzie miała w te Święta czkawkę co chwilę, bo pomyślę o Niej za każdym razem, gdy spojrzę na naszą choinkę:) Podarowała nam śliczne grubaśne własnoręcznie ozdobione bombki. Nasze małe drzewko w tym roku ma, co prawda, styl raczej awangardowy. Ale cały home made, no, school made:) Moja wizja minimalizmu i tylko bieli na choince, została wyprzedzona papierowymi ozdobami i bombkami, które dzieci same ozdabiały podczas wycieczek do fabryki bombek. Tak miało być. Prosto będzie jak pójdą do średniej szkoły. Choć pewnie tylko w kwestii choinki.
Planuję już jedno z postanowień noworocznych, związane z Dorotą:) Nie udało się w tym roku, więc trzeba zadziałać w tym nadchodzącym!:)

Nie wiem, czy mróz i śnieg zdecydują się odwiedzić nas te zimy, ale trunków na rozgrzewkę mamy coraz więcej:) Nalewka z pigwówki i aronii to kolejne niespodzianki. I kolejna Ania. Trzeba przyznać, że Anie to naprawdę świetne dziewczyny:)

Marysia chrapie. Biała czekolada rozpuszczona. Migdałowiec upieczony.
Pod choinką śpią nasze Cuda. Najlepsze prezenty. I - mimo, że podpuszczamy ich, że dostaną jutro od Gwiazdora tylko puste pudełka, że ich energia doprowadza mnie chwilami do rozpaczy - to dla nich i dzięki nim to wszystko. Dla nich i dzięki nim się chce. Więc może i położę się jeszcze na chwilę, na tej podłodze pomiędzy, wsłucham w ich śpiące oddechy, popatrzę na nasz dom z ich perspektywy. Z dołu, z - góra - metra trzydzieści. Wyrównam oddech. I poczekam na dwudziesty czwarty grudnia...





 





 
 
 

wtorek, 22 grudnia 2015

Ona ma siłę. Ona. Każda. Ja.




Siedzę w łóżku w jeden z tych wieczorów przedświątecznych. Pierwszy od lat. Taki ułożony, ogarnięty. Przed czasem. Z boku stos książek do nadrobienia, rozsypane  cudowne kartki, które dostałam od Ani, do wypisania i rozdania naszym Mamom i Tatom pod choinkę. Ania, wyjątkowo ciepła i mądra Ania, o której wspominam u siebie kolejny raz, obdarowała mnie przepięknymi świątecznymi kartkami, które zrobiła sama. Listek po listku, słowo po słowie. Niechętnie rozstaję się z którąkolwiek...

 


 

Patrzę na okładkę Iwony. Ona ma siłę.

Ona Każda Ja.

Czytam od początku i od końca. Nie opuszczam ani jednego słowa. Zamówiłam od razu dwa egzemplarze, ale już wiem. że to za mało. Dałabym ją tej Każdej z moich najbliższych. Rozmyślam, komu pierwszemu podarować, której moc potrzebna od zaraz. Kupiłam i noszę przy sobie, żeby pokazać sobie i wszystkim, że można pisać. I napisać. I trzymać w rękach książkę, która jest spełnieniem marzeń. I że ja też mogę tak kiedyś trzymać, pachnącą niedowierzaniem. Sporo pracy przede mną. Ale kto, jeśli nie ja?
Iwona – czytam po kolei Jej słowa, każdą małą historię i popołudnie. Myśli lekkie i najoczywistsze.
I ważne. I te niepomyślane jeszcze.
Jak moje. Gdzieś z tyłu głowy. Przykurzone, zapomniane, zaspane. Czekają na ubranie w słowa, na nazwanie, wypowiedzenie ich na głos.
Jak te marzenia. które wyrywają się do odpowiedzi. Mojej odpowiedzi. Pragną zwrócenia na nie uwagi. Nareszcie!
Eureka i ulga. Doczekanie.


 
 
 
 
Za rogiem czeka magiczny czas, Boże Narodzenie, Wigilia, spotkania, rodzina, śmiech i prawdziwa radość. Z tego, że możemy znowu, niemal w tym samym gronie, wspominać własne dzieciństwo, tradycje i rytuały. I tworzyć, budować przyszłe wspomnienia naszych dzieci. Czarować ich świat już teraz, przekazując to, co dali nam nasi rodzice. Miłość.
Tak prosto i po prostu.
Bez doszukiwania się w tych Świętach nudy, monotonii i bezsensu.
Bez buntowania się przeciwko smażonemu karpiowi i śpiewaniu kolęd.
Zjemy za dużo, obejrzymy kolejny raz te same filmy.
Będzie jak zawsze. Cudownie.
Niemal. Bo bez Babci.
 
