niedziela, 6 grudnia 2020

prostsze



Człowiek tak ma, że chciałby po sobie coś zostawić. Ślad, dowód, powód do wspomnienia. W różnych momentach życia to za nim chodzi, a z pewnością przy jego końcu. U jednego to będzie wybudowany dom, u drugiego przepis na najlepsze na świecie pierogi, u jeszcze innego napisana książka. Coś, namacalnego, takiego do przekazania, do nazwania słowem, które można znaleźć w słowniku. Coś ważnego, dzięki czemu i on czuje się ważny.

Może być jednak i tak, że przez życie, które liczy się na dni i lata, człowiek nie znajdzie dla siebie tego słowa ze słownika opisującego powód i dowód na to, że warto było trud życia w ogóle sobie zadawać. Nie poczuje, że zostanie po nim ślad, który pozwoliłby mu ze spokojem mniejszym lub większym oddać się starości. Próbuje więc i szuka, stara się i staje czasem na głowie, by w końcu zabłysnąć lub w oczach drugiego człowieka błysk na swój widok uzyskać. Ze sobą walczy, a potem znów poddaje. Próbuje raz i drugi. Albo zaczyna od nowa milion razy i jeszcze pięć. I znów się poddaje. Bo innym przecież łatwo poszło. O innych mówią. Wprost i między wierszami. 

Z trudem przychodzi układanie sobie w głowie, że to nie jest ważne, że nie warto porównywać się, a jeśli już, to z tymi co wyżej, ale i z tymi co niżej siedzą trzeba by się porównać. Człowiek tak jednak ma, że chciałby po sobie coś zostawić. Trochę to tak, jakby miał przez to stać się mniej śmiertelny.

Pozostaje więc westchnąć, wzruszyć z ciężka ramionami i strzepnąć z siebie to, co zaprząta niepotrzebnie głowę. I wtedy właśnie może się to udać, może uda się wtedy - gdzieś między wierszami starań - przeczytać i zrozumieć, że są tylko dwa sposoby na życie. Pierwszy: uznać, że nic nie było i nie jest cudem. I drugi: myśleć, że jest nim wszystko.* 

Więc po co zamartwiać się zbytnio tym, co po nas? Lepiej komuś drzwi przytrzymać i z podporządkowanej przepuścić, może gdzieś tam się nie spóźni, tym bardziej uśmiechnie i poda dalej szczyptę życzliwości. Albo przytulić się do męża odruchowo, w przeciągu spraw, dzieci i psa? Może to powód wystarczający się okaże. Do zapamiętania na długo, a czasem i na zawsze. Garście pełne magii i małych cudów tu i teraz, zanim te z wielkich planów spać spokojniej pozwolą...

Człowiek tak ma, że chciałby po sobie coś zostawić. A przecież już to, że w ogóle jest, drugiemu za wszystko wystarczy.


*Albert Einstein

czwartek, 29 października 2020

dobrze



Dobrze, że mamy w domu pianino, stare co prawda, ze starymi dźwiękami, które czasem w wątpliwość wpadają co do swojej czystości. Ale klawisze od tej starości wcale nie uschły, z wierzchu aksamitne, miękkie niemal, zwłaszcza, gdy je tak całą sobą czuć, a przez palce i siedzące we mnie emocje. Utwory grane na pianinie lub fortepianie słyszę zawsze, wychwycę je wśród hałasu życia i dnia, z drugiego końca domu, w markecie, w filmie, w tle tego, co wokół. Potrafię wyciągnąć je na pierwszy plan, a wyciszyć całą resztę. Uwielbiam. Kocham.

Dobrze, że jest muzyka, która pozwala wzruszyć się, tak po prostu, która przygarnia wspomnienia dobrego czasu, gdy było się dzieckiem, a słońcu łatwiej wstawało się co rano. 
Wystarczy kilka pierwszych taktów, czy to Debussy'ego, Bacha czy melodii z filmu z zeszłego roku, żeby dzieci nuciły ze mną lub wołały ze swojego pokoju jakie to ładne! 
A gdy słyszę ukochane paluszki Córki, płynnie i dumnie grające gamę na dwie ręce albo ochotę Synka, żeby kiedyś samodzielnie i samego Chopina zagrać - wtedy wszystko wraca na swoje miejsce. A gdy wszystko wraca na swoje miejsce, za ciasno się robi na najmniejszy choćby strach...



