piątek, 15 marca 2019

How to Loose a Guy... czyli mój własny New York City

Za każdym razem, gdy oglądam film How to Loose a Guy in Ten Days wracam tam na półtorej godziny. New York City. Spełnione marzenie. Jedno z największych, najbardziej nieosiągalnych, kiedyś. Tak wiele przeciwności pojawiało się po drodze. Ktoś powiedziałby - znaków - które ja jednak odrzucałam, jeden po drugim. Mój Nowy Jork jest dowodem na to, że jeśli czegoś bardzo się pragnie...


W NYC byłam trzy dni, w październiku 2001 roku.
Emocje i wspomnienia spisywałam jeszcze będąc w Stanach, w 2001 i 2002, choć całość, na moim starym blogu niebieskieokiennice złożyłam prawie piętnaście lat później. I nie skończyłam.
Poniżej pierwsza i jedyna - do tej pory - część. Może uda mi się ją kiedyś dokończyć.

*************
Zapisane w 2001/2002
Początek października 2001 roku. Miesiąc po zamachach jedenastego września.
Nie mogłam tego odpuścić. Ani odłożyć. Moje największe wówczas marzenie.
Nowy Jork.

Od tygodni planowałam z najdrobniejszymi szczegółami każdą spędzoną tam minutę. Ile ja się naszukałam jakiegokolwiek hotelu, na który byłoby mnie stać, przecież to Manhattan! Trafił się chyba najgorszy z możliwych. Po latach przeczytam w sieci, że jest wręcz niebezpieczny, ma półtorej gwiazdki, a jeśli w ogóle ujęty jest na hotelowych portalach, opinie o nim balansują pomiędzy "horrible" a "worst ever". Handel narkotykami, smród, brud i karaluchy. Cóż, jakimś cudem przeżyłam tam dwie noce. Ale ważniejsze wtedy było to, co robiłam, co widziałam, gdzie byłam od poranków aż do zmierzchu.
Nowy Jork miał być przystankiem w drodze powrotnej do domu, do Polski, po niecałych czterech miesiącach spędzonych w Montanie. Drogę do Montany pokonywałam autobusami Greyhound - nieziemskie przeżycie, dalekie od komfortu, aczkolwiek niezapomniane. Po angielsku powiedziałabym once-in-a-lifetime experience. Wiedzą to ci, którzy mieli przyjemność. Moja trwała trzy doby. Miałam wtedy dwadzieścia cztery lata. I wcale nie z tego powodu powrót zaplanowany był już samolotem:)
Do Salt Lake City dojechałam wynajętym Chrysler’em Concorde z trzema kolegami. Samochód zajebisty, mały komputerek w środku pokazywał nawet ile w danej chwili auto pali, hmm... no niekoniecznie były to ilości, jakie byśmy sobie życzyli. W dniu wyjazdu z Big Sky, ranczo zasypane było wczesnym - nawet jak na tę część świata - śniegiem. Nikt mi nie wmówi, że świeżego śniegu nie czuje się w powietrzu zaraz po przebudzeniu, zanim się go zobaczy... Tego dnia po prostu wiedziałam, że ziemia jest przykryta taką lekką kołderką, cichą, białą kołderką.
Widok - mimo wszystko - zaskakujący:) Biało wszędzie! Normalnie jak w środku zimy. Chrysler, z letnimi jeszcze oponami, panika u znajomych, jak my sobie poradzimy?! Daliśmy radę. Im dalej na południe, tym było lepiej. Najważniejsze było wydostać się z Montany. Trasa znana. Montana, Idaho (boskie lody Moosetrack z kawałkami peanut butter na stacji przy wjeździe na Hwy 15), Utah.
Samochód – sama przyjemność. Lot o 11:50pm,  Jet Blue, z Salt Lake City Int. Airport do JFK Int. Airport. 
Przede mna trzy dni w New York City!
JFK  już znane, walizki zostały w przechowalni za skandaliczną cenę $42 za dwie doby! Plecaki były nabrzmiałe od rzeczy, pamiątek i prezentów, musiały więc zostać na lotnisku. Nie wyobrażam sobie jak mogłabym poradzić sobie z nimi w podróży na Manhattan i z powrotem. Ja ich nawet nie mogłam unieść! Sam bagaż podręczny – na te 3 dni – ważył spokojnie z dziesięć kilogramów. Plus kamera i cowboy hat:)
Shuttle z Terminalu do stacji metra.

