środa, 22 grudnia 2021

magia




Niech mi te słowa pachną dziś pomarańczami, goździkami i cynamonem!

Tak bardzo magii mi trzeba w tych dniach. Wzruszenie z powodów wszelkich i nieoczywistych przeplata się z małymi katastrofami lub złośliwościami losu, które potrafią doprowadzić do weryfikacji własnego zdrowego rozsądku. A czasem i sensu życia! Na szczęście nigdy do myśli o rozwodzie. Bo tak naprawdę marzenia spełniają się nadal. Te stare i te zupełnie z wczoraj. Oprócz jednego, o smukłych ramionach i samej siebie sprzed dziesięciu kilogramów. Ale cóż. Co by to było, gdyby i to się spełniło? Może by mi szajba odbiła?

Tak mi magii bardzo trzeba w tych dniach. Telewizor wyłączyłam. W radio same reklamy. To, co dzieje się w naszym kraju przygnębia. W głowie przestało się mieścić już dawno temu. Wyrosłam w bezpiecznym świecie, pomimo rozwodu rodziców, stanu wojennego, pustych półek, kolejek, braku wszystkiego, nawet tego, o czym człowiek nie pomyślał, że mógłby chcieć. Nie przeszkadzały mi tradycje, przewidywalność, stałość. Cieszyły Święta w Święta, wakacje latem, a śnieg zimą. Cieszyło to, co się miało, co udało się zdobyć, wypracować lub zrobić samemu. Oj, jak to cieszyło! Drobne, zupełnie pojedyncze pragnienia, które czasem się spełniały, a czasem nie i żyło się dalej, bez dramatyzowania i traum. Tak mnie wychowano. 

A dziś? 

Dobrze, że mam płyty z Christmas carols, a dzieci wygrywają na cymbałkach Lulajże Jezuniu i Anioł Pasterzom, bo jedno po drugim zaliczają je na lekcji muzyki. Jak dobrze jest mieć dzieci! Średnio raz dziennie chce mi się, co prawda, przez nie płakać, bo mam wrażenie, że zbliżam się do milionowego powtórzenia większości z moich ponagleń i próśb. A za milionowym pierwszym miały zadziałać. Nie wydaje mi się, że się to stanie... Chyba, że stanie się... cud. 

Jak zwykle o tej porze roku przytłacza mnie nadmiar. Męczy roszczeniowość ludzi i ich skłonność do skrajności. Męczy mnie to przez cały rok, ale przed Świętami wyjątkowo oczekuję wyciszenia. Zamykam się więc w domu, zaraz po powrocie z pracy. Okien nie myję, nie lepię uszek, ale uwielbiam kręcić w kuchni niezwykłości, które potem rozdaję tym, którym czuję, że się przydadzą, że zrozumieją mój trud i choć w grudniu  nie liczą kalorii. Likier makowy, chocolate bars z białej czekolady, miętowych landrynek, żurawiny i precli, limoncello, pierniki z królewskim lukrem i wariacjami na temat posypki, sernik baskijski bijący się o swój number 1 z sernikiem z wrażeniem pomarańczy, cynamonu i goździków, na bazie ciasteczek korzennych, oprószonym orzeszkami, rozmarynem i czerwienią świeżej żurawiny. Nie zrobiłam jeszcze mini serowych pączków otulonych w cynamonowym cukrze, ale i za to się zabiorę. Uwielbiam. I nawet za bardzo nie wyszukuję, przepisy same do mnie zaglądają, zaczepiają, proszą o uwagę i wypróbowanie. Marzenie o smukłych ramionach czeka w kolejce, bo teraz spełniam to o piekarni, o zapachach ciepła i miłości roznoszących się po całym naszym domu, przed którymi nikt się nie chowa, nikt się nie broni. 

Tak bardzo magii mi trzeba w tych dniach. Wzruszenie z powodu Nieobecności i nieuchronności upływającego czasu przeplata się ze szczęściem, którego dotykam każdego dnia, uzmysławiam je sobie i delektuję się nim. Nimi. Magią otaczam, jak ramionami, przygarniam do siebie blisko. A za chwilę... stanie się Cud.








piątek, 3 grudnia 2021

woodge - kulturalnie



Pozostawiam dziś na blogu, na pamiątkę.


