piątek, 25 listopada 2016

trochę życia - dla mam





Kiedyś już pisałam mój własny, sponsorowany post.
Pierwszy sponsorowany był radością - o tutaj.
Dzisiejszy jest sponsorowany własnym doświadczeniem i... instynktem macierzyńskim.
Może komuś się przyda kilka słów, podpowiedź. Sama wertowałam internet wzdłuż i wszerz, gdy nasz Janek kaszlał ciągle w zeszłym sezonie jesienno-zimowym. Temperatura w normie. Aktywność ponad. A kaszel męczył i męczył.
No właśnie. Kaszel. Gluty gdzieś między nosem a gardłem. Odruch wymiotny, ale nieskuteczny. Nie nasz , oczywiście, "tylko" Janka. Pobudka po trzy razy w ciągu nocy, po trzy noce z rzędu. Niby kataru za dnia nie było. Kaszlu za dnia też nie. Więc o co chodzi? Późnym wieczorem, w nocy i nad ranem. Ja nieprzytomna, Bartek po pleckach oklepuje, Jasiu niewyspany...
I tak co drugi tydzień.
Infekcja...
Wie pani... taki sezon...
To przedszkolak...? no tak...
Fosidal + wapno + wit. C...
Wolne pani dać?

Wolne od czego? Co drugi tydzień na tydzień?

aha... czyli chce pani skierowanie do alergologa, tak?

Kiedy urodziła się nasza Córcia, Marysia, pierwsze dziecko, wychuchane, wyczekane, czytałam, słuchałam, wkurzałam się też, bo instynkt macierzyński był oczywiście, ale strach chyba większy. I doświadczenia brak. Więc rady miksowałam z jednej strony i drugiej, babcie, koleżanki, mamy i nie-jeszcze mamy. Metody prób i błędów. Z przewagą tych drugich. Kosmos.
Kiedy urodził się nasz Synek, drugie dziecko, wychuchane, oczekiwane, braciszek. Czasu nie miałam tyle na czytanie i słuchanie. Wkurzałam się, bo instynkt macierzyński wygrywał. Strach był, ale i doświadczenie było. Instynkt macierzyński.

Zima za zimą. Sezon za sezonem. Nocka za nocką. Co dziś przyniesie? Wyśpię się, czy nie? Moje dziecko. Instynkt macierzyński.

Bo żeby wygrać, trzeba grać.

