PONIEDZIAŁEK 20 listopada
Myślałam, że napiszę książkę. Wierzyłam w to, miałam nadzieję, czułam wręcz. Bzdury jakieś.
Ani czasu ani czytelników. Nawet na blogowe posty nie mam czasu. Nawet ich nikt nie komentuje. Niemal. Więc skąd ta myśl, że ktoś chciałby mnie czytać i w ogóle dałoby się to czytać???
Zazdroszczę. Podziwiam. I w tych chwilach nadzieją się we mnie pojawia. Gdy widzę ludzi, którzy marzeniom nie odpuścili. Którzy zaryzykowali niepewnością ostateczną własnego sukcesu i ujawnili się z tym, co w nich najlepsze. A ja błąkam się, błąkam się nadal i pochwały szukam dla tego, czego jeszcze nie zrobiłam. Zapewnienia szukam... i właśnie pochwały. I potwierdzenia. Kopniaka przy okazji a może i kubła zimnej wody.
Tak, kubeł zimnej wody przydałby się bardzo.
Na zmianę z piękną filiżanką pełną kawy z cynamonem.
Nie ma mnie, bo nie piszę.
Nie piszę, bo mnie nie ma.
Za dużo wrażeń. A przy nich jakaś pustka.
Męczy mnie niedziela. I poniedziałek.
Trudne są poranki i wieczory.
Nie mam ochoty na nie. Na nic nie mam ochoty.
WTOREK 21 listopada
Czasem chciałabym być już starszą panią. Taką mocno starszą. Pełną łagodnej mądrości, której tak mi teraz brak. Z dobrotliwym, lekkim uśmiechem, za którym kryłyby się.... nie... nie krył, ale właśnie zdradzałby całe życie przeróżnych doświadczeń i spotkań. Z oczami, w których niemal można by dostrzec wspomnienie spełnionych i niespełnionych miłości. Z westchnieniem za ludźmi, którym nie dało się szansy i milczeniem o tych, którym tych szans dało się zbyt wiele. Chodzącą powolnym krokiem, bo dokąd miałabym się spieszyć?
Tak. Czasem chciałaby być już starszą panią. Przysiąść gdzieś z boku, na ławce na ganku, i delektować się tym, że nigdzie nie muszę się już spieszyć.
ŚRODA 22 listopada
Deszcz pada. Ale nie tak zwyczajnie. Niebo nagle spochmurniało, zalało mój widok całą masą odcieni granatu, średniej szarości i gniewu. Deszcz srebrzy się teraz na tle tej złości i pada wyraźnie, jakby mówił nie chciałem... Wydaje się lekki i drobny, choć słyszę, że jest całkiem inaczej.
Taką samą pochmurność mam dziś w sobie. I taki sam, niezwyczajny deszcz. Drobinki świecące w moich oczach, w myślach, ale nie, nie, nie mokre. To moje dobre strony błyszczą, na przekór. Nie dają za wygraną. Nawet, gdy zniecierpliwiona jestem i z pozoru nieustępliwa, to przecież nie cała ja taka. Drobinki dobrej mnie nie dają za wygraną. Zaraz wyjdę na ten deszcz zmoknąć, przesiąknę optymizmem i zawiozę go do domu.
CZWARTEK 23 listopada
Jadę i wzruszam się. Chwilą, muzyką. Kolejny raz mijam te same pola, pokonuję te same zakręty. Ale dziś poranek jest magiczny. Oglądałam wczoraj "Wiek Adeline" z cudowną ścieżką dźwiękową. Znam ten film od dawna, ale dopiero teraz muzyka tak mocno do mnie dotarła... Słucham i... czuję magię... Dzwoneczki, cymbałki, rozmarzenie... Znajduję się nagle w innym czasie, w świeżej przestrzeni... to będzie dobry dzień... To nic, że pracy dużo, poradzę sobie, zacisnę zęby i odhaczę z listy zadań po kolei punkt za punktem. Nie dam się wyprowadzić z równowagi, nie warto... Szkoda emocji i nerwów... Nie mam wpływu na wiele spraw, więc nie mogę dopuszczać ich zbyt blisko do siebie. A dramaty i burze zamknę w biurowej szufladzie. Co dzień powtarzam sobie, że to jeszcze nie koniec świata, i że w sumie niejeden potencjalny mam za sobą.
Więc wpadam w nieczas i świeżą przestrzeń. Z uśmiechem lekkim, rozmarzeniem ulotnym mijam znajome pola i zakręty, jakie piękne dziś... jakby specjalnie dla mnie świtem zaróżowione...
Tylko to gardło boli. Wszystko mnie boli. I zimno mi okrutnie...
PIĄTEK 24 listopada
Z ośmiu godzin w pracy pamiętam niewiele. Powinnam była zostać w domu. Ale kto zrobiłby za mnie to wszystko...??? MUSIAŁAM iść do pracy.
A stamtąd prosto do przychodni.
Długo wpatrywałam się w zielony druczek. Cienki papier, blade literki, dziwne uczucie.
Co ja teraz zrobię? Jak to jest?