Linia A blue » Port Authority Bus Terminal 42nd Str.  »  Aladdin Inn Hotel na W 45th Str and 8 Ave


Kiedy wyłaniam się z podziemi metra – jestem w centrum Manhattan’u. I, choć nie są to pierwsze chwile w NYC, spędziłam tu przecież - pośpiesznie i nerwowo - noc na początku lipca, na campusie Columbia University, właściwie dopiero teraz rozpoczynam poznawanie miasta marzeń.




Docieram do zarezerwowanego hotelu. Aladdin Inn na rogu 8 Ave i W45 Str., blisko do metra, dosłownie w sercu Manhattan’u. To ten hotel od karaluchów. Pamiętam jeszcze wnętrze, recepcja z dwuznaczną przewagą czerwieni, ciemne fotele i sofa. I pomalowany na bordowo żeberkowy kaloryfer. Klimat jak z „Miasteczka Twin Peaks”. Winda w głębi, jedziemy na szóste piętro, wąski korytarz, ciasna łazienka, ze śladami zbyt wielu użytkowników. Naprzeciw - mój pokój. Single room. A raczej mała klitka z closet’em (szafa wnękowa), pojedynczym łóżkiem i oknem, dokładnie takim, jakie sobie wcześniej wyobrażałam. Wąskie, z mocno zużytymi żaluzjami, nie domykające się, z widokiem na nic, czyli na ściany zbyt blisko stojących budynków. „Okno z odgłosami Manhattanu”, mój kontakt z miastem, cudowny hałas nocnego życia, działający jak uszczypnięcie, potwierdzenie, że właśnie tu jestem. Nocowałam na Manhattanie! Aż dziwne, że wtedy zasnęłam...

Najpierw prysznic i choć odrobina snu, lot z Salt Lake City trwał raptem 4 godziny, ale zabrał mi dwie strefy czasowe. Teraz zaczęłam to odczuwać. Niewyobrażalne wydaje się tak po prostu robić sobie drzemkę zaraz po przylocie do Nowego Jorku, ale to było silniejsze ode mnie. Za to druga część dnia była już drobiazgowo zaplanowana.

Zaprzyjaźnianie się z  NYC rozpoczęłam już duuużo, dużo wcześniej, spędzałam całe godziny w internecie, więc na miejscu znałam już na pamięć wszelkie wskazówki, must-seen places i wszelkie ułatwienia dla turystów. NYC było dla mnie jak wyzwanie, które okazało się w ogóle nietrudne do ogarnięcia. Chciałam zobaczyć wszystkie znane mi z ekranu telewizora miejsca na Manhattanie. Nie sądziłam, że będzie to rzeczywiście możliwe w ciągu niespełna trzech dni. Faktycznie, nie udało się dotrzeć do Flatiron Building, do gmachu sądu, nie zdążyłam zapuścić się w głąb Brooklyn’u czy na północny kraniec Central Park. Ale i tak uważam, że zobaczyłam wiele w ciągu tak krótkiego czasu. Oczywiście późny wieczór i noc spędzałam grzecznie w hotelu, no ale przez trzy doby byłam mieszkanka Big Apple! Spełniało się moje największe wówczas marzenie. Żyłam mocno, intensywnie, wdychałam to wielkomiejskie spalinowe powietrze i chłonęłam każdą spędzona tam chwilę. Czułam się jak w swoim żywiole, poruszałam się po Manhattanie, jakby to była moja kolejna tam wizyta. Wiedziałam, z której stacji metra i linią jakiego koloru najszybciej dostanę się na południe, na wschód, do Central Parku, ile kosztuje bilet wstępu na szczyt Empire State Building, ile pięter pokonamy windą, z jaką predkością i że kiedy tam dotrzemy, będzie dokladnie po zmierzchu, więc uda nam się zobaczyć panoramę miasta nocą. NYC zawsze będzie mi pachniał białym HUGO BOSS WOMAN, zaczęłam go wtedy używać. Nigdy nie zapomnę śniadania w barze round the corner, wysokie stołki, niewybrednie wąski blat przy szybie…tak po prostu, przecież nie mieliśmy nic na śniadanie. Kto szykuje sobie kanapki w domu, gdy mieszka na Manhattanie?