Nigdy nie byłam fanką lekarzy alergologów, biegania po specjalistach i dopasowywania objawów do werdyktu. Nie pamiętam nazw leków. Nie przyzwyczajam się do nich.
Ale sen, a raczej jego notoryczny niedosyt, okazał się dobrym doradcą. I pytania rodziny, rodziców w przedszkolu.
tfu... Jasiu się męczył. Kaszlał a my nie potrafiliśmy doraźnie mu pomóc. TO jest koszmar.
Udało się. Trafiliśmy do doktor Góźdź.
Alergolog, pulmonolog. Tysiąc myśli na minutę, dwa spojrzenia, trzy, wywiad, próbujemy.
Za mało centyli, słaba praca jelit, może robaki, trzeba sprawdzić migdałki, cynk, żelazo, homeopatia, inhalacje.
Do doktor Góźdź trafiliśmy dzięki jednej porządnej opinii innej Mamy, równie wcześniej zdesperowanej i poszukującej. Pani doktor patrzyła na Jasia i szukała. Musimy go wspomóc z każdej strony. Nie wystarczy syrop na kaszel.
Druga wizyta, pilna i nagła, duszność, panika. Granulki co 15 minut, inhalacje pulmicortem, singulair i hitaxa naprzemiennie. Wietrzenie pokoju, nawilżanie powietrza, odpowiedni dieta. Rozpoczynamy batalię. Mamy rozpisany program działania. Nie wystarczy syrop na kaszel.
Laryngolog potwierdził, że migdałki są czyste. Pozostało nam podejść do tematu powracającego kaszlu z różnych stron. Dieta - zdrowe, proste jedzenie, ograniczenie cukru, słodyczy sklepowych, białego pieczywa. Być może organizm Janka produkuje zbyt dużo śluzu.
Sprawdziłam możliwości pobliskich piekarni, chleb na zakwasie, nie drożdżach, temat trudny, więc poprzestałam na ciemnym, sprawdzonym pieczywie. Warzywa i owoce. Czyli oczywista oczywistość. Niekonieczna rewolucja. Nie chciałam popaść w skrajność, szczęśliwie nie było to konieczne. Reszta rodziny nie odcinała się, a wręcz zyskała na zdrowej, prostej diecie.
Leki typowo alergiczne podawaliśmy Jankowi przez miesiąc. Odstawiliśmy kolorowe jogurty i soki. Piekłam ciasta, obierałam marchewkę, gotowałam kompoty, miksowałam koktajle owocowe.
Janek dostawał na czczo tabletkę na wzmocnienie - siebie i apetytu. Żelazo, cynk, witamina D3, wapno. Dodatkowo owsianka i debridat na pracę jelit, bo od kilku lat borykamy się z jeszcze jednym życiowym psikusem, o którym mogłabym napisać doktorat. Z Jankiem mam bowiem dylemat. Z jednej strony dbam o to, żeby przytył (wzrost i waga wahała się między 3 a 10 centylem), a z drugiej muszę starać się o wzmożoną pracę jelit, bo Janek od dłuższego czasu wstrzymuje wypróżnianie. Mówię Wam doktorat. Kto to przeżywa, ten wie. Teoretycznie jedno drugiemu przeczy, ale jak się jest mamą, 24/7, walczy się po prostu i próbuje.
Przez całe lato, Janek nie zakaszlał ani razu. Nasze rodzinne życie nabrało spokoju w tej materii. Przespane noce. Bieganie do utraty tchu. Skakanie na trampolinie. Dieta prowadzona rozsądnie. Ogromna współpraca samego Synka, który rozumiał i nauczył się uwielbiać suszoną żurawinę i ogórki kiszone, pić wodę w ilościach każdych, wytrwać z inhalatorem - choć początki były naprawdę dramatyczne:)
Kaszel pojawił się drugiego dnia ogrzewania tej jesieni. Byliśmy przygotowani. Testy z krwi nie wskazały typowej alergii, ale dzięki wskazówkom i magicznej liście zabezpieczeń, którą dostałam od pani doktor Góźdź, wiemy, co robić w razie kataru, ale i suchego noska, w razie infekcji i pierwszego kaszlu. Wiemy, co robić, żeby uniknąć sterydów i antybiotyków. I syropu na kaszel z reklamy w telewizji. Doskonale zastępuje go - a właściwie uprzedza - mix soku  wielu cytryn, miodu, oleju lnianego i ogromnej ilości czosnku. Sama nie wierzyłam, że można to pić. Ale jeśli nawet nasza Córcia potrafi przyjąć dwie łyżeczki naraz, bez zatykania nosa, oczu i uszu w razie czego... to KAŻDY da radę:)
Podsumowując, bo piszę ten post głównie dla mam, które wyczerpane są i wyczerpały też wszelkie opcje i nadzieję zdają się tracić:
- próbujcie, pytajcie, bądźcie upierdliwe - zdrowie i spokojny sen dziecka.... same wiecie przecież, argument - bo sezon, bo przedszkolak, bo skoro nie umie wydmuchać nosa...no tak ma... no wybaczcie!
- świeże powietrze (w miarę możliwości o tej porze roku, bo świeże na wsi nawet, jest pełne dymu z kominów...a co ludzie w piecykach palą można rozpoznać niemal...grrrr...), spacery, podwórko, a w domu otwarte okno, krótko, ale intensywnie
- eliminacja kurzu i suchości - łatwo nie jest, zwłaszcza, gdy w pokoju wykładzina
- cuprum metallicum 9CH - ja wiem, że może to i sam cukier, ale ja w te groszki wierzę:)
- inhalacje choćby samą solą fizjologiczną, rewelacyjna jest też sól rabczańska i argument, że synek ćwiczy właśnie oddychanie w masce tlenowej na wypadek zostania w przyszłości strażakiem...
- zdrowe jedzenie, owsianka z owocami i orzechami i nawet kawałkami gorzkiej czekolady... szukają i zgadują, co się w buzi zawieruszyło tym razem... euforii nie ma, ale przemycić udaje się coraz więcej:)
- świadoma babcia i... druga babcia:)


