Czytam i czytam ten mój poprzedni post, o dobrych postanowieniach na nową drogę mego czterdziestoletniego życia. O tym, że nic nie muszę, a wręcz - wszystko mogę. Czytam i wierzyć mi się nie chce, że to ja go napisałam. I całkiem ładnie i zgrabnie w to wszystko wierzyłam!
A od kilku dni rozmazuje mi się ta pewność siebie proporcjonalnie do spadku hemoglobiny i żelaza w mojej krwi, co czarno na białym potwierdziło się w wynikach badań. Wyniki zawsze miałam kiepskie, ale zaczynam przesadzać. Wygląda na to, że ja w ogóle nie przyswajam żelaza. Stąd moje notoryczne osłabienie, zmęczenie, niechęć do aktywności, do czegokolwiek! - bo ciągle mi zimno. Zimno mi, gdy stoję pod prysznicem, z którego leci gorąca woda. I gdy mam wyjąć spod kocyka ledwo dwie dłonie, żeby nastawić wodę na herbatę. W połowie czuję się więc usprawiedliwiona. Moje tuptanie w miejscu nie wynika więc tylko z tego, że jestem niezorganizowana, że mi się z lenistwa zwyczajnie nie chce. Ja nie mam skąd tej fizycznej siły wziąć. Choć koło się zamyka. Poranna mobilizacja wyciska ze mnie całą energię, popołudnie przecieka przez palce, bo myśli już wtedy krążą wokół najmniejszej choć możliwości przymknięcia powiek. Snuję się po domu robiąc to, co absolutnie konieczne, co zawęża całą mnie do zaspokajania podstawowych potrzeb. Pranie, zadania domowe, obiad na jutro. Zakupy, śniadaniówki, mycie zębów. Wieczór się skraca, bo choć robię niewiele, to w dziwnie zwolnionym tempie. Zasypiam późno, z wizją niedogonienia kolejnego poranka. Potem dejavu i dzień świstaka w jednym. Perspektyw nie knuję, o witaminach zapominam, siebie nie zdążam.
Na ten świat mroźny i biały wczoraj patrzyłam. Zza okien, które drżały pod moimi palcami.
Z ciepłego wnętrza domu, który pachniał obiadem, a potem kawą, zanim prąd wyłączyli.
A może to drżały moje palce?
Jak mi tego ciepła teraz ciągle mało. Domu mi mało i czasu na zaglądnięcie w każdy jego kąt. Mam wrażenie, że w niektórych nie byłam już bardzo dawno. I wcale nie o wieczne i ciągłe sprzątanie chodzi, ale o bycie. Zwyczajne bycie i życie wolnym krokiem. A ja jakoś żyć nie mam kiedy...
Najchętniej zatrzymałabym czas i zwolniła oddech.
Kiedy to się uda? Jak to zrobić? Jeden dzień popychany przez kolejny, a noc... noc w noc z wyrzutem w oczach na mnie czeka, bo za mało jej czasu poświęcam. Mam wrażenie, że pędzę na złamanie karku, a z drugiej strony, że właściwie nie mam czasu na życie właśnie!
Wcale tego pędu nie chcę.
Ale przynajmniej mamy trochę zimy. Każe zwolnić jeszcze przed zakrętem. Pozwala pogapić się i dać oczarować. Pozwala na moment zatrzymać się i zatrzymać czas.
hmm...
Przeczytam jeszcze raz ten mój poprzedni post. O tym, że nic nie muszę, przyswajam. O tym, że wszystko mogę, zacznę przyswajać od rana.
Teraz... idę spać...