Dobrze, że są wspomnienia dobrych czasów, zwłaszcza tych z dzieciństwa. Wracam - choć nie bez żalu, który ściska gdzieś w środku, z tęsknoty za nimi - do dni, które stworzono mi jako bezpieczne. Do domu z Mamą i Bratem, do domu Babci Marysi i Dziadka Leona. Do spacerów i wizyt u Grześków. Do wyjazdów do cioci Uli. Do spotkań z najbliższymi, do wspólnego rozrabiania, do pytań i odpowiedzi, do rozmów i długich opowiadań. Przypomina mi się, jak nasze życie krążyło wokół posiłków, a zadbanie o nasze smaki i apetyty było głównym celem Babci. Jeszcze przed pytaniem o zdrowie, padało najszczersze zainteresowanie tym, na co aktualnie mamy ochotę. Babcia nie czekała nazbyt długo na odpowiedź, z góry zakładała, że jedliśmy dość dawno, żeby nie pokusić się na budyń waniliowy z malinami lub świeżo usmażonego kotleta z kurczaka. Wiedziała lepiej od nas, że czas na posiłek. Wyczuwała swoim ósmym zmysłem, kiedy pojawimy się w progu jej domu, żeby w pięć minut po zdjęciu przez nas butów móc przed nami na stole parujący talerz. Jako nastolatka broniłam się przed ta parą rękami i nogami. Po cichu, rzecz jasna, nie wyobrażam sobie, że mogłabym zdecydowanie odmówić Babci, nie wypadało. Rozkładaliśmy jednak porcje na miarę własnych całorodzinnych możliwości, dzieląc między siebie to, co przygotowała Babcia. Swoim cichym uporem zapełniała nasze brzuszki i policzki miłością. Zwyczajnie.
Dobrze, że mam takie wspomnienia, dzięki nim nie chce mi się błądzić, zgubić, przygarniam do siebie ciepło i siłę. Teraz moja w tym rola, żeby tym ciepłem ogrzewać nasze dzieci i ich przyszłe wspomnienia... Dać im siłę i spokój. Dom w sercu, gdziekolwiek by nie byli.

Dobrze, że są dzieci! Tak. Dzieci wprowadzają ten rodzaj beztroski, która jest niezbędna, żeby przeżyć, gdy jest się... mną. Ich troski o nowy piórnik, o rozmowę z TĄ dziewczynką, która trwała zaledwie jedno zdanie, ale była najszczerszym wyznaniem. Kłótnia o to, kto zdjął więcej par skarpetek z suszarki z praniem, bo wyszło ich nieparzyście. Wspólne rozwiązywanie zadań z geometrii i pisanie listu o ulubionej książce. Zbieranie liści na plastykę. Tabliczka dzielenia, bo mnożenia to łatwizna. 
Uwielbiam momenty, w których zadają nam trudne pytania, gdzieś między milionem tych łatwiejszych. Szukam wtedy w sobie prawdziwych i prostych odpowiedzi, staram się tłumaczyć świat tak, jakbym za wszelką cenę chciała znaleźć jego lepszą stronę. Nie koloruję na różowo, ale pomagam zrozumieć intencje. Przygotowuję na fakt, ale i wyjaśniam, jak można próbować sobie z nim poradzić. Przysiadam przy tych pytaniach, zatrzymuję się i właściwie po trochu samej sobie odpowiadam, uważnie dobierając słowa, proste, akuratne, uczciwe. Można. Trzeba. Chce się. Zwyczajnie.




Dobrze, że jest słońce. I że mamy taras od wschodu. Słońce wkradać się nie musi, bo zawsze jest mile widziane. Przychodzi z nowym dniem, gasząc troski poprzedniego. 
I ganek dobrze mieć od zachodu. Można się na ten zachód pogapić wrzucając plaster pomarańczy do ulubionej herbaty. Albo zamyślić nas wszystkim tym, co zbyt trudne, bo i tak zaraz lżejsze się wyda w tych barwach przytulnych widzianych z kuchennego okna.