Nasz Janek rośnie, w tym sezonie nie padło jeszcze pytanie o zwolnienie lekarskie na opiekę nad dzieckiem. Wierzymy też w moc czosnkowej mikstury i witaminy C lewoskrętnej (lub każdej innej C). Śpimy spokojnie, pod ręką jest zawsze cuprum i woda. Dotleniamy. Cieszymy się. Szczęście ogromne:)
I teraz moje ulubione: można? Można!
:)





"nie poddawać się w szukaniu tego czegoś..."

Dzień dobry:)
Taki zwyczajny... za oknem mglisty i szary.
Ale czasem, nawet mimo mgły i szarości, jest nam po prostu dobrze.
Zdarzają Wam się takie dni? Kiedy kąciki ust podnoszą się do góry same, na myśl o bliskich, o tym, że SĄ, że są zdrowi, że czekają w domu... że pomimo tego i tamtego, jest cudownie!
Zawsze przecież można wynaleźć sobie powody do narzekania, niezadowolenia, do ciężkich westchnień, bo w pracy konflikty, bo ludzie zawodzą, bo wszędzie biegiem...
A ja dziś, na przekór, zostawiam z boku pesymizm listopadowy. Chwytam telefon i spontanicznie piszę miłosną wiadomość do męża. Ściskam mocno dzieci i szepczę im do ucha zapewnienia o tym, że kocham zawsze, bezgranicznie i bezwarunkowo. Rozdaję tysiące całusów.
Reprymendy i kary konieczne są niestety, ale po pięciu minutach ściskamy się od nowa.
Taki dzień, jak co dzień, ale dziś, świadomy bardziej.


Kilka dni temu przeczytałam na Facebook'u pewne wyznanie. Bardzo odważne i bardzo pozytywne. Spadło mi jakby z nieba, bo ostatnie dni były dla nas dość trudne, pełne napięcia i olbrzymiej niepewności. Po przeczytaniu słów Basi - link tutaj - ogromnie mi ulżyło, niepewność zastąpiło przekonanie, że to, co robię, jest właściwe, że nie mogę przestać wierzyć, nie mogę się poddać. Wzruszyłam się oczywiście i pomyślałam... jakie to życie jest przewrotne i cudowne jednocześnie. W jednej chwili tracisz wiarę w ludzi, a w kolejnej trafiasz na Osoby silne i piękne.
Właśnie... na pewno i Wy znacie osoby, o których można powiedzieć, że są po prostu piękne, prawda? I nie chodzi tu tylko o powierzchowność, urodę, ale o to COŚ, co sprawia, że chce się przebywać w ich towarzystwie, są radosne, łagodne, ciepłe i już przy pierwszym spotkaniu znika dystans. Przy nich ma się wrażenie, że świat jest jaśniejszy i prostszy.
Taką osobą jest właśnie Basia Woźniak. Spotkałyśmy się tylko raz, przy okazji weselnego makijażu w lipcu, o którym pisałam tutaj (słynny toskański weekend:) ). Basia jest niesamowita, potrafi wydobyć z każdej dziewczyny, kobiety, prawdziwe piękno. Kiedy tylko poznałam datę wesela, od razu rezerwowałam termin właśnie w Studio Basi, wiedziałam, że jeśli makijaż, to tylko u niej!:)


Postem na fb Basia odpowiada na wyzwanie, dzieli się, chwali - jak o tym pisze - swoimi sukcesami i drogą, która ją do nich doprowadziła. Pisze o tym, za co jest wdzięczna. Jej słowa i sam fakt ich opublikowania (wyobrażam sobie, ile ją to kosztowało...) poruszyły mnie na tyle, że postanowiłam podzielić się nim i z Wami. Mnie zainspirowały, mi pomogły - może i Wy przeczytacie je w najlepszym momencie?