Z mapą, małym przewodnikiem – czyli mną:) i aparatem fotograficznym (nie braliśmy kamery video w obawie przed kradzieżą:)) – teraz oczywiście tego żałuję, ale same emocje z tym związane wspominam jako nieodłączny element tej podróży:)) – rozpoczynam big day in the big city.


Times Square – pierwszy cel, TEN Times Square, dokładnie TEN, prawdziwy, pełen ludzi, neonów, ruchomych reklam, indeksy giełdowe, czas w innych rejonach świata, ludzie kolorowi, pędzący, niewzruszeni, zajęci... gdzie ja byłam wcześniej?:) Na samym środku placu jakaś gigantyczna kolejka, pewnie po bilety na koncert czy wystawę. Oczywiście mnóstwo yellow cabs, normalnie New York City!  Centrum świata! Dokładnie to czułam, gdy stanęłam na środku Times Square - to było centrum świata. I ja tam byłam.

Czułam coś jeszcze… głód! No tak, przecież to już południe, lunch time:) A skoro jestem w centrum świata – musiał i być MacDonald’s, piętrowy, z klimatyzacją, mnóstwem stolików i wyjątkowo bogatym menu. Już podczas podróży Greyhound’em zauważyłam, że menu MacDonald’s jest różne w różnych stanach. No, na Manhattanie było imponujące, bardzo podobały mi się dozowniki na ketchup i musztardę, ze specjalną pompką. hmm… teraz brzmi to może śmiesznie, o tej klimatyzacji i pompkach....ale wtedy wydawało mi się to wszystko takie.. miejskie, nuworyszowskie:) Zajadałam więc frytki z mild ketchup i kanapkę, patrząc z wysokości pierwszego piętra na ruchliwe Times Square. Nie zapomina się takich momentów....

Właśnie, momentów, plan zwiedzania był bardzo bogaty i nie dopuszczał żadnych zmian, przesunięć, a tym bardziej rezygnacji z któregoś z punktów, dlatego chwilki takie jak ta musiałam zamknąć sobie w sercu… i gnać dalej:)





42nd Str na wschód w kierunku przepięknego Chrysler Building – ogromniasty, srebrzysty...nie wierzę, że tu jestem! Jest jednym z tych budynków, o których obowiązkowo wspomina się we wszelkich przewodnikach i albumach o NYC. A także jednym z symboli Manhattanu, jego znaków rozpoznawczych. W telewizji i na zdjęciach tak naprawdę widać głównie sam szczyt Chrysler Building, czyli wierzchołek wzorowany na lśniącej pokrywie silnika czy chłodnicy,  Chrysler’a własnie. Tymczasem, stojąc przed budynkiem, na chodniku, na dole, obraz wierzchołka wyciąga się gdzieś z wyobraźni i pamięci, bo on sam jest po prostu zbyt wysoko:) Dziesiątki metrów nad głową. Otoczony innymi drapaczami.

Generalnie cała ta część ulicy, praktycznie większości Manhattan’u, to głównie stal i szkło, np. Trump Building, którego dolna część całkowicie pokryta szklanymi płytami, cudownie odbija przeciwległe budynki, zwłaszcza w słoneczny dzień, tworząc niesamowite wrażenie. Obok stali i szkła, reszta Manhattan’u wydaje się być... stale w remoncie, rusztowania, metry rozciągniętej na ścianach budynków folii, robotnicy na wysokości i oczywiście rozkopane ulice. 

Dalej, przy 42nd i Park Avenue, ciasno, między strzelistymi sąsiadami, jakby nieśmiało, stoi Grand Central Station. Zabawne… i jednocześnie ekscytujące, poznać  i dotknąć miejsca, które zna się ze zdjęć i z obrazów w telewizji. Okazuje się nieraz, że przypisywana im świetność i niezwykły czar jest chwytem komercyjnym, w rzeczywistości budynek jest sztuczny, jest tylko murem. Na szczęście w przypadku takich miejsc jak Grand Central, jest zupełnie odwrotnie. Dworzec jest … jakby to powiedzieć … mniej… dostojny(?), niż mi się wydawało, że będzie, w sumie przecież - nazwano go grand, ale ma w sobie duszę, ma życie, uśmiecha się poczciwie i zapraszająco do podróżnych, oferując w swoich podziemiach przepustkę do początku przygody, nowej podróży. Grand Central Terminal, bo tak brzmi jego właściwa, aktualna nazwa, to największy dworzec kolejowy na świecie - pod względem liczby peronów. Ma ich czterdzieści cztery.
 