Dobrze jest mieć wszystko to pomiędzy, od wschodu do zachodu, od tarasu po kuchnię, monotonnie z pozoru, a bez czego nie wyobrażam sobie nic. Niczego więcej, ani inaczej nie pragnę. Nie potrzeba mi. Zwyczajnie.




PS. Ach, jeszcze Tom Hanks! Dobrze, że jest Tom Hanks. I jego filmy z Meg Ryan. I Last Christmas.

I jeszcze będzie... normalnie...

środa, 14 października 2020

sentimental



Zamykam śniadaniówki, przegarniam okruszki z kuchennego blatu i psa z Waszych łóżek. Zanim wyjadę do pracy po siódmej rano, zdążymy się uściskać, bo właśnie wstaliście lub siadacie do śniadania, myjecie zęby lub szukacie drugiej skarpetki. Przypominam o kurtce i worku na wf, o legitymacji, którą trzeba zanieść do podbicia i o trzymaniu się chodnika w drodze do szkoły. Trochę z konieczności - bo remontują przejazd kolejowy - ale i z wielką radością i podekscytowaniem codziennie maszerujecie do szkoły pieszo. Samodzielni, ale nie samotni - razem z czaderską bandą pierwszo-, trzecio-, czwarto - i szóstoklasistów. jakie to szczęście, że macie wokół siebie tylu kolegów i tyle koleżanek, w zbliżonym wieku. Żałuję, że tego nie widzę, nie widzę Was, gdy z plecakami i tornistrami ruszacie z co drugiego domu, witacie się na swój własny umówiony sposób (piona, żółwik, samolot, obrót...), rozmawiacie, śmiejecie się lub spieracie o własne racje. Pomachałabym Wam. Puściłabym całusa.

Rozmawiałam ostatnio z Sąsiadami z domu, który mijacie codziennie w drodze do szkoły i tej z powrotem. Przyznali, że serce im się raduje, gdy słyszą Wasze głosy i rozmowy. Słyszą je każdego dnia z rana i wczesnym popołudniem. Nadajecie rytm Ich dniom. Czują młodość i beztroskę, bo ich własna lekko już przyprószona jest siwizną. Jak mnie te Ich słowa ucieszyły!  

Dzieci. Radość. Otwartość. Szczerość. Jak ją w Was pielęgnować i podkreślać?

Jak jej Wam nie zabierać? Nie tłamsić, nie utrudniać? Jak pomóc Wam, niezauważalnie, przejść ze szkoły do kolejnej szkoły i ze spokojem na sercu i duszy wejść w nastoletniość i dorosłość?





Dobrze, że każda część życia ma swoje przywileje, każda różni się marzeniami, potrzebami, oczekiwaniami. I trudnościami. Gdy kilka tych części ma się już za sobą, pięknie się na nie patrzy, podsumowuje, łączy ze sobą puzzle, które przez lata błąkały się pozornie bez pary. 

Od zawsze chciałam mieć rodzinę. Tradycyjnie, choć po mojemu. Mąż, partner, dzieci. Dom, nieważne ile miałby ścian. Ciepło i normalność, nad którą nikt z mojego pokolenia się nie zastanawiał. Owszem, wielu się burzyło, buntowało, ale był to ich wypracowany bunt, nie fala, czy moda. Indywidualności. Wyraźności. Inności. Drugi człowiek. Oburzało chamstwo i nieuczciwość. Owszem, obgadywało się i koleżanki i kolegów, szeptem, podśmiechiwaniem, i zawstydzeniem, gdy ktoś to odkrył. Nie pamiętam jednak nienawiści i akceptacji dla okrucieństwa. Bo kiedyś trzeba było spojrzeć na siebie, nawet, gdy niekoniecznie w oczy. Trzeba było mieć odwagę odezwać się w obecności drugiego człowieka, na żywo. Nie tak wiele było smsów, aplikacji, komunikatorów, zamkniętych w komórkach grup. Anonimowe były zaledwie napisy na murach:) Krytyka nie przychodziła tak łatwo i bezkarnie, jak teraz, musiała być podparta prawdą, wymuszała dyskusję z żywą osobą, z zainteresowanym, z rzetelnym, a nie, jak teraz, z niewidzialnym gronem specjalistów, którzy jednak bardzo dotkliwie potrafią zranić i zniszczyć. Szkoda, że dziś tak wielu ludzi się nudzi, a z tych nudów wynikają straszne słowa i zachowania...