Barbara Woźniak:
https://www.facebook.com/BarbaraWozniakStudioWizerunku/photos/a.669577299773624.1073741828.669141349817219/1269179006480114/?type=3


"Nie jest mi lekko o tym pisać .. rzecz o sukcesach.. dostałam dziś takie zadanie i chcę je zrealizować, bo jest częścią mojej drogi rozwoju.. ale szczerze mówiąc w pierwszym momencie, jak je dostałam, może nawet jeszcze w drugim i trzecim też :) poczułam spory stres, wgniotło mnie w ścianę na samą myśl o tym, co Wy sobie pomyślicie , że głupio tak, że przecież „nie wypada” się chwalić, wiele z NAS tak myśli, więc gdy ktoś pisze wszem i wobec o sobie dobrze, może to zostać źle odebrane ..
w ogóle na słowo „sukces” w odniesieniu do mnie samej, mam takie „wzdrygnięcie” , bo przecież może mi się podwinąć noga, bo przecież tak łatwo coś „przechwalić”, strach, że jak powiem głośno, dlaczego jestem z siebie dumna i sobie wdzięczna, to NA PEWNO COŚ SIĘ SPIEPRZY. Też tak macie ?? No nic, zaryzykuję
Moim najbliższym tej chwili sukcesem jest to, że się nie wymigałam od tego zadania, od napisania tego. Wchodzę rano na fejsa i co widzę ? wczorajszy post Kuby B.Bączka #MentalPower 
 „sukces przychodzi w momencie, w którym po prostu się nie poddajesz” .. ha!
Za co jestem sobie wdzięczna? Co uważam za mój największy sukces ? Jakieś 4 lata temu powiedziałam dość! Miałam już męża (nadal mam , dom, byłam już mamą dwójki małych córeczek, w kieszeni dyplomy z wyróżnieniem ukończonych studiów ( w tym kosmetologii) i niezłe doświadczenie zawodowe. Byłam bez pracy. Głównie dlatego, że NIE CHCIAŁAM ROBIĆ dalej tego co do tej pory, a przynajmniej nie w takim kształcie, moja praca nie dawała mi satysfakcji, nie było to do końca „TO” co by mnie pozytywnie nakręcało. Czułam się z tym wszystkim delikatnie mówiąc do niczego. Po przerwie związanej z początkami bycia mamą, było coraz ciężej, bo coraz mocniej czułam, że MUSZĘ coś zmienić, że POTRZEBUJĘ tego, i coraz bardziej brnęłam na oślep w poszukiwaniu tego czegoś .. nie widząc, ze to co „coś” jest cały czas ze mną
Jestem sobie wdzięczna za ten upór i zaufanie do intuicji, żeby NIE PODDAWAĆ SIĘ W SZUKANIU TEGO CZEGOŚ.. za wewnętrzne przekonanie, że nie chcę robić „czegokolwiek” , tylko , że musi to być coś co lubię, co sprawia mi przyjemność, co ma jakieś większy sens, bo tylko wtedy będę to robić dobrze i tylko wtedy będę szczęśliwa CZY SZUKAŁAM SUKCESU? NIE!!! to słowo nie mieściło się nawet w kręgu moich bezpiecznych słów, miałam potrzebę po prostu odnalezienia siebie i swojego miejsca we wszechświecie   W momencie okropnej „doliny” z tym związanej przestałam nad tym rozmyślać, a zabrałam się do roboty. Bardzo jestem w tym miejscu wdzięczna mojemu mężowi, bo to on dawał ( i ciągle daje! ) mi dużo wsparcia w niepoddawaniu sie rzeczywistości i motywowal, wtedy wierzyl we mnie bardziej niż ja sama! dzieki Niemu zapisałam się na pierwsze warsztaty rozwojowe, w ich konsekwencji na kolejne, prowadzone przez wspaniałą trenerkę Hanię
