środa, 31 maja 2017

a może dziś


a może dziś
uda się wygodnie w fotelu usiąść
na tarasie z widokiem na niebo błękitne
z niczym w rękach
najwyżej z książką o miłości nieutraconej jeszcze
i z piskiem i wołaniami z czterech stron świata


tak ważne te wołania przecież
lamenty, dramaty i euforie dla ozdoby
o każdy mały koralik turkusowy, co spadł z nitki i pokulał się między źdźbła trawy
o każdą bramkę strzeloną celnie
o każdy udany zakręt na nowym rowerku
i ten prawie bez trzymanki
o picie
o coś słodkiego
o Piotrusia, że nie chce piłki oddać


może się uda z półuśmiechem Mona Lizy na niewidocznym pilocie wyciszyć te nawoływania
może się uda głową dwuznacznie kiwnąć i zaspokoić w ten sposób choć procent niecierpliwości
dzieci własnych, sąsiedzkich, wyczekujących
i podgłośnić ptaków świergolenie, wiatru taniec


może się uda o tej miłości dwadzieścia stron przeczytać
bez przerw, jednym tchem, za jedną myślą, bez przecinków niemal
nie zauważając, że trzy razy głową kiwnęłam dwuznacznie
i że kawa wystygła przez tą miłość książkową
a nie przez konieczne siku sąsiadkowej Najmłodszej lat 3 i 1/4
bo akurat bliżej jej do łazienki naszej było


może uda się dziś





no nie udało się...









czwartek, 25 maja 2017

zamyślonym kątem oka





Tamtego wieczora siedziałam - jak to często robię - przy naszym stole w kolorze wenge, z widokiem na kuchnię, kominek i część pokoju, zwanego salonem.
Salon w naszym domu, to nie dystyngowane wnętrze, pełne harmonii, bieli, stylu, to nie wnętrze zachwycające dbałością o detale. Z zazdrością na takie spoglądam i podziwiam w sieci, ot takie niedoścignione marzenie moje.
Salon w naszym domu to wnętrze pełne życia, koloru, energii, pełne dzieci. Zachwyca głównie tym, co za oknem, widokiem na ogród. A od czasu do czasu, przed wizytami gości, zachwyca pustką.


Tamtego wieczora spojrzałam na Niego przelotnie. Zamyślonym kątem oka. Tym razem zatrzymałam to spojrzenie na dłużej. On. Ty. Twarz piękna, moja, znana. Siedział na fotelu, tak na brzegu, bo emocje, bo mecz akurat. W tych okularach swoich, z oczami mądrymi i głową, która zna odpowiedź na niemal wszystkie moje pytania.
Uwielbiam tak się zatrzymać przelotnie i poczuć błogość, szczęście świadome.
Uwielbiam ten nasz salon pełen wszystkiego, nawet prania wiszącego i autek małych pod ławą.
Uwielbiam to wzruszenie, ściśnięcie tu w środku, miękkie kolana, bo to naprawdę się dzieje, bo to moje jest, nasze, tu i teraz.
I wzruszenie, bo to dzieje się naprawdę.


I to mi wystarczy. Kolejny raz pragnę z całych sił odciąć się od mądrych książek, przewodników, reklam, programów, które mają mi podpowiedzieć jak żyć, jak to życie zmienić, jak wychowywać,  jak być lepszą, bardziej zrelaksowaną, bardziej asertywną, bardziej zorganizowaną, szczęśliwszą, spełnioną? W jednym? Naraz? Dość mam serwowanych na każdym kanale, portalu, półce w księgarni - serii magicznych sztuczek, dzięki którym moja codzienność będzie bardziej idealna. Pięciu czy dwunastu kroków, które uwolnią mnie od samej siebie, wprowadzą na nową drogę i okaże się, że to, co dotąd.. no jak ja mogłam tak żyć??.... No właśnie. Zauważyliście, że w sumie dzięki takim pozycjom, postom, tytułom, wmówiono nam, że nasze życie nie jest dość dobre, że nie jest idealne? Że coś przecież trzeba zmienić? Że coś jest nie tak? Bo coś musi być nie tak. Nie może być po prostu dobrze. A tym bardziej zwyczajnie.
Wiem. Sama się nakręcam. Przeglądam - bardziej palcem, niż świadomością - piękne zdjęcia na IG, bestsellery na fb i wchodzę w ten nastrój pt. "ja też tak chcę", a co gorsza: "czemu ja tak nie mam? czemu ja tak nie potrafię??".
Ciężko się odciąć, zamknąć zupełnie, więc pozostaje mi nauczyć się dystansu. Nauczyć się przelotnych spojrzeń na Bliskich, na zagracony nasz salon, na własną zwyczajność. I to ją polubić. I ciągle powtarzać sobie, że tak jest dobrze. Że my jesteśmy całkiem i zupełnie cudowni. My. Ja, Ty, Ona. To sobie powtarzać. To sobie wmówić. Poczuć szczęście świadome. Tu i teraz. Nie szczędzić na to czasu. Nie szukać. Wystarczy.





