Niech mi te słowa pachną dziś pomarańczami, goździkami i cynamonem!
Tak bardzo magii mi trzeba w tych dniach. Wzruszenie z powodów wszelkich i nieoczywistych przeplata się z małymi katastrofami lub złośliwościami losu, które potrafią doprowadzić do weryfikacji własnego zdrowego rozsądku. A czasem i sensu życia! Na szczęście nigdy do myśli o rozwodzie. Bo tak naprawdę marzenia spełniają się nadal. Te stare i te zupełnie z wczoraj. Oprócz jednego, o smukłych ramionach i samej siebie sprzed dziesięciu kilogramów. Ale cóż. Co by to było, gdyby i to się spełniło? Może by mi szajba odbiła?
Tak mi magii bardzo trzeba w tych dniach. Telewizor wyłączyłam. W radio same reklamy. To, co dzieje się w naszym kraju przygnębia. W głowie przestało się mieścić już dawno temu. Wyrosłam w bezpiecznym świecie, pomimo rozwodu rodziców, stanu wojennego, pustych półek, kolejek, braku wszystkiego, nawet tego, o czym człowiek nie pomyślał, że mógłby chcieć. Nie przeszkadzały mi tradycje, przewidywalność, stałość. Cieszyły Święta w Święta, wakacje latem, a śnieg zimą. Cieszyło to, co się miało, co udało się zdobyć, wypracować lub zrobić samemu. Oj, jak to cieszyło! Drobne, zupełnie pojedyncze pragnienia, które czasem się spełniały, a czasem nie i żyło się dalej, bez dramatyzowania i traum. Tak mnie wychowano.
A dziś?
Dobrze, że mam płyty z Christmas carols, a dzieci wygrywają na cymbałkach Lulajże Jezuniu i Anioł Pasterzom, bo jedno po drugim zaliczają je na lekcji muzyki. Jak dobrze jest mieć dzieci! Średnio raz dziennie chce mi się, co prawda, przez nie płakać, bo mam wrażenie, że zbliżam się do milionowego powtórzenia większości z moich ponagleń i próśb. A za milionowym pierwszym miały zadziałać. Nie wydaje mi się, że się to stanie... Chyba, że stanie się... cud.
Jak zwykle o tej porze roku przytłacza mnie nadmiar. Męczy roszczeniowość ludzi i ich skłonność do skrajności. Męczy mnie to przez cały rok, ale przed Świętami wyjątkowo oczekuję wyciszenia. Zamykam się więc w domu, zaraz po powrocie z pracy. Okien nie myję, nie lepię uszek, ale uwielbiam kręcić w kuchni niezwykłości, które potem rozdaję tym, którym czuję, że się przydadzą, że zrozumieją mój trud i choć w grudniu nie liczą kalorii. Likier makowy, chocolate bars z białej czekolady, miętowych landrynek, żurawiny i precli, limoncello, pierniki z królewskim lukrem i wariacjami na temat posypki, sernik baskijski bijący się o swój number 1 z sernikiem z wrażeniem pomarańczy, cynamonu i goździków, na bazie ciasteczek korzennych, oprószonym orzeszkami, rozmarynem i czerwienią świeżej żurawiny. Nie zrobiłam jeszcze mini serowych pączków otulonych w cynamonowym cukrze, ale i za to się zabiorę. Uwielbiam. I nawet za bardzo nie wyszukuję, przepisy same do mnie zaglądają, zaczepiają, proszą o uwagę i wypróbowanie. Marzenie o smukłych ramionach czeka w kolejce, bo teraz spełniam to o piekarni, o zapachach ciepła i miłości roznoszących się po całym naszym domu, przed którymi nikt się nie chowa, nikt się nie broni.
Tak bardzo magii mi trzeba w tych dniach. Wzruszenie z powodu Nieobecności i nieuchronności upływającego czasu przeplata się ze szczęściem, którego dotykam każdego dnia, uzmysławiam je sobie i delektuję się nim. Nimi. Magią otaczam, jak ramionami, przygarniam do siebie blisko. A za chwilę... stanie się Cud.