Sobkowska . Odważyłam się poprosić o pomoc ( to też uważam za mój sukces) , odważyłam się zawalczyć o moje marzenia ( a na tamtym etapie moim marzeniem było ich chociażby usłyszenie, odnalezienie.. ), poznałam wiele fantastycznych osób, które (w ogromnym skrócie pisząc) pomogły mi rozmową, własnym doświadczeniem, pracą oraz wsparciem mentalnym i wiarą we mnie.
Moim ogromnym sukcesem jest moja zmiana, proces który rozpoczął się wtedy a trwa dalej, ci którzy mi w tym towarzyszą wiedzą, jak duża to zmiana ( kiedyś za żadne skarby nie napisałabym tego posta..) Moim ogromnym sukcesem jest to , że potrafię mówić „nie” kiedy czegoś nie chcę, że potrafię zrezygnować czasem z takich rzeczy, które przyniosłyby mi może i rozgłos ( sukces medialny ), ale zabrałyby mi czas na ŻYCIE , czas który uwielbiam (i potrzebuję jak powietrza) spędzać ze swoją rodziną, znajomymi. Jestem z siebie mega dumna, że potrafię o to zadbać, a nie drżeć o to, ze to się na mnie zemści, że stracę życiową szansę na sukces. Mój sukces to to, że sama decyduję co chcę robić, że chcę być i jestem szczęśliwa na moich zasadach i w poszanowaniu zasad ludzi, z którymi żyję
Mój sukces to też oczywiście to czym zajmuję się ZAWODOWO, moja firma, to że ROBIĘ TO CO LUBIĘ i lubię to co robię, że moja praca przynosi mi radość, że na nie łatwej drodze rozwoju osobistego, podejmowałam takie, a nie inne decyzje , że przez moją pracę, przynoszę innym radość, dostaję od wielu z Was słowa wdzięczności i potwierdzenia , ze moja praca ma sens, że wracacie do mnie , że mam grono stałych klientów, firmy z którymi współpracuję.. tak, nawet mi się nie śniło, że tak będzie! Moim marzeniem było tylko to, żeby czuć radość i sens mojej pracy.. a teraz mogę spełniać inne moje marzenia, a także marzenia innych! To cudowne!
Mój sukces to też w olbrzymiej części moja RODZINA- spełnione marzenie, jedyne którego byłam pewna zawsze, pierwsze dojrzałe wielkie marzenie ! Mam cudowną rodzinę, a relacje które nas łączą to też nie wyłącznie cud z nieba, tylko efekt pracy i wspólnego dbania o nie, dlatego że ona jest dla mnie najważniejsza, pilnuję czasu który dla niej rezerwuję i żadne andrzejki, karnawał czy sezon ślubny nie będzie ważniejszy , ale żeby nie było wątpliwości, DROGIE KLIENTKI, jeśli doczytałyście do tego miejsca to wiedzcie, że JESTEŚCIE DLA MNIE WYJĄTKOWE I WAŻNE, i dlatego właśnie, czasem odmawiając Wam, nie poświęcając na prace więcej czasu ponad to ile fizycznie jestem w stanie, ile ustaliłam, dbam o Was! Bo dbając o siebie, i równowagę między życiem a pracą , chce mi się ciągle rozwijać, pracować i czerpię z tego radość i daję z siebie wszystko. . Amen
Gratuluję i dziękuję tym, którzy to przeczytali i nie oburzyli się na moje chwalenie się
Ps. Dziękuję Haniu za zadanie, na początku na chwilę wgniotło mnie w ścianę zmierzenie się z tym, co inni sobie pomyślą kiedy zacznę się „chwalić” i to napiszę , ale teraz jestem wdzięczna, bo fajnie było zdać sobie sprawę z tego, jak fajnie mi z tymi moimi „sukcesami” :)
podzielicie się swoimi sukcesami? zachęcam  #doceniajmysiebie "

 
Myślę, że komentarz jest zbędny:)
Basiu - dziękuję!