piątek, 19 maja 2017

między ziemią a chmurami







Po cudownym, pełnym słońca weekendzie, po gruntownym odgruzowaniu pokoju Janka, przejrzeniu około setki bluzeczek, spodenek, odłożeniu tych za małych, poukładaniu tych akurat, po przejechaniu 40 kilometrów na rowerze, ze średnią (rosnącą!) 19,2 km/h, upieczeniu dwunastu czekoladowych babeczek i ośmiu kawałków karkówki, nieprzeczytaniu ani jednej strony ani jednej książki... mimo wszystko wypoczęłam.
Nabrałam mocy, nadziei, nabrałam słońca, wiary, ochoty na wszystko!
Odespałam połowę ostatnich sennych zaległości.
Zapisałam się na Leszczyński Maraton Rowerowy - kategoria MINI BIKEFUN:) 30 km ścigania:)
Postanowiłam zacisnąć zęby i poodchudzać się do wakacji. To przecież ostatni dzwonek, ostatnie 6 tygodni, a wiem, że tyle wystarczy, przy nieoszukiwaniu i wykrzesaniu z siebie choć części silnej woli. Gdzieś tam przecież ona musi być. Wiem, że można, bo już dwa razy mi się to udało.
Ktoś dołączy?:)
Postanowiłam też przesiąść się z auta na rower i tak dojeżdżać do pracy. Pół godziny rano i drugie tyle popołudniu.


I tak przyszedł poniedziałek.
Poniedziałek koszmarek. Nie zdążyłam wsiąść na rower, wyszłam po prostu za późno. Jak w reklamie, za późno, żeby wyjść wcześniej. Niby się przygotowałam, sportowe ciuchy, plecak, buty ok, ale w ostatniej chwili szukałam czegoś na przebranie. Ciężko było. W głowie już miałam "jak żyć? jak żyć? jeśli z szafy ciuchy się wysypują?? i zawsze te niewłaściwe!"
Bo do swojej w miniony weekend nie doszłam, żeby odgruzować.
Marysia pobrudziła świeżą bluzeczkę sokiem z truskawki. W Jej przypadku odgruzowywanie nie ma większego znaczenia.
W pracy gorączka, wszystko naraz.
Choć jeden duży sukces był - dietka. Wytrzymałam z pomarańczą na drugie śniadanie, ograniczaniem, lekką kolacją, czyli według rozpiski dietetyczki.
Tylko w tej głowie ciągle gorzko jakoś, no bo jak to? Ładować baterie przez weekend i żeby starczyły tylko na jedną noc?
I z tymi myślami poszłam spać o 21:30.


I tak przyszedł wtorek.
Nowe szanse. Tym razem zdążyłam się ubrać, przebrać, dojechać na rowerze.
Na nowo wstąpiła we mnie nadzieja. Zdyszana dotarłam do pracy, wyzwania kolejne, ale ten rower to jednak świetna sprawa, bo mi jeszcze bzem i trawą zieloną pachniało w głowie przez dwie godziny. I barwy twarzy wracały do ludzkich:) A gdy z pracy wyszłam, tzn. wyjechałam, na nowo mi bzy w głowie były i ten rzepak żółty że aż. Cały stres został z laptopem na firmowym biurku.


