wtorek, 5 marca 2019

my life is today

Wczoraj zrobiło mi się bardzo smutno. Bardzo. Późnym popołudniem, gdzieś na instagramie, mignęło mi zdjęcie aktora Luke'a Perry. Jak zwykle (znowu...) szybko przerzuciłam kilka zdjęć i nie zastanowiłam się dłużej nad tym, że było czarno białe. Jednak w pewnym momencie zwolniłam, zatrzymałam się i przeczytałam o jego odejściu...
Massive stroke, age 52 biło z każdego zdjęcia. A potem beautiful person, kind and inspiring human being.
Luke Perry. Dylan. Beverly Hills 90210. Był starszy ode mnie o dziesięć lat. Idol. Obiekt nastoletnich westchnień. Wspomnienie z dzieciństwa. Zmarł.
Na IG pojawiły się pierwsze piękne wspomnienia o nim, spontaniczne, odruchowe. A mi zrobiło się smutno. Bo to trochę tak, jakbym go znała. Jakby był moim dawnym kolegą.

Jakby ktoś zapukał do drzwi mojego pokolenia i powiedział: dobra, teraz wasza kolej.

Wpatrywałam się w ten serial z otwartą buzią. Pilnowałam każdego odcinka. Nie mogłam się zdecydować, którą postać lubię najbardziej, z którą łatwiej mi było się zidentyfikować. Miałam kilkanaście lat, piętnaście, może szesnaście, chłonęłam nowości z telewizji, inny, amerykański, odważny świat.  Tak, dwadzieścia pięć lat temu, przepaść między nami a Ameryką była naprawdę spora. Wszyscy go oglądali, a w pokojach wieszało się plakaty z całą paczką z 90210.
Ja wiem, że to "tylko" serial, że kolejna postać z wielkiego świata, że Dylan właściwie wcale mi się wtedy tak bardzo nie podobał... Ale ta śmierć, wstrząsnęła mną, zasmuciła i kazała otworzyć szerzej oczy.

Ja. Lat 41. Nadal wszystko odkładam na później. Czekam na weekend, na wieczór. W poniedziałek wstrzymuję oddech i przeczekuję do piątku. Nauczyłam się żyć od - do, tylko w weekendy, a właściwie ich małą część. Nakładam sobie tak wiele zadań, że zanim zdążę je wszystkie ogarnąć, jest niedziela 22:00.
A co z resztą tygodnia? Co z dniem dzisiejszym? Z ostatnim ... pół-rokiem?

Odszukałam w moich wersjach roboczych szkic potencjalnego kolejnego posta. Jednego z serii tych, które czekają na dokończenie, czasem zbyt długo i emocje stają się nieaktualne. Pamiętam, że zapisałam w nim , w nim pewną wielce odkrywczą myśl, wyjątkowo po angielsku, bo tak mocniej mi brzmiała: my life is today. My life is today. Nie od jutra, ani od weekendu. Od dzisiaj, od teraz, od razu. Nie ma co odwlekać. Czas przestać zaciskać zęby i wzdychać byle do wiosny. Czas wypuścić powietrze, odpuścić wszystko, co męczy, przestać udawać. I zacząć żyć.
Mam 41 lat. On miał 52.

4 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Dorota, jak się Ciebie podgląda, to widac, ze nie ma innego wyjścia! 🙂 kiedy się spotkamy ???

      Usuń
  2. Ania, my life is today, to prawda. A jednak przecież nie ma nic złego w zrobieniu czasem kroku w tył. Bo przeszłośc to dawne today i czasem dobrze jest tam zaglądnąć, z miłością do siebie. Mówią "never look back", a ja czasem lubię. Jak choćby Twój post mnie tam przeniósł. Myśl o przemijaniu nie jest zła. Pozwala trzeźwiej spojrzeć na to co mamy i z uważnością to docenić. I przewartościować to co wymaga przewartościowania. Pozdrawiam Cię babowniowo. Basia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wiesz, że i o tym miałam też kiedyś napisać? O tym, że i owszem, tu i teraz, ale nie bez zapominania, kim jesteśmy i co się na to nasze "dzisiaj" złożyło. Dokładnie, jak piszesz. Pozdrawiam serdecznie:)

      Usuń