 
 
 Grand Central Station jest starym, niewysokim, szarym budynkiem, z kolumnami, figurkami i nieodzownym (znanym z każdego zdjęcia) zegarem z XIII w. Pamiętam, że zawsze bardzo chciałam zobaczyć wnętrze stacji. Okazało się - mimo wszystko - bardzo dostojne:) Hala nic a nic nie przypomina typowego wnętrza dworca PKP:) Stylowa, ozłocona promieniami słońca oryginalnie mieszającymi się ze sztucznym oświetleniem. Pełna spieszących się podróżnych, ginących w jasnych tunelach prowadzących na perony. Pomiędzy nimi leniwie rozglądający się i pstrykający zdjęcia turyści.
Podobało mi się, zaliczone. Zaliczone - brzydko mówiąc, ale zegar tyka…Dokąd dalej?

Dalej na wschód w kierunku East River. Dotarliśmy niemal nad brzeg rzeki – w okolice gmachu United Nations. Nie pamiętam już nawet, czy było to jedno z miejsc, które trzeba koniecznie zobaczyć w NYC, czy też byłam go bardzo ciekawa. W sumie, przyciągnęła mnie tam ponad normalna ilość wozów policyjnych i strażackich, czujnie zaparkowanych wokół UN Park, na kóry od miesiąca (9/11) nie było wstępu. Docieranie do takich miejsc i ich ciche odwiedzanie miało być wyrazem przyłączenia się do żałoby po ofiarach WTC, znakiem, że przeżywamy i pamiętamy. Całe miasto przecież znowu gna, pędzi, ale są miejsca, gdzie każdy się zatrzyma i podziękuje, że żyje. Podobnie było na Wall Street.
Ale to jutro...

Od brzegu East River, rozpoczyna się „odliczanie” nazw alei na Manhattanie. Aleje – o kierunku północ-południe – mają swój numer, począwszy właśnie od 1st Ave przy East River, im dalej na zachód, tym numer większy. Natomiast ze wschodu na zachód ciągną się ulice ze swoimi numerami, od 1 – na południu do ponad 140 – na północy.

Z United Nations Park ruszyliśmy więc na zachód mijając kolejno 1st, 2nd, 3rd, Lexington, Park i Madison Ave, aż do 5th Ave – tej szczególnej:) Przy 5th Ave mieści się największa w Ameryce Północnej katolicka katedra – St. Patrick Catedral. Hmm…jeśli ma być odzwierciedleniem liczby katolików...(...)
Katedra jest piękna zarówno wewnątrz jak i z zewnątrz, ginie między nowoczesnymi, wysokimi budynkami, wydaje się krucha i niewielka, jak kościółek. Wnętrze pełne ludzi, ale ludzi – turystów, którzy – miałam wrażenie, że skłonni byli prawie poprosić księdza, aby rozpoczął mszę później, bo nie zdążą zrobić zdjęcia albo przesunął się trochę w lewo, bo zasłania ołtarz. Mało kto usiądzie w ławce, uklęknie. Rozpoczęła się wieczorna msza, zostaliśmy chwilkę. Na ławkach porozkładane były ulotki z krótkm opisem historii katedry, planem mszy i słowami pieśni. Kościół św. Patryka w tym momencie sprawiał wrażenie obiektu muzealnego, kolejnego punktu z planu zwiedzania, o którym czyta się z przewodnika lub z uwagą słucha oprowadzającego, który tłumaczy który to wiek, jaki styl i jakie wyznanie. Dla mnie to przecież w pierwszej kolejności kościół. Wyjątkowy, bo na piątej alei w sercu Manhattan’u, wyjątkowy również, bo katolicki:) Pewne moje dotychczasowe oczywistości, w Stanach Zjednoczonych Ameryki okazywały się zupełnie nieoczywiste.

Zbliża się wieczór, jest ciepło, mimo, że to przecież połowa października. Większość dnia spędziłam na nogach, tyle ulic, alei i parków, i tyle jeszcze przede mną…

Uderzamy wprost na Rockefeller Center z GE Building, Radio City Music Hall, studiem NBC i .. odkrytym lodowiskiem.

 
to be continued...