I tak przyszła środa. A z nią, co za nowość, kulminacja poziomu służbowego stresu. Nie tylko u mnie. Armaggedon. Whatever. A potem znowu wiatr we włosach pod kaskiem rowerowym, zieloność, żółtość, podmuch, wolność. Te 10 km, 30 minut i wszystko ze mnie schodzi. Uwalniam się. To widać, Bartek aż zwrócił na to uwagę. Pod czerwonością mojej zmachanej twarzy był uśmiech, gadulstwo, ale to pozytywne, o bzdetach, nie o pracy!


:)


I ta rozmowa z Nią - urodzoną w grudniu - Asią, która rozumie mnie bez słów, a gdy i tak te słowa się zdarzą, to jakby z mojej głowy były. Pomiędzy machaniem do naszych dzieci, ich rowerkami, świecącym prosto w oczy słońcem, resztą dzieci wdrapujących się na kamienny murek - dokładnie przy kuble na śmieci - my rozmawiałyśmy o życiu. Siedząc na rozgrzanych schodach, na naszym ganku. Bez narzekania, bo mamy przecież pełne, zdrowe Rodzinki. Ale niemal każdego dnia mamy jeszcze w sobie tą tęsknotę, za czymś więcej...
Same siebie pytamy, czy jest coś jeszcze i czy to źle, że o tym więcej myślimy? Że chcemy? No oczywiście, że nie! Jesteśmy zajebiste. A to poszukiwanie czegoś, co odróżni nasze poniedziałki od wtorków, świadczy o tym, że nie stoimy, że się rozwijamy, że jesteśmy tam, że oprócz bycia mamą, jesteśmy cudownymi kobietami:)
I po tak wdzięcznym podsumowaniu, wróciłyśmy do naszych tu i teraz. Ot tak.


Całe życie o takiej bliskiej mi dziewczynie marzyłam, po cichu, już jako dziecko, nastolatka, kobieta. Ale chyba sama nie pozwalałam sobie na taką bliskość, zamykałam się w swoim świecie. Tak trochę chciałam i nie chciałam. A potem "wszystkie klocki mi się ułożyły". Mąż, dom, dzieci, stabilizacja, szczęście. No i Przyjaciółka!


Ja przecież wszystko mam!


W poniedziałek i wtorek, i każdy inny dzień tygodnia. Przy wzlotach i upadkach. Ze stresem, który w końcu mija. Między ziemię a chmury jestem włożona i pomiędzy ziemią a chmurami rozciągają się moje dni i emocje.
Z ziemi na te chmury patrzę, na niebo całe, z tęsknieniem, do nich ręce wyciągam. Ale gdyby nie ziemia, nie widać by było, że one takie piękne są.
A z chmur, to wszystko na ziemi nie tak straszne się już wydaje, jakby mniejsze, mniej groźne, nawet zabawne po czasie. Jak klocki, które w końcu muszą się w mój własny wzór ułożyć.



















piątek, 12 maja 2017

moje historie





Wracam sobie czasem do moich starych opowieści, postów.
Lubię je. Lubię czytać Wasze pod nimi komentarze.
I gdy wydaje mi się, że przecież o wszystkim już było, okazuje się, że to wszystko nadal jest aktualne.
To wszystko to moja rodzina i cała moja do niej miłość.
Wdzięczność.
Radość. Taka nie do uwierzenia czasem.
I może inne się zmieniać, ale to jedno zostaje.
My. Rodzina.


A tamte słowa czytane są najczęściej, zapraszam tutaj na moje historie miłosne.
A tutaj na bilet w jedną stronę.






PS. haha:)
tą jeszcze znalazłam, już aż tak mi się nie zdarza, ale za snem tęsknię mocno

a przy tym łzy mam w oczach za każdym razem...:)