Ale ta niezmienność w tak zmiennej codzienności, ta stałość i przewidywalność jest dziś moją siłą.
Obecność i bliskość drogich mi Osób jest moim szczęściem.
Na tu i teraz. Na te Święta i całe Później.
 

sobota, 12 grudnia 2015

sercem zdobione


Mam szczęście znać i otaczać się (choć ciągle za rzadko!) cudownymi Osobami.
Kobietkami z ogromnym sercem, pasją i ciepłem.
Piszę Kobietkami, nie kokieteryjnie, ale dlatego, że są mi bliskie.
Z Jedną znam się od lat... o matko...od pierwszej klasy liceum:) Potrafi robić piękne zdjęcia, a w wolnych chwilach - zdobi sercem.
Gdy tylko zorientowałam się, że to Beata, ta Beata, która siedziała w zielonej sali numer osiem - w tym samym rzędzie ławek, co ja? z Agnieszką i Anią? :) no, w każdym razie to Ona stoi za tymi cudownymi pudełkami, herbaciarkami i gdy pokazała swoje najnowsze sweterkowe skarby...nie wahałam się ani chwili. Czyż nie są cudowne? Mam je i ja:) Oczywiście nie doczekałam do Świąt i świeczniki, taca i pudełko na skarby Marysi już zdobią nasz domek:)
Dziękuję Beatko:)







Serce na dłoni i w każdym geście - to również Ania. Choć spośród blogowych Przyjaciół mam do Niej najbliżej, życie ciągle weryfikuje naszą potrzebę spotkania i pogadania bez udziału klawiatury:) Ania już w zeszłym roku niesamowicie ucieszyła nas świąteczną niespodzianką. W tym roku zadbała o wydłużenie moich urodziny. W zupełnie niespodziewanym miejscu czekała na mnie latarenka i życzenia. Pomimo ogromu obowiązków - o czym pisze na swoim blogu - zadbała o mój uśmiech i to cudowne uczucie ciepła na sercu, gdy wiesz, że Ktoś tam jest i myśli nawet, gdy się tego nie widzi...Dziękuję Aniu:)




Asiu - wiem, że czytasz, że jesteś, nawet, gdy doba za krótka:) Ty wiesz:) Dobrze, że jesteś.

Blask świec w domu tworzy naprawdę wyjątkowy klimat. Od razu chce się upiększać, nawet, gdy rozsądek każe zająć się bardziej praktycznymi sprawami albo radzi po prostu iść spać. Zaglądam do wielu blogów, na których już od dawna królują barwy i nastrój zimy i zbliżającego się Bożego Narodzenia. Nasz domek powoli przygotowuje się do świątecznego czasu, upiekliśmy pierniki, zadania na Adwent udało mi się w końcu skompletować, dzieci zbierają plusy za dobre uczynki, i minusy za chwile słabości:)
Żałuję tylko, że za oknem nie jest biało. Na to jedyne nie mamy wpływu. Ale kto wie? Może czeka nas niespodzianka? W końcu przed nami czas magii i cudów....




 
 






piątek, 11 grudnia 2015

wieczór polarny

 
 
 
 zaczarowałam się
dałam się ponieść
i wpuściłam magię przez drzwi
wpadła z polarnym podmuchem
strzepywałam z nosa niewidzialne płatki śniegu
 
 
dzisiejsze zadanie adwentowe:
film familijny
popcorn
i nastrój
wybraliśmy cudowny Ekspres polarny
z prawdziwie animowanym Tomem Hanksem
bez przemocy, wartkiej akcji
za to bajeczny, cichy
i z mottem na dobrym zakończeniu
 
 
 
i udało się!
znalazła się sofa z miękkim kocem
świece i zapach mandarynek
ogień w kominku i...martini ze sprite'm:)
znalazł się i czas i spokój
ja je znalazłam!
 