 

Martwi mnie ten świat teraz. Ale potem zaglądam do naszego salonu i znajduję dzieci moszczące się na sofie z nosami w książkach. Janek czyta wszędzie. Pisze dziennik (po lekturze wszystkich możliwych części Cwaniaczka...). Uwielbiamy nasz rytuał zakupowy (jeszcze sprzed wirusa): najpierw Empik, czyli książka dla niego, a dalej spokojne dziewczyńskie zakupy z Marysią. Wszyscy szczęśliwi! 






Może więc nie trzeba martwić się aż tak bardzo?

Może zaufać lepiej i uwierzyć, że sił wystarczy? I że uda się wychować dobrze i ustrzec na czas... 


Tak. Zaufać. Wierzyć. Kochać. Akceptować. That's all.






Z pozdrowieniami dla Eweliny - nie jestem konsekwentna...:)

poniedziałek, 12 października 2020

the weather in a fall

 


I regret all those words I don't have time to write down... They're all there, beautiful and so mine.

Thank you, dear😘


Żal mi słów, których nie nadążam zapisywać. Żałuję, że nie mam dość czasu, żeby zatrzymać je na dłużej, przelatują przez moją głowę tak cudowne i nigdy więcej nie mają się powtórzyć, właśnie takie, w tej dokładnie konstelacji i emocji. Potrzebowałabym asystenta, który odgadywałby je ze mnie
i zapisywał bez potrzeby dyktowania. Bo ta szczególna więź tworzy się właśnie między słowami w myślach a kartką papieru i ołówkiem, klawiaturą i migającym kursorem. Nie chodzi więc o ich wypowiadanie, powiedzenie na głos. Nie. Unsaid is better than written down.

Od kilku tygodni jeżdżę do pracy zupełnie inną, okrężną drogą. Z konieczności, bo remontują pobliski przejazd kolejowy. Początkowe zniecierpliwienie szybko mi minęło. Te dodatkowe kilometry to codzienna piękna podróż. Słucham jesiennych kawałków Sara Bareilles, niektóre znane mi są od dawna, zawsze kojarzą się z ciepłem swetra i przytulnością. W tym roku odkrywam kolejne, idealne dla mnie na październik i całe później. Bright Lights and Cityscapes, Send me the Moon, Bluebird, Orpheus, Once Upon Another Time i ta naj... Manhattan. I jest mi dobrze. Uwielbiam te ostatnie poranki. Droga wije się lekko w dół do miasteczka położonego nad brzegiem jeziora. Otoczona ciasno starymi drzewami, z polami, które każdego ranka ubierają się w nieco inny odcień, raz w słońcu, raz w deszczu, a raz w magicznej mgle. Jadę i nie wierzę, jak pięknie potrafi być, gdy oczy otworzy się dość szeroko i nie za późno...
Jeziora po drodze nie widzę, nie mijam, ale wiem, że tam jest. Kusi mnie nieraz, żeby zjechać nad jego brzeg, choć na chwilę. Jednak mam te chwile odliczone co do jednej i nijak nie potrafię rozciągnąć ich w czasie. Ranki. Pospieszne, ale piękne na tyle, żeby znów żałować tych niezapisanych pomyślanych słów...





