Od dawna było to jasne. Wiedziałam, że książki w życiu nie napiszę tu, w domu, między świeżo ugotowaną pomidorówką na jutro, a zaganianiem dzieci do spania. Między marzeniem o skupieniu w samotności i ciągłym spoglądaniem na leżący na wierzchu piękny zeszyt w kratkę a dogonieniem bieżących niezbędości, załatwieniem dwudziestu tysięcy koniecznych małych spraw, bez których nie czułabym, że już czas. A gdy czas nadchodzi, siada obok mnie presja niewyspania i tykający w niewidzialności zegar, głośno odmierzający nieprzespane przeze mnie kolejne minuty.
Nie napiszę jej nie zmieniając nic. Nie napiszę jej udając, że można pogodzić bycie aktywną mamą z choćby poprawnym oddawaniu się własnej pasji.
Nawet ton i szybkość myśli, które podpowiadają mi pisane właśnie słowa, nie pasuje do nastroju, w jaki chciałabym się zanurzyć... a przynajmniej wpaść w niego tak, żeby nie używać słów typu "zanurzyć", bo wydają się płaskie i wykorzystywane zbyt dużą, obecnie, ilość razy, nie pozostawiając czytelnikowi szansy na dołączenie do mnie bez pukania i trzaskania drzwiami...
Obiecałam sobie pisać codziennie, choćby jedną stronę. Muszę jeszcze znaleźć miejsce w sieci z podziałem na te strony, ale aktualnie szkoda mi czasu na te poszukiwania. Będę po prostu pisać.
W głowie, i nie tylko, mam cały czas tą maleńką, uroczą miejscowość, Cannobio. Jest dla mnie, jak hasło, zawiera wszystko to, czego potrzebowałam, zanim tam dotarliśmy, wszystko, co tam właśnie znalazłam. Wiem, że miejsca, w których spędza się wakacje, urlop, pełne słońca, wyczekane, muszą kojarzyć się dobrze i są wspominane przez długie jeszcze tygodnie. To naturalne. Do ogromnej większości naszych letnich miejsc wracałam wpisami na blogu, myślami, przeglądaniem zdjęć. Czy z Cannobio jest inaczej? Bardziej? Okaże się już niedługo. Za tydzień kończy się sierpień, a za nim przybywa wrzesień. Czas jesieni. Czy wyleczę się z zachwytu i przekonania, że nad magiczne Maggiore chcę wrócić? Jak szybko stanę obiema nogami na ziemi, szeleszcząc liśćmi? Jak szybko będę przechodzić na drugie strony ulic, niosąc zakupy, podnosząc wzrok nie wyżej, niż sygnalizacja świetlna?
A może, pewnego dnia, nawet w deszczu, podniosę wzrok wyżej, ze znanym mi uśmiechem niespełnym, i przypomnę sobie ten czas, zobaczę góry ułożone nad ciemną taflą jeziora? I wrócę tam, każdym skrawkiem siebie, co najwyżej wyłączając ubrane wtedy buty. Tak, buty zaprowadzą mnie do pracy, auta, sklepu za rogiem, ale w głowie i pod palcami rąk będę już miała sklepik z truflami przy Via słodko brzmiącej, gdzie spotkam Pana od truflowego szacunku.
Własnie. Te trufle nie dają mi spokoju. Zasługują na wątek. Może moglibyśmy wymieniać się niemymi spojrzeniami, bez słów przekazywać sobie budowaną tygodniami serdeczność i sympatię przy lodówce wnoszonej z elegancją z zaplecza. Po jednej sztuce. Po jednym przepisie. A może to cały rozdział? A może dzień w tygodniu, gdy po kawie w Forno Zaccheo i croissancie z czekoladą, zaglądam do Gianni Ardizio, aż w końcu docieram do trufli...
Cóż. Zadanie na dziś odrobione. Jutro kolejna strona. Znalazłam dziś idealny dla mnie cytat: „jeśli chcesz być taki, jaki nigdy dotąd nie byłeś, zacznij robić rzeczy, których nigdy dotąd nie robiłeś”...
Obiecałam sobie pisać codziennie, choćby jedną stronę. Muszę jeszcze znaleźć miejsce w sieci z podziałem na te strony, ale aktualnie szkoda mi czasu na te poszukiwania. Będę po prostu pisać.
W głowie, i nie tylko, mam cały czas tą maleńką, uroczą miejscowość, Cannobio. Jest dla mnie, jak hasło, zawiera wszystko to, czego potrzebowałam, zanim tam dotarliśmy, wszystko, co tam właśnie znalazłam. Wiem, że miejsca, w których spędza się wakacje, urlop, pełne słońca, wyczekane, muszą kojarzyć się dobrze i są wspominane przez długie jeszcze tygodnie. To naturalne. Do ogromnej większości naszych letnich miejsc wracałam wpisami na blogu, myślami, przeglądaniem zdjęć. Czy z Cannobio jest inaczej? Bardziej? Okaże się już niedługo. Za tydzień kończy się sierpień, a za nim przybywa wrzesień. Czas jesieni. Czy wyleczę się z zachwytu i przekonania, że nad magiczne Maggiore chcę wrócić? Jak szybko stanę obiema nogami na ziemi, szeleszcząc liśćmi? Jak szybko będę przechodzić na drugie strony ulic, niosąc zakupy, podnosząc wzrok nie wyżej, niż sygnalizacja świetlna?
A może, pewnego dnia, nawet w deszczu, podniosę wzrok wyżej, ze znanym mi uśmiechem niespełnym, i przypomnę sobie ten czas, zobaczę góry ułożone nad ciemną taflą jeziora? I wrócę tam, każdym skrawkiem siebie, co najwyżej wyłączając ubrane wtedy buty. Tak, buty zaprowadzą mnie do pracy, auta, sklepu za rogiem, ale w głowie i pod palcami rąk będę już miała sklepik z truflami przy Via słodko brzmiącej, gdzie spotkam Pana od truflowego szacunku.
Własnie. Te trufle nie dają mi spokoju. Zasługują na wątek. Może moglibyśmy wymieniać się niemymi spojrzeniami, bez słów przekazywać sobie budowaną tygodniami serdeczność i sympatię przy lodówce wnoszonej z elegancją z zaplecza. Po jednej sztuce. Po jednym przepisie. A może to cały rozdział? A może dzień w tygodniu, gdy po kawie w Forno Zaccheo i croissancie z czekoladą, zaglądam do Gianni Ardizio, aż w końcu docieram do trufli...
Cóż. Zadanie na dziś odrobione. Jutro kolejna strona. Znalazłam dziś idealny dla mnie cytat: „jeśli chcesz być taki, jaki nigdy dotąd nie byłeś, zacznij robić rzeczy, których nigdy dotąd nie robiłeś”...