a wraz z polarnym poszukiwaniem Świętego Mikołaja przytuptało do mnie wzruszenie...
trzymało za rękę wspomnienia Wigilijnych opowieści z mojego dzieciństwa
i beztroskę współprzeżywania przygód z bohaterami bajki
 
prosta świąteczna historia, ciepło Jaśkowego ciałka i zapach dziecięcego szamponu
nieustanne pytania Marysi, o niuanse, które żadnemu dorosłemu nie przyszłyby do głowy
cała rodzinka w jednym pokoju
dzieci na dywanie z brodami zadartymi i wąsami od mleka
moje to....
 
zaczarowałam się
tak cicha i ciepła opowieść zdarza się raz na...rok
i to na nią otwieram dziś sezon
niemal słyszę srebrzysty dźwięk świątecznego dzwoneczka
idą Święta!
 
 
 
 
wsiadam więc do tego pociągu
ekspres, więc zdążę:)
 
przesyłam Wam, Kochani, moc...
znajdźcie swoją opowieść
dajcie się zaczarować
skoro mi się udało
Wy też możecie!
 
 
 
 
 
 
 


czwartek, 10 grudnia 2015

szczyt sezonu, szczyt!



Mogłabym zrobić listę przebojów moich ostatnich wpadek, głupot, śmiesznostek.
Toplistę gaf i pomyłek.
Niewyłączone żelazko. Przez osiem godzin.
Mięso na obiad posypane gałką muszkatołową zamiast curry.
Auto zostawione na parkingu siedem kilometrów od domu (zostawione, żeby dwoma po mieście nie jeździć, paliwo zaoszczędzić... i tak zamiast kilku, czternaście kilometrów zrobiliśmy, żeby po nie wrócić....) - ale tą akcję na dwa dzielę, po pół na mnie i B.:)
Żel pod prysznic na włosach. Zamiast szamponu. Przed wyjściem na Andrzejki.
I zbiłam śliczną białą porcelanową choinkę, którą przywiozłam trzy dni wcześniej z Warszawy:(

Lista cały czas się powiększa.
Jak to w sezonie.
Sezon jest co prawda na meble. Nie na wpadki.
Ale ja "w meblach" robię, mówiąc prosto. Bo meble na Święta kupuje się na potęgę. Nasze meble zagranicą. Albo przynajmniej nowości na ekspozycjach prezentuje, żeby klienci mogli drzwiami i oknami między świątecznymi posiłkami zamówić. Tak więc shopfloory i preXmas orders - tym żyję od tygodni.
Na siedząco, przy laptopie, z mailami, telefonami, zamówieniami, sprawami ważnymi i upierdliwymi. tych upierdliwych oczywiście jest najwięcej. I tych, co drugi raz trzeba napisać, poprosić, wyjaśnić. W dodatku mam"pecha" znać język, co oznacza, że wszystkie drogi prowadzą do mnie, napisz, zapytaj, przetłumacz. Wydawało mi się, że angielski na dzień dobry to teraz standard! Choćby taki komunikatywny!
Ale skoro z komunikacją po polsku mamy spore problemy i braki, to gdzie mi marzyć o po angielsku...
I do dziś nie mam pojęcia jak przy tak siedzącej pracy można mieć zadyszkę.
A ja mam. Od rana. I tak przez osiem godzin. Tych służbowych.
Potem to już normalna, oczywista zadyszka w samochodzie, wracam do domu i pędzę, jakbym była spóźniona. Cisnę na pedał gazu, pod uchem telefon, bo bezczynnie tyle minut spędzić nie wypada. I cały czas to wrażenie, że jestem spóźniona. Nie wiem w sumie na co...na obiad, którego nie zjem, bo nie dadzą mi usiąść? Bo nowy rysunek, nowy podskok i prawie-gwiazda na zajęcia taneczne. Całusy i opowieści i koniecznie przytulaski.
Na to zawsze zdążę.
To mnie nie omija. Na to zawsze mam czas.
Potem znowu szybkim krokiem, bo COŚ trzeba z tym długim godzinnym popołudniem zrobić!
Może do sklepu pieszo. Albo na spacer odnieść książki do biblioteki - choć wiem, że zanim dzieci oderwą się od swoich zabaw i bajek, dotrą po trzecim wezwaniu do przedsionka, przypomną sobie o siku, kupie, piciu, dokończą wzajemne przepychanki, wychichotają lub wypłaczą ogrom emocji, znajdziemy czapki i szaliki do pary (często ten punkt pomijam, pary nie są konieczne) i ubiorą się z moją zadyszaną pomocą... nadejdzie godzina zamknięcia biblioteki.
Więc nastawiam się od razu na miauczenie Jej: "ale ja chciałam..." i płacz Jego: "nie lubię cię! nie chcę pod domem, chcę iść do biblioteki!" i idę sama w....ciemność. Słysząc za sobą tuptanie, a częściej szuranie małych butów. Dwieście metrów wyganiania smutasów i osuszania łez. Do końca drogi. I drugie dwieście z powrotem. Ja się już nie przejmuję. Moja oschłość i obojętność na ich buczenie i jęki działa świetnie:) Oczywiście ta oschłość jest pozorna, kosztuje sporo mojej powściągliwości i zaciskania zębów.
Ale działa.
A może to po prostu świeża dawka tlenu?
Potrzebna i im i mnie.
Oddycham...