piątek, 5 maja 2017

majowe wyzwanie rowerowe, czyli nasza pachnąca podróż




Ach, jakby się chciało zatrzymać wrażenia i emocje każdej podróży jak najdłużej!
Jak bardzo by się chciało, żeby nie mijał ten błogi stan, zachwyt, radość, podekscytowanie, który towarzyszy wyjazdom.
Podczas podróży obserwujemy inny, nowy świat, widzimy trochę innych od nas ludzi, którzy albo nas zauroczą i patrzymy na nich z przepozytywną zazdrością albo odwrotnie - potwierdzają, że to nasze życie jest jednak super.
W podróży docieramy w nieznane nam dotąd miejsca, otwiera się przed nami inne od naszego, inne możliwe, widoki zaskakujące, chwytające za serce i aparat fotograficzny.
Podróże zawsze dotyczą całych nas, nie tylko oczu, ale całego serca, emocji, głowy, marzeń i wyobrażeń.
Ja na przykład, mam bzika na punkcie frontowych domowych drzwi, furtek i ganków. Ciekawa jestem co za nimi, bo każde są inne, o każdych można by opowiedzieć własną historię... Wyobrażam sobie, kto za tymi drzwiami mieszka, jakie ma życie, a ma oczywiście radosne, sądząc po doborze kolorów, po ilości kwiatów, całemu swojemu romantyzmowi w moich oczach. Najbardziej lubię drzwi czerwone. I już lubię ich właścicieli:)
A potem wracam do domu i chce mi się odrobinę tego zapachu podróży wnieść i na nasz ganek, podobnie ustawić doniczki na schodach i podobnie zdobić okna, wracając myślami do tamtych, podglądniętych niby przypadkiem, ale przecież po coś...
I po całych tych przemyśleniach na spokojnie, po rozmowach przy winie, po zachłyśnięciu się wszystkimi tymi widokami, doświadczeniami, o, i po obejrzeniu w całości dobrego rodzinnego filmu, we dwoje, jeszcze w drodze powrotnej jest się przekonanym, że od teraz wszystko będzie inaczej, lepiej...



Pomysł na spędzenie części majowego długiego weekendu tylko we dwoje spotkał się z euforią niemal wszystkich. Łącznie z Babcią Janką, czyli moją Mamą, która zawsze ma na myśli przede wszystkim mój odpoczynek, a sama bardzo chętnie przygarnia na ten czas dzieci.
Jakoś tak naturalnie zdecydowaliśmy się wykorzystać te wolne dni aktywnie, rowerowo, za granicą, bo słyszeliśmy o siatce ścieżek dla rowerzystów w Niemczech. Mój B. wynalazł wpisy i opisy Saksońskiego Szlaku Winnego, uroczych okolic Drezna, Miśni, rzeki Łaby, cudowności!
"Wieszak" na rowery (do auta) - jak go określił Jaśko - pożyczyliśmy, ale już wiemy, że chcemy taki na stałe! Podróżowanie i zwiedzanie na rowerach zachwyciło nas do tego stopnia, że już zarażamy nim dzieci. I gorąco polecamy. Każdemu.





Dupka bolała, kolanka zaniemogły, ale było warto. Przejechałam więcej, niż myślałam, że w ogóle dałabym radę, w sumie ponad 110 km w dwa dni. Trzeciego dnia wracaliśmy, całe szczęście, bo dopadł mnie prawdziwy kryzys (rowerzysty:) ). Widoki cudne, zapachy kwitnącego bzu i akacji niesamowite! I to wszystko dzięki temu, że trasy pokonywaliśmy na rowerach, specjalnymi ścieżkami, doskonale przygotowanymi, oznakowanymi, niemal tłocznymi:)

Bo takich, jak my, było wielu...:) To tylko część parkingu pod Miśnią.


Co i jak i którędy opiszę w osobnym poście. Powspominam dzięki temu, wrócę tam na trochę, bo było naprawdę cudownie, pomimo niełatwej pogody i zmęczenia wiatrem. Polecam!







środa, 3 maja 2017

jaka jestem




Przychodzi taki czas w życiu... piszącej blog:) - nadal trudno mi poczuć się i nazwać blogerką -
no więc przychodzi taki czas w życiu, który nazwałabym - czasem pokus.
Tak, właśnie pokus.
Sam blog kusi. Kusi potencjalność jego popularności. A przez to połechtania własnego ego.
Kusi potencjalność wykwintności tekstu, który ma wyjść spod własnych palców, który pcha się na ekran, którym zwyczajnie trzeba się podzielić. Kusi możliwa popularność, łaskawe komentarze, w ogóle komentarze:)
Dzięki blogowi trafiam do przeróżnych Osób, na ich strony, do ich domów, życia, wizji i kreacji.
I zaczynam porównywać. Naprawdę nie chcąc. Naprawdę niechcący.
Ale jest to silniejsze ode mnie. Potencjalność, która pozostaje potencjalnością, zaczyna zastanawiać. Zaczyna zadawać pytania: co mogę robić lepiej? dlaczego u mnie coś się nie udaje? co mogę robić inaczej? dlaczego musiałabym inaczej? czy ja tego chcę? czy to ja?
Mój blog nie zostanie nigdy blogiem roku, nie zarobię, nie będą mnie cytować.
Ale i tak męczy, kusi, domaga się.