Tak. Zawsze bardzo chciałam - marzyłam o tym - żeby po prostu BYĆ  w New York City. Być, stanąć na jednej z ulic tego miasta, oddychać jego powietrzem, dotknąć i uwierzyć, że nie jest tak zupełnie nieosiągalne. Przekonać się, że – jeśli bardzo się tego pragnie, tak bardzo, jak ja – można znaleźć się we wszystkich tych miejscach, które „przed” – z westchnieniem zazdrości, zmieszanej z pożądaniem – chłonie się z przekazów telewizyjnych i fascynujących opowieści sławnych ludzi. „Potem”, ze spokojem w sercu, można przypomnieć sobie siebie tam. Teraz, moje „po” niezmiennie mnie wzrusza, a uczucie zazdrości wróciło, spotęgowane jeszcze chęcią powrotu.





Kiedyś przeczytałam, ze jeśli czegoś pragniemy i naprawdę o tym marzymy, to cały wszechświat stara się ułatwić nam zdobycie tych marzeń, pomaga nam w tym.


Obym o tym nie zapomniała!>

Zapisane dawno temu, tekst zebrany w 2015

wtorek, 5 marca 2019

my life is today

Wczoraj zrobiło mi się bardzo smutno. Bardzo. Późnym popołudniem, gdzieś na instagramie, mignęło mi zdjęcie aktora Luke'a Perry. Jak zwykle (znowu...) szybko przerzuciłam kilka zdjęć i nie zastanowiłam się dłużej nad tym, że było czarno białe. Jednak w pewnym momencie zwolniłam, zatrzymałam się i przeczytałam o jego odejściu...
Massive stroke, age 52 biło z każdego zdjęcia. A potem beautiful person, kind and inspiring human being.
Luke Perry. Dylan. Beverly Hills 90210. Był starszy ode mnie o dziesięć lat. Idol. Obiekt nastoletnich westchnień. Wspomnienie z dzieciństwa. Zmarł.
Na IG pojawiły się pierwsze piękne wspomnienia o nim, spontaniczne, odruchowe. A mi zrobiło się smutno. Bo to trochę tak, jakbym go znała. Jakby był moim dawnym kolegą.

Jakby ktoś zapukał do drzwi mojego pokolenia i powiedział: dobra, teraz wasza kolej.

Wpatrywałam się w ten serial z otwartą buzią. Pilnowałam każdego odcinka. Nie mogłam się zdecydować, którą postać lubię najbardziej, z którą łatwiej mi było się zidentyfikować. Miałam kilkanaście lat, piętnaście, może szesnaście, chłonęłam nowości z telewizji, inny, amerykański, odważny świat.  Tak, dwadzieścia pięć lat temu, przepaść między nami a Ameryką była naprawdę spora. Wszyscy go oglądali, a w pokojach wieszało się plakaty z całą paczką z 90210.
Ja wiem, że to "tylko" serial, że kolejna postać z wielkiego świata, że Dylan właściwie wcale mi się wtedy tak bardzo nie podobał... Ale ta śmierć, wstrząsnęła mną, zasmuciła i kazała otworzyć szerzej oczy.

Ja. Lat 41. Nadal wszystko odkładam na później. Czekam na weekend, na wieczór. W poniedziałek wstrzymuję oddech i przeczekuję do piątku. Nauczyłam się żyć od - do, tylko w weekendy, a właściwie ich małą część. Nakładam sobie tak wiele zadań, że zanim zdążę je wszystkie ogarnąć, jest niedziela 22:00.
A co z resztą tygodnia? Co z dniem dzisiejszym? Z ostatnim ... pół-rokiem?

Odszukałam w moich wersjach roboczych szkic potencjalnego kolejnego posta. Jednego z serii tych, które czekają na dokończenie, czasem zbyt długo i emocje stają się nieaktualne. Pamiętam, że zapisałam w nim , w nim pewną wielce odkrywczą myśl, wyjątkowo po angielsku, bo tak mocniej mi brzmiała: my life is today. My life is today. Nie od jutra, ani od weekendu. Od dzisiaj, od teraz, od razu. Nie ma co odwlekać. Czas przestać zaciskać zęby i wzdychać byle do wiosny. Czas wypuścić powietrze, odpuścić wszystko, co męczy, przestać udawać. I zacząć żyć.
Mam 41 lat. On miał 52.