W podobnych rozedrganiach docieramy do końca wieczoru. Do końca ich dnia. A gdy tylko raczą zasnąć, rozpoczynamy nasz wieczór. Mój i B. Nasz czas. Podsumowania, rozmowy, przemyślenia.
W szczycie sezonu mam w głowie listy. Listy wysyłkowe. Listy zakupów. Rzeczy do zrobienia i zobaczenia. Listy filmów do obejrzenia i znajomych do odwiedzenia. Bo Święta. Magiczny czas.
Jaki magiczny, skoro taki zdyszany?
Gdzie ta sofa, na której się siada, wśród świec i zapachów pomarańczy? Gdzie ten film familijny, romantyczny, świąteczny? Wizja błogiego zimowego popołudnia przy kominku przewija się przez reklamy, telewizję, blogi i moją wyobraźnię. Już, już prawie mam na takie popołudnie szansę przecież.
Wystarczy tylko to, to i tamto...
Nieprawda! Nie zdążam nigdy! Jak usiądę już, w końcu, nawet z tym kocem miękkim, to okazuje się, że właśnie dobiegła północ. Minuty skurczone mijają nieubłaganie, nie zważając na moje starania zatrzymania ich. A ja tak się staram i spieszę przecież wciąż. Z tą zadyszką. Bo przecież miałam zrobić tylko to i tamto. Musiałam tylko podsumować zawartość lodówki pod kątem jutrzejszego obiadu. Porozmawiać z B. o kosztach zakupu bramy do kanciapy....żeby stwierdzić, że na przemyślenia wszelakie, o Świętach, życiu, spokoju, to jest już trochę za późno, że o tej porze szczytem marzeń moich jest już jedynie sen...

Sen...
W szczycie sezonu marzę o nim, wyobrażam sobie jego cudowne właściwości.
I to, że trwa...że zdarza się każdego dnia...to znaczy nocy... że budzę się sama, bez budzika w telefonie, ustawionego na trzy razy...
Marzę o śnie bez zadyszki. Bez pośpiechu. W szczycie sezonu, to szczyt moich marzeń...


sobota, 5 grudnia 2015

trzydzieste ósme

Uwielbiam swoje urodziny.

Naprawdę!
Niektórzy swoich nie lubią. Bo przypominają o płynącym czasie. Zbliżają do starości. I takie tam dziwne tłumaczenia...

Ja uwielbiam dzień moich urodzin. Cieszę się już kilka dni przed, świętuję i wspominam przez kilka po.
Trzydzieste ósme obchodziłam wyjątkowo....
Na gorąco pokażę tylko zdjęcia. Z Warszawy, o której nie napiszę nic negatywnego. Spędziliśmy tam z moim Mężem i Przyjaciółmi calutką dobę. Intensywnie. Cudowny wieczór, pełen wrażeń, emocji, śmiechu i należnego nam relaksu.
Niesamowite wrażenia podczas spektaklu "Wujaszek Wania" w Teatrze 6. piętro. I to nie "tylko" kwestia znakomitych aktorów. Delektowanie chwili. Z wypiekami na twarzy.
Oddychanie nocnym życiem miasta. Adrenalina, która czekała na uwolnienie.
Kocham duże miasta nocą. Tą jedną, raz na tysiąc innych.
Dziękuję. Tobie i Wam:)
To będzie ekscytujący rok mojego życia. Skoro tak cudownie go zaczęłam:)

 




Ostatnie chwile przed rozpoczęciem spektaklu. I na zrobienie zdjęć.