PS. Z Basią "łączą" mnie jeszcze dwie rzeczy - obie urodziłyśmy się 4 grudnia (choć ja kilka lat wcześniej:) ) i obie uwielbiamy lawendę...

"Nie poddawać się w szukaniu tego czegoś..." - powodzenia!:)




wtorek, 22 listopada 2016

a dziś słuchałam muzyki...


moja Mama - której regularnie drukuję posty z tego bloga, bo sama nie ma ani komputera, ani internetu - twierdzi, że często wyczuwa w tych moich pisanych słowach tęsknotę
taką, która jest tłem, pojawia się czasem, jak cichy bohater drugiego planu
nie pcha się do pierwszego rzędu moich emocji
niby dotknąć jej nie można
ale czuć ją
słychać...


za czym tęsknię?
ja wiem, dobrze wiem za czym...


Montana... którą pokochałam, którą tak bardzo chciałabym Ci pokazać
"droga i rzeka (...) są jak rzucone z nieba dwie wstążki, które zsunęły się ze zboczy gór i przy tym lekko tylko poplątały..."
niedawno przeczytałam, że Montana to miejsce, które dociera tak głęboko do twojej duszy, że boli, gdy jesteś od niej daleko
ja z mojej wyjechałam, ale tak naprawdę nigdy do końca jej nie opuściłam
wraca do mnie jak bumerang
z pierwszym śniegiem
z każdym śniegiem
i z muzyką
Sarah Mclachlan, Tim McGraw, Faith Hill
z kawą z cynamonem
i "Zaklinaczem koni"
a czasem zupełnie znikąd


ale Ty musisz to zobaczyć...


gdy tak nad tym rozmyślam czasem, dochodzę do wniosku, że chyba w każdym z nas tlą się jakieś tęsknoty
właśnie za tym, co było
tęsknoty i z nich samych wspomnienia
te niby zapomniane i pogodzone uczucia
zagojone rozczarowania
uciszone żale
gdzieś tam zostawione - jak ja to mówię - w poprzednim życiu
ale... skoro nam się przydarzyły, to czy można je tak zupełnie z siebie wymazać?
usunąć, przełknąć?
czy raczej są jak małe mgnienia, ułamki, śpiące na dnie pamięci, na dnie serca?
okruszki, dzięki którym jesteśmy albo silniejsi - bo za nic nie chcielibyśmy ich w dłoniach trzymać ponownie, bo bolały za mocno, bo już wiemy, których drzwi nie należy otwierać, którą drogą nigdy więcej nie iść
albo wrażliwsi - dzięki nim widok, nie jest tylko widokiem, zapach tylko zapachem, a piosenka zwykłym utworem - jest bogatsza o nasze skojarzenia z czymś lub kimś szczególnym, z wyjątkowymi chwilami, emocjami
moje tęsknoty... to część mnie
mnie tworzą... kolorują...
to ja przecież


a dziś słuchałam muzyki...
i znowu przysiadła tu obok
tęsknota moja mała
a z niej ta myśl szalona... jeszcze zbyt..., żeby ją na głos wypowiadać
choć mam wrażenie, że od dawna we mnie siedzi
niby dotknąć jej nie można
ale czuć ją
to ja przecież...