Ale to nie blog kusi mnie ostatnio najbardziej. To nie o nim dziś.
Przyszedł czas, kiedy zwalniam bieg. A przynajmniej mam na to wielką ochotę. Doszłam do momentu, kiedy presja umieszczania odpowiedniej ilości postów na tydzień, dla zachowania życia i poczytności samego bloga, schodzi na plan drugi, dalszy. I pomału wręcz znika. Nie znika sama chęć dzielenia się, nie znika tysiąc myśli przed snem, nagłówki i tematy.
Nie da się zagłuszyć emocji, bo ich starczyłoby na dwa posty dziennie:)



Ale ostatnio zdecydowanie i na nowo pochłania mnie codzienność. Kusi mnie... samo życie. Coraz częściej szkoda mi czasu na opisywanie go. Coraz częściej wydaje mi się, że opisywanie i pisanie jest bez sensu, że wszystko zostało już opisane lub można o tym poczytać u innych. Że lepiej smakuje przeżywanie, niż emocjonowanie się tym później, przy ubieraniu w słowa, przy klikaniu "opublikuj".
Być może ten stan nie potrwa wiecznie, ale zupełnie się nad tym nie zastanawiam.


Kilka dni temu, jadąc na rowerze, w obcym kraju, pełnym cudownych zakątków, miejsc, kadrów, przez pierwsze kilometry gryzłam się niemal w język, zaciskałam palce na kierownicy, żałując, że nie uwiecznię tysiąca cudownych miejsc w pamięci aparatu fotograficznego. Musiałabym zatrzymywać się co sto  metrów, przy co drugiej furtce, mijanym ganku, widoku na. Już niemal widziałam jak opisuję te doniczki z kolorowymi kwiatami na blogu:) Wierzcie mi, zachwycały!
Ale szybko uzmysłowiłam sobie, że tego dnia najpiękniejszym widokiem były...plecy mojego męża:) Jego bliskość i obecność, nasz wspólny czas, jazda przed siebie i dla siebie zachowywanie przyszłych wspomnień, te same zachwyty, pokazywanie sobie nawzajem ciekawostek, wymienianie spojrzeń, uśmiechów, żarty i to samo zmęczenie. Byliśmy tylko my. I reszta świata. Radość z weekendu we dwoje. My i nasze niewypowiadane zbyt głośno tęsknienie za dziećmi. Bo przecież w niemal każdej ośmiolatce "widzieliśmy" naszą Marysię, niemal każdy zakręt braliśmy myśląc o tym, czy poradziłby sobie z nim Janek.


Przyszedł czas, kiedy największą pokusą okazuje się po prostu życie.
Po tylu przeczytanych złotych blogowych myślach, podręcznikach o świadomości, uważności, samorealizacji, olewaniu, po tylu podglądniętych życiach innych, z głową pełną inspiracji, zazdrości, motywacji i rezygnacji, mam ochotę już tylko na jedno.
Na siebie. Własną intuicję. Na moje błędy i po mojemu sukcesy. Na przeżywanie dni tu i teraz. Niekoniecznie w zgodności z tym, co trzeba, co byłoby lepsze, poprawniejsze. Tylko w zgodności z samą sobą. I swoją Rodzinką.
Życie jest piękne. Ale nie wiadomo, jak długie przecież. Dlatego po swojemu chcę je przeźywać. Po swojemu. Zwalniam bieg i wrzucam na luz. Choćby i pod górkę miało być.







PS. A o tych furtkach i o wykwintnym smalcu w saksońskiej winnicy (haha!) napiszę. Kiedyś niedługo. Na pamiątkę i... zachętę:)