poniedziałek, 13 sierpnia 2018

spotkanie





Dawno temu, w mojej ukochanej książce "Zaklinacz koni" przeczytałam cytat Seng Can:
"Nie giń w zewnętrznej matni,
Nie toń w wewnętrznej pustce.
zachowaj spokój w jedności rzeczy,
a dwoistość zniknie sama."
Byłam wtedy... w innym życiu. Od tego dawnego życia minęło sporo lat, ale ten cytat pozostał ze mną do dziś. Wracam do niego, gdy zaczynam wątpić, gdy wokół zbyt dużo się dzieje, a ja mam ochotę przenieść się na bezludną wyspę, wyłączyć telefon i nie być zbyt intensywnie. Ten cytat jest trochę, jak moja bezludna wyspa. Jak reset i powrót do ustawień fabrycznych.
Przypomniał mi się dziś. Bo dziś czuję spokój. Bo dziś jestem w górach, dwoistość znika sama.


Tak pięknie dziś pada. Sierpniowy ranek, z widokiem na góry, właściwie tylko drzewa, bo przez ten deszcz, przez mgłę - lub chmury - nie widzę ani szczytów, ani zboczy, nic. Ale to nie szkodzi. Jesteśmy w górach. W górach czuję, że jestem, wyżej, bliżej, że cały świat mam przed sobą, jak na dłoni. Wystarczy korzystać. Korzystam więc, oderwałam się od grupy, zrezygnowałam z czasu wspólnego na rzecz czasu z samą sobą. Pozwoliłam sobie sięgnąć po własną przyjemność, odrobinę samotności, choć w - przyznam - wyjątkowo nie samotnych okolicznościach:)
Najchętniej wyszłabym teraz na taras, cały w deszczu i pozwoliłabym sobie zmoknąć do suchej nitki, nie zważając na spływający z rzęs tusz, na zimno ani na ludzi. Ale i tak jest mi dobrze. Siedzę pod wielkim telewizorem w kawiarni, na terenie najbardziej zaludnionego dziś miejsca w Bukowinie Tatrzańskiej, wkoło mnie tak wiele się dzieje, ale mi potrzeba było właśnie tego. Czasu na bycie z samą sobą. Nie słyszę więc miliona reklam nad głową, nie widzę ludzi wchodzących z psem, kupujących kawę, strzepujących z ramion krople deszczu. Jestem tylko ja i mój czas, moje chwile, i ten widok na zamglony świat, mokre drzewa, mokre powietrze.
Na te parę dni bez dzieci, wzięłam ze sobą książkę "Bóg nigdy nie mruga" i plany na przyszłość. Niedopracowane jeszcze, takie mgliste właśnie, mgliste, jak ten dzisiejszy widok. Przecież mgła trwa tylko moment, jest zamazaniem, powietrzem, nie musi zasłaniać, a może zachęcać do wyobrażenia sobie, co się za nią kryje, co odsłoni się przede mną za chwilę, bez znaczenia, jak długo będę musiała na ten widok czekać. Wiem, że tam jest, że warto na niego czekać, warto czekać na koniec mgły i koniec deszczu.
Otwieram niebieską książkę Reginy Brett na dowolnych stronach i czytam jej lekcje. Uśmiecham się do samej siebie, bo mam wrażenie, że ona pisze do mnie, że siedzi tu, na przeciwko mnie, przy małym białym stoliku w kawiarni przy basenach, patrzy mi w oczy i dobrze wie, o czym myślę, a o czym myśleć najczęściej się boję.
Może to ona, a może to ja, dzięki jej namowom, przytaszczyłam ze sobą laptopa, duży zeszyt i ołówek, bo chciałam być przygotowana na swą wszelką zachciankę, bo wiedziałam, że będę pisać. I piszę. Bo bez pisania nie napiszę książki. Jak ona trafnie podsuwa mi powody, przez które jeszcze nie napisałam książki! Zgadzają się niemal wszystkie. Jest ich całkiem sporo, i do części z nich już sama dawno przyznałam się przed samą sobą. Bo ja nadal czekam. Na dwie wolne godziny w ciągu dnia, cichy kąt w domu, na biurko, na to, aż dzieci urosną, na weekend, na lato, na zimę, na wieczór i na poranek. Zastanawiam się, czy pisać w sieci, czy w wordzie, ołówkiem? A przed wyjazdem szukałam w sklepie nowego zeszytu do pisania, ale żadna z okładek (!) nie był odpowiednio zachwycająca i pasująca do powierzanego zadania. Aż tak.
Z drugiej strony mam tylko jeden powód, sposób, wyjście, argument: pisać. Po pół strony, po kilka myśli. Nie porównywać się, nie tworzyć stylu, nie kombinować. Pisać. Piszę więc i staram się nie troszczyć o to, co z tego dzisiejszego wyjdzie. Czy znajdzie miejsce w pierwszej książce, czy może dzięki temu pisaniu pojawi się nowa myśl, nie wiem. Ale słowa same wychodzą mi spod palców, spod kącików ust, spod powiek. Pojawiają się, gdy parzę na ten las we mgle a ja cieszę się, że nie będą już dłużej niewypowiedziane. Korzystam.








I tak powstał post o mojej mamie. Słowa po prostu spod rąk mi uciekały, choć mam wrażenie, że żadne z nich nie było nowe. Jakbym zwyczajnie pozwoliła im żyć. Jakby siedziały we mnie od zawsze...


Czasem spotkania po prostu mają się zdarzyć.
Pewne rozmowy spontanicznie odbyć a w ręce wpadają książki, które mamy przeczytać właśnie dziś.
Nastrój, od słowa do słowa, tworzy się magiczny, mimo, że niezapowiedziany.
Na ganku. Na schodach. O zachodzie słońca.
A czasem i przy kawie pachnącej, tej pierwszej od rana, samotnej z pozoru, bo to tak dobrze w końcu ze sobą samym się spotkać. W kawiarni obcej, ale z widokiem na przyszłość...



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz