piątek, 4 grudnia 2015

blanket of starlight...



W poprzednim poście pisałam o tym, jak wielką mam ochotę...tak troszeczkę uciec przez koniecznością porządków, przedświątecznego sprzątania, planowania, zakupów. Schować się pod kremowym kocem z Montany, w grubych wełnianych skarpetach, z kubkiem kakao, pilotem albo książką. Schować się przed tym, co trzeba, co muszę, co powinnam. Co nie może czekać. Bo czas biegnie, wszyscy biegną, szykują, gonią.
Śniegu nie ma. Atmosfera jakoś tak tylko się tli, kątem oka widzę światełka przy supermarketach, a to i tak jedynie, gdy zabłądzę do miasta, bo gnam z domu do pracy, z pracy do domu, na tańce Małej, do lekarza na bilans z Małym. Wczoraj rano zapomniałam wyłączyć żelazka i grzało tak do piętnastej. Na szczęście. Dom nie stanął w płomieniach. A najlepsze, że nawet nie wyprasowałam tego co miałam wyprasować... Tego samego poranka odwoziłam Marysię do szkoły, zdecydowanie wyrobiona czasowo, czyli do pracy miałam dojechać przed ósmą. W połowie drogi musiałam zawrócić po laptopa. Dom zamykał B., moje klucze...były w środku. Wchodziłam więc przez bramę garażową, uruchamiając zdecydowanie wrzaskliwy alarm, który z pewnością zerwał na nogi większość sąsiadów.
Dojechałam do pracy standardowo o 8:11.

Ale nie o tym miałam dziś pisać.
Moja strefa komfortu to przecież nie tylko koc, skarpety i fotel.
Jeśli chować się, to tylko razem, całą rodziną, i to przed tym, co dzieje się na naszych oczach. Kłótnie, bezprawie, przepychanki i solidne chamstwo.
Szastanie naszym losem, za nasze pieniądze, woła o pomstę do nieba...

Wyłączam więc telewizor i radio. Odkładam pilota.
Siadam z dziećmi przy stole. Wycinamy karteczki z zadaniami na Adwent, w tym roku nie zdążyłam z kalendarzem przed pierwszym grudnia. Papierowe torebki zapełniam wieczorem, na bieżąco. Nie ma słodkości, ale za to zadania wydają się być bardziej na luzie. Spanie pod choinką, wieczór filmowy z popcornem...
Ale, pomyślałam, że obok atrakcji, nauczymy się też czegoś nowego. Trochę słówek, tradycji, ciekawostek związanych ze Świętami. Skąd się biorą renifery? Jak się mówi "Wesołych Świąt" w innych językach? Dlaczego przed Świętami robi się paczki dla dzieci, które nie mają mamy i taty?

Odwiedziłam z Marysią Dom Dziecka. Poruszone byłyśmy obie. Wiele razy przejeżdżałam obok tego budynku, ale dotąd był dla mnie po prostu budynkiem. Do wczoraj. I wiem przecież, że świat nie jest sprawiedliwy, że dzieci tracą rodziców. Ale świadomość tego, że czternaścioro Dzieci, których głosy słyszałam przez ścianę, których kurteczki wisiały na parterze... nie ma do kogo zawołać "mamo!", choćby raz w ciągu dnia...wzruszyło niesamowicie...Miałam gulę w gardle. Smutek ogromny gdzieś w środku...
Wyszłam z tego Domu, zamknęłam za sobą drzwi i spojrzałam na ciemne niebo. Obok mnie przejeżdżały samochody, przechodzili ludzie. Każdy w swoją stronę. Ciężko mi było tak po prostu ruszyć w moją własną...Miałam wielką ochotę zrobić coś, cokolwiek! Przytulić, wziąć na spacer, wziąć za rękę. Dać ciepło....
Przytuliłam więc moją Córeczkę mocno, z całych sił, a ona tylko zerkała, żeby upewnić się, że pociągam nosem nie z powodu kataru. Jak dobrze, że nasze dzieci mają nas! Jak dobrze, że mogą wołać milion razy dziennie "mama chodź!", że ich świat jest parzysty...Choćby miało mnie to wkurzać, choćbym nie miała sił, ani ochoty zrobić kolejnych kilkanaście kroków do ich pokoju, żeby zobaczyć tą samą wieżę z klocków, co wczoraj, tylko, że tą dzisiejszą ułożyli z niebieskich. A niech krzyczą i piszczą i chodzą bez papci! Smarują buzię połową tubki kremu do rąk, rysują długopisem autko na moim ulubionym obrusie...
Jak dobrze, że mamy siebie... że są, a my możemy być dla nich...

I gdy wyjechałam już z miasta, drogą do domu, w ten wczorajszy, grudniowy wieczór, zauważyłam, że niebo nie jest wcale takie ciemne! Wczoraj niebo było pełne gwiazd! Szosę oświetlały reflektory, ale całą resztę mojego świata - gwiazdy. Migotały z każdej strony, przyjaźnie. Niby daleko, ale...wszędzie...Jak narzuta, dzięki której nie trzeba się bać. Blanket of starlight.
Uśmiechnęłam się do siebie, odpowiadając na pięćdziesiąte chyba pytanie Marysi o kolejną superważną sprawę. Gula w gardle zniknęła. Nie wiem w tej chwili, jak mogę pomóc Dzieciom z Domu przy Lipowej. Oprócz małych gestów. Ale pomyślę o tym.
I będę się cieszyć z mojego życia. Z tego, co muszę, co trzeba, co powinnam. Nie chcę nic a nic w nim zmieniać. Ani jednej chwilki. Nie chcę przed nim uciekać. Chować się pod kocem i zamykać przed nim oczu. Poradzę sobie przecież ze wszystkim doskonale. Nawet, jeśli o czymś zapomnę lub spóźnię się znowu jedenaście minut...
Mój dom i te gwiazdy na niebie... to jest moja strefa komfortu.

1 komentarz:

  1. Nie łatwo jest zmierzyć sie z Takimi sytuacjami, one poruszają w nas to co najgłębiej, prowokują do refleksji, ale najczęściej właśnie robią gulę w gardle, zostawiasz je za sobą a i tak przez jakiś czas nic już nie jest takie samo ....
    Ja , z racji swojej pracy, uczestniczyłam w mnóstwie takich sytuacji ... na początku zawsze wyłam i byłam wściekła na rodziców tych dzieci ... potem myślałam , że to lepsze zło , zaczęłam poznawać rodziców ... zaczęłam rozumieć i bardziej brać to na głowę niż na serce ... trochę to pomaga
    Trzymaj się cieplutko Aniu :-)

    OdpowiedzUsuń