Wczoraj zrobiło mi się bardzo smutno. Bardzo. Późnym popołudniem, gdzieś na instagramie, mignęło mi zdjęcie aktora Luke'a Perry. Jak zwykle (znowu...) szybko przerzuciłam kilka zdjęć i nie zastanowiłam się dłużej nad tym, że było czarno białe. Jednak w pewnym momencie zwolniłam, zatrzymałam się i przeczytałam o jego odejściu...
Massive stroke, age 52 biło z każdego zdjęcia. A potem beautiful person, kind and inspiring human being.
Luke Perry. Dylan. Beverly Hills 90210. Był starszy ode mnie o dziesięć lat. Idol. Obiekt nastoletnich westchnień. Wspomnienie z dzieciństwa. Zmarł.
Na IG pojawiły się pierwsze piękne wspomnienia o nim, spontaniczne, odruchowe. A mi zrobiło się smutno. Bo to trochę tak, jakbym go znała. Jakby był moim dawnym kolegą.
Jakby ktoś zapukał do drzwi mojego pokolenia i powiedział: dobra, teraz wasza kolej.
Wpatrywałam się w ten serial z otwartą buzią. Pilnowałam każdego odcinka. Nie mogłam się zdecydować, którą postać lubię najbardziej, z którą łatwiej mi było się zidentyfikować. Miałam kilkanaście lat, piętnaście, może szesnaście, chłonęłam nowości z telewizji, inny, amerykański, odważny świat. Tak, dwadzieścia pięć lat temu, przepaść między nami a Ameryką była naprawdę spora. Wszyscy go oglądali, a w pokojach wieszało się plakaty z całą paczką z 90210.
Ja wiem, że to "tylko" serial, że kolejna postać z wielkiego świata, że Dylan właściwie wcale mi się wtedy tak bardzo nie podobał... Ale ta śmierć, wstrząsnęła mną, zasmuciła i kazała otworzyć szerzej oczy.
Ja. Lat 41. Nadal wszystko odkładam na później. Czekam na weekend, na wieczór. W poniedziałek wstrzymuję oddech i przeczekuję do piątku. Nauczyłam się żyć od - do, tylko w weekendy, a właściwie ich małą część. Nakładam sobie tak wiele zadań, że zanim zdążę je wszystkie ogarnąć, jest niedziela 22:00.
A co z resztą tygodnia? Co z dniem dzisiejszym? Z ostatnim ... pół-rokiem?
Odszukałam w moich wersjach roboczych szkic potencjalnego kolejnego posta. Jednego z serii tych, które czekają na dokończenie, czasem zbyt długo i emocje stają się nieaktualne. Pamiętam, że zapisałam w nim , w nim pewną wielce odkrywczą myśl, wyjątkowo po angielsku, bo tak mocniej mi brzmiała: my life is today. My life is today. Nie od jutra, ani od weekendu. Od dzisiaj, od teraz, od razu. Nie ma co odwlekać. Czas przestać zaciskać zęby i wzdychać byle do wiosny. Czas wypuścić powietrze, odpuścić wszystko, co męczy, przestać udawać. I zacząć żyć.
Mam 41 lat. On miał 52.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
-
ON Obudziłam się dziś o szóstej. Dokładnie. Budzik łagodnie wyciągnął mnie z głębokiego snu, rekompensując moje własne zaskoczenie melodi...
-
Nie zaczęłam przygotowań. Nie kupuję światełek, ozdób, kokard. Nie myślę o świątecznym menu i nie kupuję prezentów. W moim kalendarzu nadal ...
-
Może mogłabym sobie ciebie wymyśleć? Ciekawe, że wcześniej na to nie wpadłam. Ponoć mam wybujałą wyobraźnię. Nie chodzi o wygląd zewnętrzny...
nie ma co czekać trzeba żyć :-)
OdpowiedzUsuńDorota, jak się Ciebie podgląda, to widac, ze nie ma innego wyjścia! 🙂 kiedy się spotkamy ???
UsuńAnia, my life is today, to prawda. A jednak przecież nie ma nic złego w zrobieniu czasem kroku w tył. Bo przeszłośc to dawne today i czasem dobrze jest tam zaglądnąć, z miłością do siebie. Mówią "never look back", a ja czasem lubię. Jak choćby Twój post mnie tam przeniósł. Myśl o przemijaniu nie jest zła. Pozwala trzeźwiej spojrzeć na to co mamy i z uważnością to docenić. I przewartościować to co wymaga przewartościowania. Pozdrawiam Cię babowniowo. Basia.
OdpowiedzUsuńA wiesz, że i o tym miałam też kiedyś napisać? O tym, że i owszem, tu i teraz, ale nie bez zapominania, kim jesteśmy i co się na to nasze "dzisiaj" złożyło. Dokładnie, jak piszesz. Pozdrawiam serdecznie:)
Usuń