Virginia City, MT, rok 2003



320 Guest Ranch, MT, rok 2001




poniedziałek, 14 listopada 2016

bilet w jedną stronę

Siedzę na drewnianym, dziecięcym krzesełku, przy kominku, ogrzana jego ciepłem. W dłoni piękna kryształowa szklanka, do połowy pełna... kilka łyków dobrego drinka i się włączają...
...te myśli...
...te moje myśli...
Oglądam film o pasji, o niemożliwym. Niemożliwym, które okazuje się możliwym. O szaleństwie. Sięganiu ponad. O trudzie próbowania, upadania i podnoszeniu się od nowa.
O nadziei, uporze, przekonaniu, że to niemożliwe musi się udać.


A może ten film jest całkiem zwyczajny, tylko moje myśli,  znane mi dobrze, schowane przede mną...ubarwiaja, dodają, nazywają... Może widzę w tym filmie siebie?


Zazdroszczę.
Innym.
Ich talentu. Świetnych pomysłów. Pomysłu na siebie. Konsekwencji. Organizacji.
Wydają się lepsi. Silniejsi. Zadbani. Poukładani.
Zazdroszczę, bo mam wrażenie, że im się udaje, a ja tkwię w jednym punkcie. Oni idą swoją drogą.
A ja?


Ostatnio wydaje mi się, że tuptam w tym samym miejscu. Po kroku do przodu, dwóch w bok jeden i kolejny, i znowu trafiam na to samo skrzyżowanie.
Bo czasu za mało. Bo dzieci wciąż nieduże. Bo praca, zadania domowe, zdrowe odżywianie, wkładanie naczyń do zmywarki, wyciąganie ich z powrotem.
I znowu korek. Codzienne dejavu.
Mam wrażenie, że powinno coś jeszcze się dziać. Siadam czasem w ciszy rzadkiej, z  muzyką w tle spokojną i rozmarzam się. Zastanawiam, dumam... czy jest coś jeszcze? i kiedy?
Do niektórych chwil tęsknię, o niektórych marzę.
Noszę je w sobie.
Są moje. I odzywają się czasem właśnie. Niezmiennie przypominają, szeptem niemal, że niemożliwe jest przecież możliwe. I ja to wiem.


Bo trzymam w rękach bilet w jedną stronę. Tę moją, tę jedyną.
Bilet na życie we dwoje, z dziećmi niedużymi, z porannym pośpiechem, z niedokończoną elewacją.
Na życie ze słabościami, które są tak moje, że aż trudno mi na nie narzekać i przyznawać się do nich.
Na życie z tuptaniem w jednym miejscu, tak długo, jak trzeba, zanim ruszę dalej.
Na życie niemożliwe, które dzieje się tu i teraz. Niemożliwe, bo jeszcze dziesięć lat temu nie wierzyłam, że w końcu się spełni. Nie mogłam słuchać, jak inni mówili o swoich... zadaniach domowych, wspólnym kredycie, wkładaniu naczyń do zmywarki i wyciąganiu ich z powrotem. Kompletów cztery. A ja marzyłam, pragnęłam, próbowałam. Bo sama nie miałam. A lata leciały. Choć nadzieję już wtedy traciłam na miłość, normalność, spokój serca. Na szczebiotanie, mruczenie, śpiewanie i kolejny klocek lego pod dużym palcem u nogi.


A przecież niemożliwe stało się możliwe. Odnalazłam Swoją Drogę. A na niej i Ciebie i Ich.
I dom. Z kominkiem, przy którym pomarzyć mogę o kolejnych stacjach. Z krzesełkami dziecięcymi w salonie.
I już nie martwię się o to, czy jest coś jeszcze. Przecież myśli krążą, marzenia szeptają. Nie odpuszczą. Ani ja im. Noszę w sobie jeszcze sporo niemożliwych.
I mam bilet w jedną stronę. Z takim się nie zawraca.










niedziela, 6 listopada 2016

pochmurność


Piękna jestem spragniona.
Szumu morza.
Zachodu słońca mglistego.
Ciepła na powiekach zamkniętych.
Zapachu bez słów.
Rozmów bez zegarków.
Ciszy i bezpieczeństwa.
Czasu jestem spragniona. Najbardziej tego czasu.