Łódź. Jedni mówią, że to tylko Piotrkowska, ale właśnie Łódź (woodge!) znalazła się na liście 25 najbardziej atrakcyjnych miejsc wartych odwiedzenia w 2022 roku, polecanych przez National Geographic Traveler. I to w kategorii Zrównoważony Rozwój. Wyczuliśmy pismo nosem, wybierając się tu na koncert muzyki filmowej Tribute to Hans Zimmer, Ennio Morricone, John Williams i odwiedzając - bardziej i mniej przypadkowo - kilka fantastycznych kulinarnych zakątków na Śródmieściu. Trudno mi stwierdzić, że Łódź mnie zachwyciła, spędziliśmy tu tylko dwadzieścia cztery godziny, co w żaden sposób nie czyni mnie opiniotwórcą. Wiem jednak, że dzięki spotkanym w ciągu tej doby Osobom oraz tajemnicom, o których skrywanie podejrzewam słabo oświetlone ulice Starego Polesia, którymi przeszliśmy szybko i o dość nocnej porze, już chcę do Łodzi wrócić.

Od dawna wzdychamy na widok informacji o pojawiającym się kilka razy w roku, w różnych miastach w Polsce, Royal Concert z muzyką filmową. Oboje z Bartkiem uwielbiamy utwory Hansa Zimmera i Ennio Morricone, Johna Williamsa kocham za motyw z Listy Schindlera, za Wyznania Gejszy i Sabrinę. Dźwięki Hansa Zimmera poznaję "z daleka", a niektóre ścieżki dźwiękowe znamy lepiej, niż same filmy. Kto zna, ten wie. Parę miesięcy temu udało się wreszcie zarezerwować bilety na Tribute to... odbywający się w Łodzi. Po raz pierwszy byłam na koncercie w wielkiej hali, więc na początku musiałam się przyzwyczaić do odsłuchu z głośników, do zdecydowanie mieszanej i zmieszanej publiczności, paradującej z popcornem i piwem w plastikowych kubkach nawet kilkanaście minut po planowanej godzinie rozpoczęcia! Dla mnie nie do pojęcia. Pogodziłam się jednak z tym, że nie znajdujemy się w kameralnej sali, wypełnionej dostojnością spodziewanych za moment wrażeń, dyskretnym szeptem w razie potrzeby podzielenia się nimi z ukochanym i wykładziną pod stopami. Cóż. Światła zgasły o 19:20. 

Dziękuję Bogu za to, że obdarzył mnie ogromną wrażliwością na dźwięki i muzykę, za to, że odbieram całą sobą nie tylko to, co słyszę. Tak naprawdę niemal czuję, jak melodie są grane, wyobrażam sobie emocje wypełniające muzyków, ich palce, płuca i serce. Pociągnięcia smyczkiem z nadzieją na autentyczność i harmonię z pozostałymi instrumentami. Głębokie barwy kontrabasu, odpowiedzialność pierwszych skrzypiec. Opowieść waltorni, rożka angielskiego, czy delikatność fletu, mgłę muskanych strun harfy, której brzmienie bardziej czuć pod skórą i przymkniętymi odruchowo powiekami, niż da się je usłyszeć. Bezwzrokowa synchronia instrumentalistów i świadomość pomyłek, gdy dźwięki zgubią się w nieuchwytnym dla publiczności ułamku sekundy. Lekki uśmiech między frazami i szczegółowe omawianie sukcesów i porażek po zakończeniu koncertu, złożeniu pulpitów i zdjęciu marynarek. Muzyka. Wzruszam się nawet siedząc na plastikowym krzesełku w Atlas Arena. Doskonały dyrygent Jose Maria Florencio, o którym poczytam później, ponieważ nie udało nam się dotrzeć do żadnych szczegółów odnośnie dokładnego repertuaru, czy nazwisk występujących tego wieczoru Osób przed koncertem. Bardzo mi tego zabrakło. Na szczęście sam dyrygent przedstawił się piękną łamaną polszczyzną, a jego opowieść o tym, jak bardzo życie związało go z Łodzią okazała się wisienką na torcie.

Ennio Morricone, Hans Zimmer i John Williams po mistrzowsku zabierają mnie w podróż. Za każdym razem. Bardzo trafnie określiła to Ania Wendzikowska, konferansjer koncertu, mówiąc, że muzyka poradzi sobie bez filmu, ale film bez muzyki - niekoniecznie. Muzyka zawsze się obroni. Przynosi moc wzruszeń, nagłych skojarzeń i wspomnień, emocji, czasem żalu, czasem radości. Uczta dla duszy i serca i dla rodziców, którzy wybrali się na trwającą całą dobę randkę, bez dzieci i bez budzika.

Po koncercie rozpoczęła się nasza łódzka podróż po mieście, trafiliśmy do miejsca, gdzie zakochałam się w puree z selera i piklowanych śliwkach w cynamonie i w Szefie Pewnej Kuchni. Skłonna byłabym przeprowadzić się dla nich do Łodzi lub co najmniej przebranżowić... Opowiem o tym w kolejnym odcinku, po śniadaniu Przy Ulicy....