sobota, 9 listopada 2024

kogo, czego? taty

 Może mogłabym sobie ciebie wymyśleć? Ciekawe, że wcześniej na to nie wpadłam. Ponoć mam wybujałą wyobraźnię. Nie chodzi o wygląd zewnętrzny, tutaj, jeśli już istniałeś i mam ciebie na zdjęciach z dzieciństwa, poddaję się rzeczywistości i nie próbuję ubarwiać. Ciemne, niemal czarne włosy i wąs. Ale co dalej z tym wąsem? O, i tu może to już zależeć ode mnie. To ja nadam ci wybrany przez mnie styl życia, bycia i to, jak mógłbyś się zmieniać na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat. Nie będę spoglądać zbyt daleko do tyłu, nie wrócę do małej mnie i tego, jak mogłeś towarzyszyć mi, gdy dorastałam, bo wtedy mi ciebie aż tak nie brakowało. Brakuje im ciebie teraz, gdy jestem bardzo dorosła. Właściwie brakuje mi instytucji ciebie. Taty. Z tego, co czytam to tu, to tam, twoje być, jak i twoje nie być, mogło lub ma znaczący wpływ. Na mnie. Długo negowałam wszelkie teorie na ten temat. Dzisiaj... nadal nie wiem. Zbyt wiele rzeczy ma na nas wpływ przez całe nasze życie, żeby skupiać się na tacie i jego instytucji. Prawda?

23 czerwca złożyłabym ci życzenia, w końcu to Dzień Ojca. Nigdy nie nazywałabym cię ojcem, zawsze byłbyś dla mnie tatą. Moim tatą. Byłaby między nami szczególna, choć niezbyt wylewna więź. Z pewnością część spraw omawiałabym z mamą, ale z niektórymi pytaniami zwracałabym się najpierw do ciebie. Byłbyś od spraw ratujących życie i tyłek. Miałabym ich dużo więcej, niż zwykle, bo od małego nie musiałabym się nauczyć ogarniać ich samodzielnie. Tak. Z pewnymi problemami i wypadkami losowymi dzwoniłabym do ciebie, a ty zaczynałbyś od: "Lala... zrobimy tak...". Twój głos w słuchawce lub ramiona w drzwiach. Załatwiony mechanik. rozmowa z chłopakiem, twoje kciuki w górę, przed wejściem na egzamin wstępny na politechnikę, ramię prowadzące mnie przed ołtarz, poczucie bezpieczeństwa, gdy byłam po drugiej stronie oceanu. To poczucie bezpieczeństwa jest ogromnie ważne, ale mam wrażenie, że gdybyś był, mogłabym mieć lub przynajmniej miewać również poczucie beztroski. Dziecięcej. Dziewczęcej. Beztroski, a nawet chwilami i bezmyślności. Musielibyśmy po wszystkim porozmawiać. Jak tata z córką. Jak rodzice z dzieckiem. Oboje nadający sytuacji barwny, uzupełniający się przekaz. "Mama ma rację." "Tata ma rację." Jak bardzo inna byłaby wtedy mama?

Gdybyś był, mogłabym być dzieckiem. Mogłabym dostawać szlaban, bo pyskowałam do mamy. Lub wróciłam za późno, lub zapaliłam papierosa. Mogłabym popełniać zwariowane błędy, z których dziś razem byśmy się śmiali. 

Nie pyskowałam. Nie wracałam za późno. Nie zapaliłam papierosa. Nie dość długo byłam dzieckiem. 

A do ciebie jeszcze wrócę. Ustalimy, gdzie pracowałeś i o co nie spieraliście się z mamą. Ustalimy, co nas łączyło. -my. 

piątek, 21 czerwca 2024

burza

Gdy byłam dzieckiem, burze po prostu przechodziły. Pojawiały się latem i nikogo to nie dziwiło. Nie było alertów, powiadomień i ostrzeżeń. Powietrze stawało się ciężkie i duszne, nie trudno było przewidzieć, że pojawią się błyskawice i grzmoty. Wskakiwało się wtedy rodzicom do łóżka (tapczan lub narożnik) i chowało pod kołdrą. I były to najstraszniejsze i najpiękniejsze chwile w życiu. Strach przed nagłą jasnością przecinającą sufit i ściany dużego pokoju, liczenie od pioruna do grzmotu, bo oznaczało to, jak daleko lub jak blisko nas jest środek burzy, ekscytacja i bliskość mamy i taty. Bo pamiętam burze właśnie za czasów, gdy tata jeszcze z nami był. Dzięki pięknej zasadzie, że wyrzuca się z pamięci część wspomnień, mi pozostało jedno niezwykłe. Burza. Wieczór lub noc. Było raczej głośno i intensywnie. Środek burzy. Rodzice spali w dużym pokoju naszego 54 metrowego mieszkania. Na rozkładanym tapczanie. Nasz strach musiał być rozczulający, bo do tapczanu dosunęli dwa miękkie tapicerowane fotele i zaprosili mnie i mojego brata. Leżeliśmy we czwórkę pod kołdrą w poprzek tapczanu, idealnie. Nogi rodziców znalazły oparcie na dostawionych fotelach, a my byliśmy wniebowzięci. Choć nadal wystraszeni. Zamykałam oczy i zatykałam uszy. Grzmiało i błyskało się niesamowicie. A ja - sądząc po tym, że wspominam to jakieś czterdzieści lat później - byłam najszczęśliwszą dziewczynką na świecie.

Kiedyś burze po prostu się pojawiały. Nadchodziły, bardziej lub mniej spodziewane. Mówiło się o nich w pracy lub szkole następnego dnia, ale żyło się dalej. Czasem żywioł zabrał czyjś dach, zalał piwnicę, zniszczył kwiaty, rośliny. Na nasze granatowe cinquecento przewróciło się drzewo. Takie pojedyncze, rosnące na wysepce gdzieś w środku osiedla. Wysepkę przecinał chodniczek dla pieszych, a przy niej mieściły się tylko dwa samochody. W tym zwykle nasze granatowe cinquecento. Oczywiście była chwilowa rozpacz, próba otrzymania odszkodowania. I chyba skończyło się bez większych traum, ponieważ nic więcej na ten temat nie pamiętam. 

Kiedyś, gdy byłam dzieckiem, czyli wcale nie sto lat temu, żyło się. Nie napiszę, że łatwiej. Nie napiszę, że trudniej. Napiszę, że żyło się. Soczyście. Dotkliwie. Na bogato. W cudownym życiowym, namacalnym... hmm... (podpieram brodę w zamyśleniu, przy odgłosach drugiego wieczornego meczu piłki nożnej, przy pierwszym wszystko było trudniejsze (Polska - Austria 1;3), na szczęście potrafię oderwać się od tu i teraz, odlecieć potrafię, gdy piszę) nie nazwę. Gdy byłam mała żyło się, bez konieczności nazywania, rozkminiania spraw, które tego rozkminiania nie potrzebują, żyło się naprawdę. 

Dziś tworzymy życie na siłę. Na obraz. Na pokaz. Płyniemy falami internetu. Koszmarnie. Sztucznie. Nieprawdziwie. Ja również. Nie jestem w tym nic a nic fajniejsza. Tak bardzo szkoda. Życia.