Powieki przymykam teraz w obawie. ...że oczy przeczytają, zobaczą, usłyszą kolejne powinnam, wypada, musisz.
Już nie tylko zawodowo. Bo z pracy trzeba się cieszyć dzisiaj.
Ale te wszystkie dobre rady, konieczności, listy nieskończenie długie, co muszę, motta i cytaty. Pełno ich wszędzie, po lewej i po prawej, na facebooku, w telewizji, czasopismach, radio.
Każdy radzi, specjalistą jest od trendów i tego, co lubić powinnam lub przynajmniej tak by wypadało.
Nawet od tych myśli złotych o zwyczajności niezwyczajności już za dużo poczytałam i żadna na dłużej nie zatrzymuje.
Wiem, wredna jestem, bo chyba tylko mi za dużo się tego wydaje.
A może nie rad ja potrzebuję? Skoro znane mi są. Skoro sama o nich pisałam...
Czego ja potrzebuję?
Czego ja chcę?


Polska też mnie przygnębia. Dodatkowo i z dociskiem. Bo znowu te oczy moje patrzą, ale nie wierzą. Słucham i mi szczęka opada. No jak można? Jak tylu ludzi może tak bezczelnie nam w białe dnie, prosto w oczy wmawiać, kłamać, mącić i to jeszcze w imię Boże nazywać??
Obudzić by się chciało z tej jesieni, z tych relacji, rewelacji, przygnębienia.
Ale trzeba iść do przodu, dzień za dniem zdobywać, do dzieci się uśmiechać, nie płakać, nie krzyczeć, nie narzekać.
Modlić się trzeba. To jedyna taka bezpieczna ucieczka, która nawet domu opuszczać nie wymaga.


Ostatnio, w zeszłym tygodniu, patrząc przez kuchenne okno mojego dzieciństwa, w mieszkaniu mamy, z widokiem na nasz plac zabaw, wierzyć mi się nie chciało... jak bardzo te drzewa urosły jak plac zasłoniły!
Ile to lat już mają, a z nimi i ja.
Sąsiedzi się pozmieniali, ale na szczęście nie wszyscy jeszcze...
W moim pokoju nadal stoi stare pianino, i ta komoda ze skrzypiącymi drzwiami...
I mozaika parkietowa jest, z niejedną historią, trwale zapisaną na klepkach.
I z tego domu wyszłam. Wcale nie prosty mi się świat wydawał, gdy prze to okno patrzyłam mając lat szesnaście i dwadzieścia jeden. Ale dziś mam wrażenie, że i tak drogi wtedy mniej kręte były. Ograniczony wybór czynił człowieka szczęśliwszym.


Patrzę na ten dom, mieszkanie w bloku z wielkiej płyty, głaszczę moje mocno przeczytywane lektury i książki, z dedykacjami na pierwszej stronie, ręcznie pisanymi, za wzorowe wyniki w nauce i wysoką kulturę osobistą. Sama staram się jej teraz uczyć nasze dzieci. W świecie bez pardonu, bez skrupułów, kultura osobista przydarza się coraz rzadziej.


I gdy tak patrzę przez to okno mojego dzieciństwa, mam wrażenie, że tak wiele się zmieniło. A przy tym, tak szczęśliwie niewiele... Z tych rzeczy najważniejszych, najcenniejszych, mam je przy sobie niemal wszystkie. Mam Ich przy sobie niemal wszystkich. Więc musi udać się przetrwać ten czas trudny i pochmurny. Niech sobie narzucają, radzą i każą. Ja swoją, naszą drogą pójdę do przodu, dzień za dniem po kolei będę zdobywać, do dzieci się uśmiechać, pięknego dzień dobry i dziękuję będę uczyć, nie płakać, nie krzyczeć będę, nie narzekać.
Przeczekać.
Pochmurność przeczekać mi trzeba.