Obiecałam sobie, że podejmę pewne pisarskie wyzwanie, zrobię coś bardzo mojego, opiszę własną historię.
Znajdę czas, kącik w naszym domu i będę pisać. O tym, jak skradało się do mnie to szczęście. Od dawna i z bardzo daleka. O tym, jak różnymi drogami do mnie szło. Czasem zatrzymywało się w bocznych uliczkach, mijało przedziwnych ludzi, miewało niebezpieczne przystanki. Ale wszystko to po coś. Każde z tych miejsc, do których trafiłam, osób, które spotkałam, choćby na dwie chwile rozmowy, ułamek spojrzenia, każda z tych chwil przełomowych i pozornie błahych, miała mnie do niego doprowadzić. Każda była ważna i niezbędna. Miała mnie doprowadzić dokładnie do dzisiaj. A ja to przyszłe szczęście czułam. Naprawdę. Nie przestawałam wierzyć, że w końcu się spotkamy.
Z wypiekami na policzkach układałam mnóstwo zdań, rozwijałam dawno zapisane wspomnienia i dokładałam do nich dzisiejsze emocje. Wspominałam siebie.
Szybko jednak okazało się, że najbardziej, to ja jestem jednak dzisiaj, że tym dzisiaj jestem przesiąknięta bardziej, niż myślałam...
Przez kilka tygodni, każdego wieczoru, po pracy i wstawieniu prania, planowałam wrócić do Montany i moich wielkich spełnionych marzeń, zbyt wielkich wtedy, żeby po nie nie sięgnąć. Bo to od tej mojej Ameryki wszystko się zaczęło. I o niej miałam napisać, w słowa ją ubrać. O rzece w Górach Skalistych i najpiękniejszej krętej drodze na świecie, bo dla mnie one były jak dwie wstążki, które spadły na ziemię, a zsuwając się ze zboczy gór, lekko się tylko poplątały. Byłam wtedy, te piętnaście lat temu, taka zakochana, a w dodatku pewna tego, że odnalazłam moje, nasze - wydawało mi się - miejsce na świecie...
Miałam napisać o tym, jak mi w tej Montanie serce pękło na milion kawałków, gdy okazało się, że zamiast oczekiwanej deklaracji wspólnej przyszłości, on spotkał inną. I koniec. Jak w filmach i książkach. Nigdy wcześniej nie wierzyłam w ten milion, myślałam, że ktoś wymyślił tak absurdalną liczbę dla lepszego efektu, większej dramaturgii. Tak, jak morze łez. Ale mi ten milion się trafił. A łez cały ocean. Tym bardziej, że właśnie ocean dzielił mnie od rodziny i domu. Nie mogłam zatrzymać wskazówek, ani obrazów. Przesuwałam się z dnia na dzień, w tym najpiękniejszym miejscu na świecie. Wydawało mi się, że mnie już nie ma, że nie zdołam pozbierać tych kawałków i ułożyć ich od nowa...
Jakże ja się wtedy myliłam...
A najważniejsze, o czym miałam napisać, to to, że wróciłam. Cała. I że udało się zebrać je wszystkie, cały milion, czasem czuję jeszcze sklejone brzegi. Moje serce jest teraz bardziej kruche i bardziej wrażliwe...
I że to, co mnie później spotkało, przerosło najśmielsze marzenia i pragnienia.
Niemożliwe stało się możliwe. Odnalazłam swoją drogę. A na niej Jego i Ich. I dom, z kominkiem i dziecięcymi krzesełkami w salonie. Z porannym pośpiechem, dziecięcym chichotem, z codziennym wkładaniem i wyjmowaniem naczyń ze zmywarki. I spojrzeniami bez słów. Doczekałam się spokoju i miłości odwzajemnianej każdego dnia, na bazie której można budować wszystko inne... Można cudownie i najzwyczajniej na świecie żyć...
Tak, właśnie o tym tak bardzo chciałam napisać...
nie mogłam zatrzymać wskazówek
ani obrazów
przesuwałam się popchnięta kolejnym dniem
nie mogłam zatrzymać wskazówek
ani obrazów
przesuwałam się popchnięta kolejnym dniem
nie mogłam zatrzymać wskazówek
ani obrazów
przesuwałam się popchnięta kolejnym dniem
to niemożliwe
zebrać ten milion
ułożyć jeszcze raz
i gdzie
bo tego miejsca już nie ma
mnie już nie było
nie mogłam zatrzymać wskazówek
ani obrazów
przesuwałam się popchnięta kolejnym dniem
to niemożliwe
zebrać ten milion
ułożyć jeszcze raz
i gdzie
bo tego miejsca już nie ma
mnie już nie było
...i wtedy podeszła do mnie Marysia z błyszczącymi oczami i opowieścią o koledze, który wybrał do wspólnego walca właśnie ją. Moja córeczka. A ja słuchałam i gdzieś w środku czułam ciepło niezmierne, wzruszenie i czułość tak wielką, że przez moment nie byłam pewna, czy moje serce da radę tyle jej zmieścić...
...a potem Janek wdrapał mi się na kolana i chwalił się pustym miejscem w buzi, bo właśnie wypadł jego kolejny mleczny ząb. Wycałował mnie, jak zwykle, przy okazji takiej bliskości. Mój synek. Pan całuśny, potrafi dać mi sześć buziaków podczas ubierania koszulki, po dwa przy każdym rękawie, plus dwa przy skarpetkach.
...i jeszcze miałam do upieczenia sernik, lampkę wina do wypicia z sąsiadką i obejrzałam z Mężem film, gdy dzieci już zasnęły, miałam do zrobienia całe mnóstwo małych codziennych czynności.
A potem już miałam usiąść i pisać...
Miałam.
Nie zdążyłam.
Nie zdążyłam napisać swojej opowieści tak, jak planowałam.
Ważniejsze okazały się małe rzeczy, moje tu i teraz, niezbędności, uśmiechy, odebrane telefony, ułamki spojrzeń, chwile przełomowe i te pozornie błahe. Rozczarowanie powoli ustępowało miejsca świadomości, że ta moja opowieść nadal trwa. To, co wczoraj - z pewnością miało na mnie swój szczególny wpływ. Ze wszystkich wczoraj jestem złożona. Ale najbardziej, to ja jestem jednak dzisiaj, tym dzisiaj jestem przesiąknięta bardziej, niż myślałam...
Jeszcze napiszę. Przecież niemożliwe stało się możliwe. Myśli i słowa krążą, marzenia szeptają. Nie odpuszczą. Ani ja im. Nadal noszę w sobie jeszcze sporo niemożliwych.
Wzruszyłam się... :)
OdpowiedzUsuńtęsknię za dziećmi nie w gimnazjum :-)
OdpowiedzUsuń