piątek, 21 czerwca 2024

burza

Gdy byłam dzieckiem, burze po prostu przechodziły. Pojawiały się latem i nikogo to nie dziwiło. Nie było alertów, powiadomień i ostrzeżeń. Powietrze stawało się ciężkie i duszne, nie trudno było przewidzieć, że pojawią się błyskawice i grzmoty. Wskakiwało się wtedy rodzicom do łóżka (tapczan lub narożnik) i chowało pod kołdrą. I były to najstraszniejsze i najpiękniejsze chwile w życiu. Strach przed nagłą jasnością przecinającą sufit i ściany dużego pokoju, liczenie od pioruna do grzmotu, bo oznaczało to, jak daleko lub jak blisko nas jest środek burzy, ekscytacja i bliskość mamy i taty. Bo pamiętam burze właśnie za czasów, gdy tata jeszcze z nami był. Dzięki pięknej zasadzie, że wyrzuca się z pamięci część wspomnień, mi pozostało jedno niezwykłe. Burza. Wieczór lub noc. Było raczej głośno i intensywnie. Środek burzy. Rodzice spali w dużym pokoju naszego 54 metrowego mieszkania. Na rozkładanym tapczanie. Nasz strach musiał być rozczulający, bo do tapczanu dosunęli dwa miękkie tapicerowane fotele i zaprosili mnie i mojego brata. Leżeliśmy we czwórkę pod kołdrą w poprzek tapczanu, idealnie. Nogi rodziców znalazły oparcie na dostawionych fotelach, a my byliśmy wniebowzięci. Choć nadal wystraszeni. Zamykałam oczy i zatykałam uszy. Grzmiało i błyskało się niesamowicie. A ja - sądząc po tym, że wspominam to jakieś czterdzieści lat później - byłam najszczęśliwszą dziewczynką na świecie.

Kiedyś burze po prostu się pojawiały. Nadchodziły, bardziej lub mniej spodziewane. Mówiło się o nich w pracy lub szkole następnego dnia, ale żyło się dalej. Czasem żywioł zabrał czyjś dach, zalał piwnicę, zniszczył kwiaty, rośliny. Na nasze granatowe cinquecento przewróciło się drzewo. Takie pojedyncze, rosnące na wysepce gdzieś w środku osiedla. Wysepkę przecinał chodniczek dla pieszych, a przy niej mieściły się tylko dwa samochody. W tym zwykle nasze granatowe cinquecento. Oczywiście była chwilowa rozpacz, próba otrzymania odszkodowania. I chyba skończyło się bez większych traum, ponieważ nic więcej na ten temat nie pamiętam. 

Kiedyś, gdy byłam dzieckiem, czyli wcale nie sto lat temu, żyło się. Nie napiszę, że łatwiej. Nie napiszę, że trudniej. Napiszę, że żyło się. Soczyście. Dotkliwie. Na bogato. W cudownym życiowym, namacalnym... hmm... (podpieram brodę w zamyśleniu, przy odgłosach drugiego wieczornego meczu piłki nożnej, przy pierwszym wszystko było trudniejsze (Polska - Austria 1;3), na szczęście potrafię oderwać się od tu i teraz, odlecieć potrafię, gdy piszę) nie nazwę. Gdy byłam mała żyło się, bez konieczności nazywania, rozkminiania spraw, które tego rozkminiania nie potrzebują, żyło się naprawdę. 

Dziś tworzymy życie na siłę. Na obraz. Na pokaz. Płyniemy falami internetu. Koszmarnie. Sztucznie. Nieprawdziwie. Ja również. Nie jestem w tym nic a nic fajniejsza. Tak bardzo szkoda. Życia.