Nie wiem, czy to normalne, ale potrafię wzruszyć się na widok otwartego pola, przeciętego po środku dwupasmową szosą. Znowu zjeżdżam i widzę, jak na drugim końcu znika, otoczona lasem. Jest jakoś tak pięknie, spokojnie, pomimo tego, że spieszę się. Trudno to wytłumaczyć. Może spokój i cisza w aucie, pozwalają przywrócić ustawienia fabryczne własnych trosk, pogodzić się z nimi i niemal zapomnieć. Jadę sama, więc w końcu siebie słyszę. I już wiem, co mi ta przestrzeń otwarta, przecięta tylko szosą, przypomina... 

Blog. Mój blog. O sobie dla mnie piszę już któryś rok. Wracam do dawnych wpisów, niektóre tak piękne, tak szczere, że aż się sobie dziwię, że odważyłam się je publikować. Zaczynałam pisać, gdy byłam w ciąży z Jankiem. Dziewięć lat temu. Czuję jednak, że dorosłam, i że przychodzi czas na zmianę. Na pożegnanie z blogiem, choć z pisania nie zrezygnuję. Od dawna prowadzę dziennik. Dobrze jest pisać dziennik, mieć coś, komu można powiedzieć wszystko, bez pomijania myśli samolubnych, choć koniecznych i prawdziwych, bez przemilczania niełatwych złości, żali i pretensji. Napisane przynosi więcej korzyści, niż powiedziane. Napisane nie musi zawstydzać, ani ranić. Może ulżyć, oczyścić, zachować tajemnicę, bez obaw. Będę więc pisać, już nie tylko o sobie, a w przyszłości, mam nadzieję, że i nie tylko dla siebie. Zobaczymy. 
Zdrówka. 

niedziela, 13 września 2020

love, Nazha




"Czasem najważniejsze dni naszego życia zaczynają się, a nas nawet nie ma, żeby to zobaczyć..." - usłyszałam w jednym z filmów....
Spodobały mi się te słowa, choć ja bardziej odniosłabym je do osób. Czasem najcenniejsze relacje zawiązują się, zanim zdamy sobie sprawę z ich wpływu na resztę naszego życia. Tak jest ze mną i Nazhą. Starsza o bliżej nieokreśloną liczbę lat, liczbę zupełnie bez znaczenia. Jest jedną z tych osób, o których mówi się, że bije od nich ciepło, a z twarzy niemal nie schodzi uśmiech. Prostolinijna, otwarta, z cudownie niedoskonałym akcentem -  mieszanką marokańskiej kultury i zachodnio-amerykańskich możliwości. Moja Nazha. Poznałyśmy się w Montanie, osiemnaście lat temu. Każda z nas z innego zakątka świata, ona z Maroka, ja z Polski. I to chyba ta inność, nie amerykańskość, tak nas do siebie zbliżyła. A może to gwiazdy...?:) Nie pamiętam szczegółów tego pierwszego spotkania, dziś mam wrażenie, że od razu znałyśmy się jakby od lat. Serdeczność w każdym geście, szeroki uśmiech i zaraźliwy śmiech. Z Nazhą zawsze jest prosto, możemy nie rozmawiać przez rok, a nie ma mowy o kłopotliwej ciszy, czy skrępowaniu.
Do what is good for you - mówi mi zawsze, gdy wspominam o swoich rozterkach. You deserve it. 

Z ogromnym żalem opuszczałam Montanę po kilkunastu miesiącach tam spędzonych. Montany tak naprawdę nigdy się nie opuszcza, tym bardziej boli ta fizyczna rozłąka. Najpierw czujesz pewność, że to nie mogło tak po prostu się skończyć. Nawiązane znajomości, zażyłości, spotkani ludzie, a przede wszystkim cudowna natura, bliskość dzikich zwierząt, świat, jak z filmów, katalogów, marzeń. Możliwości. Dostępność. Życzliwość. Stajesz się lepszym człowiekiem. Patrzysz na ludzi z uśmiechem. I nie możesz uwierzyć we własne szczęście. Zarabiasz, podróżujesz, poznajesz, rozmawiasz po angielsku, spełniasz. I wiesz, że inaczej już nie chcesz. Masz nadzieję, że inaczej już nie potrafisz.
How's it going?
Just fine!

