niedziela, 31 maja 2020

dom przed zakrętem do reszty świata



Dzień dobry.
Dziwnie mi tak wpadać tu bez zapowiedzi. Odruchowo.
Potem jednak wraca odwaga i śmiem sobie samej przypomnieć, że to mój własny blog, być może i nieco stęskniony nawet. Wpadać mogę więc tak często, jak tylko pozwoli na to czas.

Pozdrawiam Wszystkie zaglądające tu Osoby, mniej i bardziej przypadkowo.
Nadal czekam na odzew Apaczowej z tego bloga. Przepadła, a ja nie tracę nadziei, że wróci. Może ktoś widział? Może ktoś coś wie? Milczy od paru już lat...:(

Po przenikliwej ciszy w odosobnieniu, pomimo codziennej trasy do pracy i z powrotem, powoli wyrównuję oddech pod maseczką. Z trudem. Zrywam ją z twarzy, gdy tylko mogę. Wtedy naprawdę oddycham.

Uwielbiam nasz dom, naszą ulicę, a z nią i Sąsiadów, czarowne zakątki, bliskości, znajomości, je wszystkie, przed pierwszym zakrętem w drodze do reszty świata.

Pewne drogi pokonałam już tyle razy w ciągu ostatnich dziesięciu lat... z tak przeróżnymi emocjami, natłokiem myśli lub chęcią ich całkowitego postradania. Aleje otoczone kasztanowcami, wąskie drogi wtulone w pola rzepaku i zielonego jeszcze zboża. Za każdym razem słońce pada na nie inaczej, wiatr raz popycha mnie do przodu, a kiedy indziej wieje prosto w moją twarz. Za każdym razem wyciągam z tej krótkiej podróży nowe, ciepłe myśli. Przypominam sobie, jak bardzo chciałam mieszkać w dużym mieście, potem w Stanach, w górach, potem w mniejszym mieście... a życie przyprowadziło mnie na wieś. Jak dobrze! Mam tu naprawdę niemal wszystko. A gdy mocniej zatęsknię za widokiem gór, nagle chmury na niebie układają mi się na ich ośnieżone szczyty.



Z każdej drogi najbardziej jednak lubię powrót.




Widok domu, wtulonego w coraz liczniej sadzone klony i otoczonego latem lawendą odruchowo mnie wzrusza. Jakkolwiek by się nad nim nie układały obłoczki, cokolwiek nie miałabym przed bramą wjazdową zostawić, z ulgą przekraczam próg naszego ogrodu. Lawendę kocham z wzajemnością. Gęstnieje w maju, a w czerwcu ubiera w swój idealnie lawendowy kolor. Rozpoczynaliśmy od 125 sadzonek, a one zgrabnie rozsiały się wszędzie, pomogliśmy jej ułożyć się wokół całego domu, u stóp schodów na ganek, a ona nadal pojawia się późną wiosną w najbardziej nieoczekiwanych miejscach.
W tym roku jeszcze uważniej przyglądam się wszystkiemu temu, co blisko. Po zmianie pracy zwolniłam oddech, a wszelkie niedogodności związane z wirusem odbieram z pokorą i radością niemal. Konieczność pozostania w domu, nawet przy codziennej podróży do pracy... to coś własnie dla mnie.




Zbieramy plony kilkunastu już cudownych lat wspólnego życia. Drzewa urosły, ogród wypełnia się przeróżnymi odcieniami zieleni, a wśród niej - kot i pies! Niesamowite i ekscytujące! Jesteśmy rodziną z kotem i psem:) Imbir jest z nami od jesieni. Rudy i nie dość jeszcze odważny, tym bardziej, że kocia konkurencja o wystawioną miskę w okolicy jest spora. Parę dni temu dołączyła do nas Trufla. Wygląda, jak truflowe szczęście w orzechowej czekoladzie. Płochacz niemiecki, ma osiem tygodni, ciapcia rapcia, biegnie do mnie, potknie się, przewróci z obrotem i dalej pędzi po dotyk, głaskanie i mnóstwo ciepłych słów z naszej strony. Mamy psa. Mamy psa!

I kosy. Śpiewają tak pięknie, aż każą zastygnąć w bezruchu, z konewką w ręku. Przed zachodem słońca powracają do gniazda w naszych tujach, siadając na okolicznych dachach i kominach, a świergot, autentycznie zachwycający, wyciąga nas z domu. I rozczula. Jak niespodziewany prezent.




Zmieniamy się. Dzieci już dawno porzuciły bajki na rzecz subskrybuj i łapka w górę. 
Sporo energii zabiera nam pokazywanie i tłumaczenie im obecnego świata, odgraniczanie życia od fikcji, która wdziera się z każdej strony. Marketing, negocjacje i PR, to już nie tylko terminy zarezerwowane dla dorosłych:) Ale jest pięknie. Naprawdę jest. Piękne dziś mamy przecież na pewno. I siebie mamy. Rodzinę z kotem i psem. I dom przed zakrętem do reszty świata.