To chyba pierwszy prawdziwy raz. Nie licząc tych, kiedy byłam ciąży.
A teraz przecież nie jestem.
Moje nazwisko na zwolnieniu lekarskim.
Najpierw poczułam ogromną ulgę, bo prawdę mówiąc miałam wrażenie, że usiądę i zabraknie mi sił, żeby wstać... chciało mi się płakać, paść w czyjeś ramiona i zasnąć na całą dobę...
Bolało mnie wszystko. Bolały mnie powieki, gdy je otwierałam. Bolały, gdy zamykałam. Czułam całe ciało, mięśnie, skórę. Zbyt dotkliwie...
.. mała panika... przecież ja MUSZĘ być w pracy, nie ma opcji...
A potem zasnęłam na dwa dni.
SOBOTA 25 listopada
Jestem chora... ból ustępuje, gdy wezmę antybiotyk i wtedy w mojej głowie pojawia się mnóstwo pomysłów i planów, co ja mogę przez te parę dni zrobić! Ale potem wraca a ja wpatruję się w zegar, czekając na kolejną dawkę i zasypiam. Leżę, snuję się po domu i zasypiam znowu.
Wieczorem dostaję od Bartka piosenkę w prezencie. Speak softly love. Sadza mnie na sofie, wyłącza większość świateł, robi się przytulnie i nastrojowo. Ja płaczę, bo muzyka dociera zwyczajnie do mojego serca. Widzę ją i mogę niemal dotknąć. I to od niego. Dla mnie. Dźwięk fortepianu, oddech wokalu, smyczki i nostalgia.
Miłość...
Puszcza we mnie wszystko. Już nic nie muszę...
NIEDZIELA 26 listopada
Jak to słońce dzisiaj jasno świeci! Pogodnie i radośnie. Przecież na Święta czekamy!
Na Jezusa - jak nam ksiądz co tydzień łagodnie przypomina. Na Niego czekamy i dla Niego miejsce mamy zrobić. Za Jego miłością gonić i tę miłość w innych widzieć. A my a tym wszystkim innym pędzimy... Sama robię listę pod tytułem kupić, zrobić, załatwić... A o najważniejszym tak szybko się zapomina, gubi się właściwy i prawdziwy sens Adwentu i oczekiwania. Lubię tego naszego księdza, niewidzialną ręką poklepuje nas po ramieniu i tłumaczy, że nasze troski, kłopoty, zagubienia, nasze całe życie - jeśli brane po ludzku - jest trudne do udźwignięcia, że samotnie to my nie damy rady. Z Nim patrzy się na to wszystko inaczej, lżej się robi i sił jakby więcej.
Wiara, Nadzieja i Miłość.
A przede mną cały tydzień bycia mamą w domu. Lżej się robi i sił jakby więcej.
I widzi się więcej... że katalpa tak urosła w tym roku, że sikorki w końcu się pojawiły na naszym ganku! I tą książkę Toma Hanksa przeczytam, a potem Piekarczyka.
Pokiwam dzieciom i Bartkowi z okna rano. Otworzę drzwi, gdy wrócą ze szkoły i przedszkola. A oni mi się w ramiona rzucą zdziwieni, ale radośni.
Może coś napiszę? Wypiję kawę z cynamonem. I posiedzę ze spokojem, bo nigdzie nie będę musiała się spieszyć. Uśmiechać się będę więcej, a maile i z domu mogę pisać. Tylko te konieczne. Reszta MUSI zaczekać.
A wieczorami posłuchamy razem muzyki. Z moją Miłością na każdy czas...
Będziemy czekać na każde Boże Narodzenie. Ważne, że razem. Po ludzku. Ale nie sami.
Ja przeczytałam i super mi się czytało choć padnięta jestem na maxa i jutro też przeczytam i po jutrze bo dobrze się Ciebie czyta.Pisz , pisz dalej pisz.Pozdrawia Baśka z miasta Pisz.
OdpowiedzUsuńDziękuję😘 to odetchnij choć przez chwilę😊
UsuńA ja w tym czasie coś napiszę😊
Pozdrawiam!
Wiesz, że gdy czytałam on\off to pomyślałam, że Ty powinnaś coś opublikować, tak książkowo... Przecież to są pierwszej wody felietony z życia matki, kobiety... (cóż ostatnio taki trend, że felietonistami są nazwiska, czyjaś córka, jakaś piosenkarka - niekoniecznie z iskrą literacką.
OdpowiedzUsuńMoże być trudno, ale warto. U blogerek modowy wydaje się wszystko, to na czym się znają i to na czym prawie się znają. Spróbuj, ja się odezwę po egzemplarz z autografem. (A ta jeszcze z Muratora)
Zabieram się do pracy, bo Twój komentarz, to kolejny znak, podpowiedź i zachęta:)
UsuńKiedy, jak nie teraz?
:)
ściskam:)
Wszyscy jesteśmy zabiegani...ale nie mozemy rezygnować ze swoich marzeń)Ewelina
OdpowiedzUsuńŻyczę Ci spełnienia Twoich na ten świąteczny czas i dłuuugo jeszcze potem:)
UsuńPozdrowienia:)