Sercem nadal w Górach Skalistych. Ciałem wróciłam do kraju. Z planami powrotu, kiedyś, niedługo.
Jakoś musiało się udać. Z Nazhą pisałyśmy, rozmawiałyśmy przez Skype. Z zapewnieniem o tym, że zawsze już. I tak, jak z każdym miesiącem pewność, że wrócę, zastępowało niedowierzanie... to się jednak nie uda, wkradające się po cichu, rozgaszczające się coraz wygodniej, rozmazujące zarys gór, kształt rzeki...  tak z nią do dziś nic nie zelżało. Tysiące kilometrów i mil nie ma znaczenia. Szesnaście lat rozmów, maili, wiadomości. Dziś jej twarz, z filtrem niedawnej ogromnej osobistej Straty, głos, który mam ochotę przytulić, radość z tego, że możemy mimo wszystko zobaczyć się na ekranie. Moja Nazha. Dear Nazha. Czekamy na ten dzień, gdy jedna odwiedzi drugą, gdy usiądziemy razem przy kawie mochaberry i przegadamy nasze życia lub przemilczymy to, czego wypowiedzieć nie trzeba będzie. Wierzymy, że się uda, że to tylko kwestia czasu. Tylko kwestia czasu.

Love you. Nazha.








środa, 9 września 2020

szal



Chciałabym móc zostawać w domu. Nie musieć pracować na etacie.
Nie pleść co rano warkocza z presji czasu i innych wkurzonych kierowców, w drodze do pracy.
Chciałabym do woli móc chodzić drogą prowadzącą od naszego domu, zamaszystym ruchem zarzucać wokół siebie szeroki szal, pod którym chowałabym moje całe wszystko, całe dni, nas, radości, troski, dzieci i psa. Wiele by się pod tym szalem mieściło, i każdy, kto akurat przechodziłby z uśmiechem i życzliwością.

Wiatr wieje dziś zachęcająco, rozwiewa włosy i myśli brzuchate od zmartwień. Przez okno widzę piękne drzewo, pełne zieleni, ale miejscami śmiało przebarwiające się na jesień. Liście ozłacają się niemal na moich oczach, na gałęziach pląsają jeszcze bladozielone, po czym, tańcząc, niejednoznacznie opadają coraz to niżej, zachwycając swoją lekkością. Na ziemi leżą już żółte, słoneczne, podskakując nadal, w rytm podmuchów wiatru, bez cienia melancholii, zadziornie raczej.

Znalazłam dziś rodzeństwa kasztanów. Bliźniaki i trojaczki. Wcześniaki, ale przetrwają. Pierwsze oznaki zbliżającej się jesieni. Nasza kolejna, szkolna, ciepła i pełna spokoju, mam nadzieję. Bez nadmuchanych planów, bez rewolucji.
Może uda się przejść z nią na piechotę? W podskokach i z radosną zadyszką, tą, która zachęca, żeby podskakiwać wyżej, a nie każe podeprzeć się z wysiłkiem. Na piechotę jednak, pieszo, trochę boso, jedynie z szalem owiniętym wokół szyi, tym, pod którym zmieszczą się całe nasze dni.
I miłość. I pies. I każdy, kto akurat przejdzie obok, z uśmiechem i życzliwością...


czwartek, 3 września 2020

"Be strong you never know who you are inspiring .." - z archiwum bloga

Trafiłam na ten post właśnie dziś. Pisałam go we wrześniu, ale sześć lat temu!

Nadal aktualny. Mamą nie przestaje się być, nie można być nią mniej, wręcz przeciwnie...

I te zdjęcia!💓💓😍


Be strong you never know who you are inspiring...

Dla Marysi i Janka, którzy patrzą na mnie każdego dnia, wieczoru, czasem w nocy, gdy zaspani wołają i zarzucają rączkę na moją szyję.
Chcę być mamą uśmiechniętą i silną.
Mogę pokazać słabość, ale nie płakać.
Mogę pokazać słabość, ale ważne, żeby czuły się przy tym bezpieczne i wiedziały, że po każdej słabości można wstać, otrzepać piórka i znaleźć słońce.

 Chcę Ich inspirować, dopóki się to udaje.


