Jestem mamą od ponad 7 lat, podwójną od 4 i pół, co daje... zaraz.. ponad 1700 poranków, kiedy to budzę się z nadzieją na to, że - jak przebrnę przez pracę, obiad, chwilę rozmowy, obiad na następny dzień, pranie, krótkie moje przysiedzenie na sofie, zabawę z dziećmi, zgarnięcie ich od sąsiadów, wyszorowanie... - to uda mi się napisać piękny, przemyślany, dopracowany post albo przeczytać pół książki albo napisać kawałek swojej, przestawić komodę i przy okazji wyrzucić stare dokumenty, odnowić stare drewniane zydle, zmajstrować półeczki na kwiaty z palety... Zrobić coś widocznego, znaczącego, takiego... wow!
A tymczasem dzień mija pozornie niepostrzeżenie, praca, dom, zamykam jedne drzwi, a już drugimi wbiega piątka dzieci, z których tylko dwójka naszych:) milion razy słyszę mamoooo, ciociaaaa.... spełniam potrzeby, prośby, łagodzę ton roszczeniowy.
Przechodzę przez godziny i minuty codziennego deja vu.
Pocieszający jest fakt, że już przez te godziny i dni nie przebiegam, tylko właśnie przechodzę, ale to pewnie w większej mierze zasługa wieku, niż mojego w tym, świadomego udziału.
Choć szczerze mówiąc... od jakiegoś czasu... dociera do mnie, jak olśnienie, ulga... że to wszystko o czym piszę, to właśnie są moje wielkie rzeczy. Te na teraz, na ten czas mojego życia, na te dni i moje między nimi spacery.
Bardzo chciałam zostać mamą. Jestem nią. Troski naszych dzieci, to moje/nasze troski. Lgną do nas ze wszystkim, wszystkim chcą się dzielić (oprócz zabawek, lodów i czekolady). Muszę dowiedzieć się o znalezionej biedronce, o tym, że ich domek pod stołem ma trzy pokoje, o załatwionej sprawie w toalecie, dźwigu na sąsiedniej działce i że koleżance wypadł ząb. To średnia ilość news'ów na jedną minutę. W kolejnej czeka na mnie nowa dawka pytań, informacji, skarżenia na siebie nawzajem i potoku słów rzuconych ot tak... bez czekania na odpowiedź nawet. Co w ich małych główkach, to na mojej dłoni. Bez zatajania, tajemnic, plątania. Szczerze, spontanicznie, otwarcie.
Czasem to za dużo, jak dla mnie, wracającej z pracy pełnej maili, telefonów i excella.
Ale jak mogłabym zamknąć się na nasze dzieci i ich słodki szczebiot?
Jak mogłabym nie chcieć posłuchać o biedronce i o tym, jak im mija dzień?
Jestem ich mamą, ogromną częścią ich życia, dnia i snu. Zależy im na mojej uwadze, akceptacji i ciepłym uśmiechu.
Jestem dla nich ważna. Dla dwójki kochanych Osóbek jestem sporą częścią świata (jeszcze...), dla trójki - wyczekiwanym odgłosem otwieranych drzwi około szesnastej.
Czy to nie wystarczające... wow!?
Nasze dzieci są szczęśliwe. Zdrowe. Normalne. Obserwuję je i dochodzę do wniosku, że mają idealne dzieciństwo, beztroskie, bez zbędnych aktualizacji i aplikacji. Przecież jakaś w tym zasługa i nasza! To efekt naszych wcześniejszych starań.
Cieszą się na widok traktorów na polu, na spanie pod namiotem, jazdę pociągiem, wspólne ogniska i zabawę w szukanego. Mają swoich małych przyjaciół, z którymi bawią się i spierają. Mają babcie i dziadków, którzy rozpuszczają ich miłością i prawdziwie dobrym wychowaniem. Rosną i zachwycają mnie nowymi pomysłami, przemyśleniami i słówkami.
Jak te Jankowe, kiedy siedzieli z babcią w kawiarni, jedząc lody o smaku mango:
Babciu! Jakie dobre! Moje najpyszniejsze zdarzenie w życiu!
A ja?
Wieczorami padam, coraz rzadziej rozczarowana, coraz bardziej spełniona.
Bo udaje mi się znaleźć te parę chwil dla siebie. Na ciszę, pisanie, lampkę wina i książkę. Na rower i dietę. Swoją książkę jeszcze napiszę. Te półeczki i zydle, te remonty i zmianę zasłon też ogarnę.
Po kolei. Najwyżej nieco później, niż ten upór na tu i teraz we mnie by chciał.
Skoro naszym dzieciom trafiają się najpyszniejsze zdarzenia w życiu, za nic nie chcę ich przegapić...
Aniu dokładnie tak remont nie zając a te dzieciaki tak szybko rosną że trzeba chłonąć :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam gorąco
Masz rację:-) chłonę wszystkimi zmysłami :-)
Usuń