Zakochałam się bez pamięci.
Przylgnęłam do tego miasteczka i nie chce mi się z niego wyjeżdżać. Przeglądam zdjęcia, przypominam sobie... to słońce z rana, które grzało mocno, gdy wystawiałam do niego twarz w drodze po croissanty i jogurt cytrynowy.
Rower, Włochy, poranki, całe dni z obietnicą możliwości. I ja.
Dokładnie tego mi było trzeba...
To wręcz niesamowite - móc, po tak długich, przecież, poszukiwaniach optymalnego campingu na letni urlop, trafić na miejsce idealne, wymarzone, spełniające wszystkie potrzeby, wszystkie gwiazdki w własnym rankingu tu i teraz... To nie były zwykłe wakacje, kolejny urlop w lipcu. Chcę tu wracać, myślami, opisami, aż do zmęczenia. Chętnie zagłębię się w ten punkt na mapie. Może dotrę do niuansów, do wspólnego mianownika dla włoskiego miasteczka i dla mnie, dla wspólnego nam czasu.
Mam w głowie tak dużo pomysłów na opowieści. Pierwsza - o tajemniczym kamiennym balkonie na pastelowej ścianie jednego z najpiękniejszych budynków w Cannobio. Druga o opuszczonym domu przy głównej ulicy. Domu, który wygląda, jak Bramasole z filmu Pod słońcem Toskanii. Komentarz zbędny. Kolejna - o ujmującym Właścicielu sklepu z włoskimi skórzanymi torebkami. Wysoki, około sześćdziesiątki, z siwym zarostem i czarowną angielszczyzną. Pięć minut rozmowy i... moglibyśmy się zaprzyjaźnić. Sklepik z truflami. Piekarnia na przeciw kościoła. A! Te trzy starsze Włoszki z kościoła, dbające o kwiaty i ołtarze, Hotel Pironi przy Via Guglielmo Marconi. Oszklona czytelnia w cichej części Cannobio, pod wysokim drzewem, otoczona szumem ostatnich fal... Tyle potencjalnych historii!
Cannobio. Ułożone łagodnie nad brzegiem jeziora Maggiore, w delcie rzeki Canobino, wciśnięte z rozmysłem między Monte Limidario i nieco niższe zbocza włoskiej części Alp Lepontyńskich. Alpy Lepontyńskie! Czy te nazwy nie brzmią cudownie? Leży w Regionie Piemont, uznanym - podobno - za nudny, bo za daleko, nie ma morza i w ogóle, nie po drodze.... A ja już wiem, że dzięki wszystkim tym, którzy tu (jeszcze) nie dotarli, Cannobio zachowuje swój oryginalny urok, nie przytłacza nadmiarem turystów, nie stroi w komercję i nie próbuje przypodobać. Nie musi, zdecydowanie nie musi.
Jak miło jest szukać, dowiadywać się, sprawdzać i znajdować informacje o miejscach, w których się będzie lub było - w internecie. Odrobinę jednak żałuję, że nie znam języka włoskiego, bo po angielsku, niemiecku i chociażby po polsku, podane są tylko fakty, a ja szukam ciekawostek. I te znalazłabym zapewne po włosku...
Ale... kto szuka, ten czasem znajduje.
Na stronie agencji nieruchomości Marlis Zanetti !!! (zupełnie przypadkiem, trafiłam po prostu na ciekawy opis po angielsku), dowiaduję się, że Cannobio nazwano krainą granic, miastem granicznym, dokładnie frontier country (uwielbiam słowo frontier, kojarzy mi się... ale to innym razem). Leży na granicy wspomnianego Piemontu, a także Lombardii - to po włoskiej stronie. Graniczy również ze szwajcarskim kantonem Ticino. Jest pierwszym włoskim miastem, na szlaku prowadzącym z wyrafinowanej i schludnej szwajcarskiej północy, w stronę romantycznej, południowej części Europy, Łączy oba klimaty, choć urokiem i ciepłem, bliżej mu jednak do południa. Jeszcze kilka kilometrów przed Cannobio, na terenie Szwajcarii, faktycznie da się wyczuć potrzebę elegancji, niemal... oszczędność zewnętrznych domowych dekoracji, wszystko zbudowane z rozmysłem i powściągliwością. Perfekcyjnie. Po wjeździe do Włoch, zaledwie parę kilometrów od granicy, już sama podświadomość, że to właśnie Włochy, pomaga rozetrzeć kontury tej perfekcji i wrzucić na luz. Jak wspomniałam, nawet język i brzmienie nazw miejsc i ulic daje wrażenie niekończącego się weekendu, ciągłych wakacji. Niespieszność. Tak, w Italii zwalniasz, bo nie dość, że przed tobą uroczy zakręt, to otoczony zapierającym dech w piersiach widokiem. Zwalniasz, żeby dobrze wczytać się we włoskie menu, zanim zdecydujesz się na danie z basilico, balsamico, insalata, pecorino, carpaccio, rosmarina i pistaccio. Cudnie, prawda?
W końcu, zwalniasz, żeby ze spokojem przyjrzeć się. Westchnąć. Pojąć, że wcześniej niepotrzebnie biegłaś...że można, można tak niespiesznie żyć, delektować się najmniejszą rzeczą, celebrować najdrobniejszą chwilę.
W Cannobio wzdychałam często. Nie z żalu, nie z zazdrości. (Nie po polsku, możnaby powiedzieć, ale byłoby to kontrowersyjne stwierdzenie, a ja nie przepadam za byciem kontrowersyjną).
To były westchnienia szczerego oczarowania, ulgi, radości, że udało się dotrzeć z samą sobą w tak idealny moment i miejsce, a w nim dokładnie ten moment sobie uświadomić. I ten dreszcz niedowierzania, gdy wyraźnie słyszysz swój oddech, czujesz swoją skórę, jesteś równolegle z swoimi myślami. Przekroczyłaś własną granicę. Wiesz już, że zasłużyłaś, że dotarłaś tu dzięki sobie. Dokładnie tu, gdziekolwiek by to Cannobio nie leżało...
Piękne zdjęcia
OdpowiedzUsuńDziękuję:) nietrudno tam o nie było:)
Usuń