Podobno gdy dziecko ma kilkanaście lat, wcześniej, niż chciałby tego rodzic, on właśnie przestaje być dla dziecka autorytetem.
A właśnie wtedy najbardziej jest mu potrzebny.
Więc muszę to wykorzystać! Zbudować więź, fundament.

Dla mnie taką inspiracją była właśnie moja mama.
Czasem ta zażyłość okazywała się zbyt silna, podświadomie, ale zbyt mocno kierowałam się tym, co Ona sądzi.
Ale zazwyczaj miała rację.
Tylko, że to ja sama chciałam do tego dojść. Po swojemu.
Chciałam sama popełniać swoje błędy.
I sama je naprawiać. Bo to moje decyzje, moje życie.
Nie ukrywam, że po trochę bolało, dziwię się sobie sprzed kilkunastu lat.
Ale nie żałuję.
Bo to wszystko doprowadziło mnie do dzisiejszego dnia - z Nim i dziećmi:)

I teraz ja chcę być inspiracją.
Podporą. Podpowiedzią. Przytuleniem. Głosem.
Kocham najbardziej na świecie, a to już tak wiele...





piątek, 28 sierpnia 2020

życie ołówkiem pisane



Jak kiedyś, jak dawniej. Prosto, bez nadmiernych poszukiwań, bez nadmiernej potrzeby poklasku i bez rozpaczy z powodu jego braku.
Żyć, jakby to życie ołówkiem było pisane.
Takim, co szura po kartce, a słowa niemal słychać. A w nich - nasze dni, pisane wolno i uważnie, a czy starannie, to już później oceniać.
Każdy błąd można skreślić, myśl naprowadzić jeszcze raz, nie bać się poprawek i odruchów. Nie potrzeba korektorów, które zmyją nieidealności, nie potrzeba liter stawiać bardziej do pionu, jakby słowa miały wtedy zmienić swoje znaczenie. Nie o ich wygląd chodzi, tylko treść, o to, co zawierają, co przekazują.
Można tym ołówkiem naszkicować każdy dzień i człowieka. Raz szorstko, a raz miękko, do jasności, przejrzyście niemal. Lub zarys lekki zostawić, do dokończenia, gdy upewnię się co do dalszego kształtu.
Nawet stare zapiski mądrych ludzi, notatki na brzegach wielkich ksiąg pisane, myśli z ostatniej chwili między wierszami wciśnięte, to one czasem ubarwią najpełniej. Ubarwiają ułomnością.
Czy życie z tymi ułomnościami i odruchami nie jest pełniejsze i bardziej prawdziwe? Bardziej szczere, nie pozostawiające za dużo miejsca na osądy i oceny, na domysły.

I żyjmy swoim życiem od dziś, od już. Swoim. Z dala od kolorowych ekranów, urządzeń i ulepszaczy. Z dala od wyprasowanych twarzy. Bez prądu i zasięgu. Ołówkiem i z kubkiem kawy zbożowej albo herbaty bez cukru. Z muzyką graną na wiolonczeli lub fortepianie. Ze słuchaniem drugiego głosu na żywo. Bez powiadomień. Bez ikonek. Bez aplikacji.
Amen.



Odwyku od mediów dzień trzeci.


czwartek, 27 sierpnia 2020

wychodzę z poczekalni



Wczoraj uderzyła mnie nagle jedna myśl, małe odkrycie, jedno z tych, które siedzą w środku od zawsze, tylko za rzadko dajesz im wyjść z siebie: stanowczo za mało tańczymy!

Za mało na co dzień szaleństwa, a za dużo doganiania powinności i spraw koniecznych.
Za dużo zakupów, ustaleń, kiedy kolejny remont, załadowanych pralek i zmarszczonych brwi.
Za mało śpiewania w aucie, tańca z własnym mężem we własnej kuchni tuż przed kolacją, kołysania biodrami i spontanicznej radości. Za mało!

