sobota, 25 października 2014

tak miało być...



Czy szósta rano w sobotę, to dobry czas na napisanie, co mi w duszy szmera?
Nie-cisza tykającego zegara i mruczącej w kotłowni pompy ciepła.
Na zewnątrz podobno minus zero.
Wolę ten minus, niż plus, bo będzie oznaczać przyjazną świeżość w nozdrzach i fuzję wspomnień krążących w moim czerwonych krwinkach.
Bo na myśl o śniegu, mrozie i bieli mam motyle w brzuchu. Nawet teraz, po dziesięciu latach.
Pamiętam dni tak białe, zaśnieżone, że nie było widać linii horyzontu, białe były drogi, góry, samochody, drzewa. Temperatura spadała do minus 40 stopni Fahrenheita, których wyjątkowo nie trzeba przeliczać na Celsjusza, bo się wyrównują.
Od czasu tych zim w Montanie kocham już samo oczekiwanie na grudzień i śnieg.
Nie boję się zimna, śliskich dróg i skrobania szyb samochodu.
Oczywiście napotykam na pełne niezrozumienia spojrzenia i komentarze moich kolegów i koleżanek w pracy.
 Ale cóż...tak już mam:)





Jedyne, czego tam, w Montanie, nie miałam, to domowego ciepła.
Brakowało osoby, osób, z którymi mogłabym je stworzyć i się nim dzielić.
I - tak, jak bardzo byłam przekonana, że znalazłam swoje miejsce na ziemi, jak bardzo kochałam oddychać tamtym powietrzem, jeździć tamtymi drogami, spełniać tam swoje marzenia, z trudem wyobrażałam sobie rozstanie z Big Sky,
tak samo mocno czułam się tam samotna.

Nie miejsce tworzy dom.
To "jedyne", to tak naprawdę wszystko.
Nie do końca ważne jest, gdzie oddycham.
Ważne, dla kogo.
A kiedy zasypiam wtulona w Jego ciepło, nie mam wątpliwości, że to właśnie jest moje miejsce na ziemi.




1 komentarz:

  1. Ojej! Zazdroszczę takich wspomnień :)
    Ale masz rację- nie ważne gdzie. Ważne z kim, dla kogo, po co .

    OdpowiedzUsuń