Uwielbiam, gdy słońce wchodzi nam na taras. Rozjaśnia z rana kamienną podłogę i blat stołu.
Dalej, w trawie, trwa zabawa na całego, wróble na zmianę podrywają się do lotu, po kilkanaście ich naraz, żeby po chwili usiąść na kwitnących gałęziach jednej z kilku brunatnych śliw. Podejmują te swoje decyzje w mgnieniu oka. Jedno mgnienie, a decyzja wszystkich.
Podłoga na tarasie zamyśla się na nowo, słońce kurczy swoje promienie...
Wraca jednak i każe mi porzucić kurtkę i czapkę. Ciepły weekend oznacza przemeblowania na tarasie i ganku. Wyrzucam, zamiatam, odświeżam. Odsuwam stół od ściany, czas przestawiam na letni.
Zegar tyka, z sobie tylko znaną namiętnością. A ja coraz częściej zdaję sobie sprawę z upływu czasu, zauważam, jak szybko rosną nam nasze dzieci, bo te cudze, to wiadomo. Skończyłam 42 lata. Dobrze mi ze sobą, nie dziwią mnie pojedyncze siwe włosy, ani zmarszczki, ani melancholia, której coraz więcej ostatnio w moim życiu.
Wieczorem, przy - na wpół pełnej - lampce wina, zamyślam się ponownie. Zamykamy dokładnie drzwi, opuszczamy rolety, próbujemy odciąć się od wirusów i przygnębiających wiadomości, na chwilę zanegować świat, nie martwić się zbytnio o jutro. Nie jest to łatwe, ale dla mnie konieczne, żeby przywrócić wewnętrzny spokój, bo strach niewiele przecież pomoże.
Każdego dnia od nowa staram się ułożyć swój świat, odnaleźć się w tak dziwnej rzeczywistości.
Gdy byłam mała, wszelkie domowe zawieruchy wymazywała noc, wystarczyło, że rankiem słyszałam sąsiadki spieszące pod oknem na zakupy lub do pracy, wystarczyło, że śmieciarka, jak zwykle hałasowała przy przyblokowym kontenerze. Jak zwykle. Wtedy wiedziałam, że życie toczy się dalej, koniec świata nie nastąpił.
Dzisiaj nastała cisza. Przeplatana oczywiście zwiększonym ruchem telefonicznym, grupami na messengerze, ciągłą potrzebą ładowania komórek i obsługą kolejnej aplikacji do kontaktu z.
A tak chciałoby się po prostu żyć, jak kiedyś, a może trochę jednak inaczej? Może teraz jest czas na to, żeby to inaczej w końcu nazwać, określić lub wprowadzić...
Sama wolałabym nie musieć nazywać naszego życia z wirusem. Trzeba jednak jakoś się z nim dogadać i odnaleźć swoje ścieżki i skrawki ziemi i powietrza, które pozwolą na spokojny sen i spokojny oddech.
Nie wiem co będzie w maju, ani czerwcu, ani lipcu, ani sierpniu, ale wiem, co ugotuję na obiad na jutro. Wytaszczam z kuchennych szafek część zapasów mąki, przypominam sobie o słoiku musu z jabłek, który dostałam od mamy. Zrobię skubańca. Nadal nie kupiłam jakiegoś ekstra miksera, z podstawką lub napisem Kitchen Aid, więc stoję nad ręcznym i gapię się przez okno. Dzieci ścigają się na rowerach. szczęściarze z nas, bo mieszkamy w domu z ogrodem wielkim, jak etap tour de france. Ścigają się więc ze swoim tatą, który cały jest tęsknieniem za ścieżkami rowerowymi między alpejskimi wioskami.
A ja stoję, siedzę, przechadzam się i znowu zamyślam...
Czy... starając się ze wszelkich sił nie nazywać tego na głos, nie kończąc tej myśli nawet... czy to nowe, to, co teraz, nie spełnia gdzieś, między wierszami, mimo, że trochę okrutnie - moich wcześniejszych zamarzeń i westchnień...? O więcej czasu. Na bycie w domu, na gotowanie z Marysią, na przemyślane zakupy, na zakupy w małym pobliskim sklepiku, na tłumaczenie dzieciom świata, na siedzenie w słońcu na ganku. Czas na przemyślenie i przeorganizowanie. Na wyciągnięcie z siebie tego, co drapało, a co - jak się okazuje - można z ulgą i bez żalu odciąć lub wymienić. Na tęsknotę za tym, co kocham najbardziej. I rezygnację z tego, co popychało mnie bezmyślnie i z rozpędu każdego dnia, z nadmiaru. Bo czemu nie. No nie! Wystarczy i dość. Wystarczy to mniej, bo okazuje się, że to minimum, to bardzo dużo. Wystarczy drugi człowiek. Mama, Brat, przyjaciółka, teść. Mąż i dzieci. Rozmowa. Wspólność. Szkoda, że łączy nas strach. Stoimy wszyscy w tym samym rzędzie. No, prawie wszyscy:)
O. Białko ubite. Wkładam skubaniec do piekarnika. Jutro zawiozę trochę do pracy. Podrzucę mamie. A po południu przejadę jeden etap tour de #zostanwdomu po własnym ogrodzie.