A dziś ustaliłam ze sobą jeszcze jedno. Szczerze i na głos (po angielsku, bo to mi wytworniej brzmi, zawsze, trochę, jak z filmów...).
Dość czekania na docenienie. Ono zawsze przychodzi za późno, bo po twojej śmierci. Wtedy zauważają, czego im brak, zdają sobie sprawę, kim byłaś i co robiłaś, ile robiłaś i jak cudownie.
Tylko, że umierasz zazwyczaj później, niż szybciej i o wielu twoich zaletach zdążą najzwyczajniej zapomnieć.
Więc nie czekaj. Nie czekaj, aż zauważą i docenią, aż pojmą, że to wszystko dzieje się dzięki tobie, ta pełna lodówka, mleko do kawy, pasta do zębów i papier toaletowy (!!!). Nowe buty na wf, deska ulubionych serów na piątkowy wieczór i świeże bułeczki na śniadanie. Ach, bo to twoja wina, tak sobie wychowałaś. No tak dokładnie. Jakbym miała jeszcze na to czas.
Masz dwa wyjścia: albo uciec z domu na miesiąc, tak z dnia na dzień, bez planu B zostawionego na drzwiach lodówki.
Albo zostać i olać.
Do dziś nie zdecydowałam się na żadną z opcji, bo jedna wydaje się trudniejsza od drugiej.
Więc zacznę od doceniania. Siebie. Wino wypiję dziś. Cienkie plasterki parmezanu zjem do tego. Jutro pójdę na Włoskie wakacje do kina. Nie kupię ani mleka, ani papieru. Poczekam, aż same przyjdą do naszego domu:)




Taki dzień.

sobota, 8 sierpnia 2020

B&B, Maple Tree Road






Z pewnością miałam urodzić się Włoszką. Z umiłowaniem do zapachu czosnku, koperku, pieczonego ciasta i nieustannym niemal rozmyślaniem o kolejnej potrawie, smaku, o tym, co zjemy dziś. Być może tę potrzebę regularnych posiłków wyniosłam z domu, w którym mama - chorująca na cukrzycę - musiała jeść zdrowo i regularnie. Nie wychodziliśmy do szkoły bez śniadania i kanapek w tornistrach. Obiady w czasie późnego lunchu, z racji mamy zawodu, nauczycielki, proste kolacje i dużo spacerów. Zegar posiłków mam gdzieś we własnej głowie, według niego układałam dzień, gdy dzieci były malutkie, zostało mi to do dziś:)
Lato, czas urlopu, sprzyja baaardzo moim kulinarnym podróżom. O chrupiącej bagietce czy croissant myślę niemal od razu po przebudzeniu. Do tego kawa w filiżance z grubej porcelany. I koniecznie powiew urlopu...
Niespieszność. Rozmarzenie. Tak nazwałabym moje urlopowe i weekendowe poranki tego lata. Zamiast włoskich wczesnych wypraw na rowerze do najbliższej panetteria, czy forno, urządziłam sobie, i nie tylko, glamp śniadanie na świeżym powietrzu. Taras nie musi sprzyjać tylko wieczornym spotkaniom przy świecach, może z powodzeniem posłużyć, jako tło dla prawdziwych wakacji, ze spaniem pod namiotem i śniadaniami w formie bufetu.
Wystarczy zaprosić dzieci, przekroczyć wszelkie progi w swojej głowie, no i ten próg własnego tarasu...













Wolne dni sprzyjają dobremu jedzeniu, a śpiący dłużej Domownicy pozwalają mi przygotować kolorowe śniadania ze spokojem i należytą oprawą. Nie trzeba Ich zachęcać do jedzenia, ale i tak zależy mi na tym, żeby talerz wyglądał pięknie, przygarniam nad stół dobrą atmosferę i witaminy. Cierpi na tym trochę ilość snu, na który mogłabym przeznaczyć więcej czasu, ale żal mi tych porannych godzin świeżego powietrza, powiewu wiatru, oczekiwania na nowy dzień:)
Szkoda, że trzeba chodzić do pracy na etacie, zdecydowanie odnalazłabym się w małym pensjonaciku, bed & breakfast w roli witającej w drzwiach nowych i ponownych gości, dbającej o zdrowy początek dnia i relaks pod wieczór. Oj tak.